Jan Olszewski umiał słuchać ludzi, ich argumentów. Nie zdradzał się ze swoją opinią zbyt wcześnie, milczał, dopóki nie padło w końcu to kardynalne pytanie - mówi w wywiadzie Piotr Ł.J. Andrzejewski, senator (bezpartyjny, w ostatnich wyborach ponownie startował z listy PiS), adwokat, działacz opozycji demokratycznej w PRL, członek Trybunału Stanu.
ikona lupy />
Magazyn okładka 15 lutego / Dziennik Gazeta Prawna
Wszyscy znają Jana Olszewskiego – polityka.
Bo polityka była jego żywiołem, ale ja poznałem Jana – wielkiego adwokata.
W PRL adwokata ludzi i spraw przegranych.
Adwokaci wiedzieli, że wynik rozprawy nie zależy od ich pracy, zwłaszcza w procesach politycznych, ale jakość ich obrony i poświęcenie zawsze musiały być na najwyższym poziomie.
Dziś, w przededniu jego pogrzebu, ucieknijmy od rozmowy o polityce.
Był wzorem przezorności, ostrożności, przy jednoczesnej wielkiej odwadze osobistej. Wie pan, o co pytano, gdy tylko coś się działo? „A co Jan na to?”.
To samo mówiła Zofia Romaszewska. W KOR, jak chcieli rozstrzygnąć jakiś problem, to pytali: „Co na to Jan?”.
Tak było od samego początku. W jakimkolwiek środowisku się pojawiał, stawał się wyrocznią. On nie tyle wylewał kubeł zimnej wody, ile przeprowadzał analizę sytuacji. To były intelektualne perełki – argumentował ostrożnie, niuansował sytuację, oglądał ją z każdego punktu widzenia, a potem wyprowadzał jednoznaczne wnioski.
Wszyscy do niego mówili „Janie”?
Tak, w zasadzie nigdy Jasiu czy Janku. Jan to był Jan.
Jaki był prywatnie?
Zawsze powściągliwy, to nie był ludyczny, dynamiczny gracz, jakim potrafił być Władysław Siła-Nowicki. Jan umiał słuchać ludzi, ich argumentów. Nie zdradzał się ze swoją opinią zbyt wcześnie, milczał, dopóki nie padło kardynalne: „A co ty, Janie, na to?”.
Kiedy go pan po raz pierwszy zobaczył?
To był proces Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego po ich słynnym liście do partii z 1964 r. Ich obrońcą był właśnie Olszewski, wspaniale się prezentował. Bardzo ich później szanowałem, ale wtedy, na procesie, Jacek był marginalny. Znakomite, wyważone było wystąpienie Karola Modzelewskiego, wygłoszone z pozycji ideologicznych, zbliżonych do systemu, ale całkowicie kontestujące formułę funkcjonowania PRL. Ranga tego procesu była ogromna, a na mnie, młodym prawniku, wielkie wrażenie zrobił Olszewski.
Skąd on się wziął w palestrze?
Jego patronem był słynny adwokat Mieczysław Maślanko, w czasach stalinowskich postać co najmniej kontrowersyjna…
O nim i jemu podobnych mówiono „adwo-kaci”, bo bywali równie bezwzględni co prokuratorzy.
Maślanko zasłynął jako obrońca niezwykle elastyczny i sprawny. Z kolei Olszewski po aplikacji współpracował z Anielą Steinsbergową…
Późniejszą założycielką KOR.
Pamiętam, jak w 1965 r. bronili szefa Związku Literatów Polskich Jana Nepomucena Millera, który ostatecznie został skazany na trzy lata więzienia. Ponieważ oskarżano go o „rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji”, to Olszewski ze Steinsbergową zamówili opinię u trojga autorytetów: Leszka Kołakowskiego, Tadeusza Kotarbińskiego i Marii Ossowskiej o tym, co to jest informacja. To był majstersztyk.
Nie pomogło.
Sąd tę opinię odrzucił, ale ja jej używałem jeszcze w obronach politycznych w stanie wojennym. Świetny dokument.
Broniliście wszyscy według jednego sposobu?
Nie, każdy miał swój, ja się wzorowałem właśnie na Janie Olszewskim. On miał imponujące wystąpienia, ale nad wszystkimi górował wtedy wspaniale perorujący Siła-Nowicki. Jan był powściągliwy, sceptyczny, powoli zbliżał się do tematu, analizując stan faktyczny i stan prawny. To ostatnie po mistrzowsku robił Tadeusz de Virion. Analizował stan prawny w sposób naukowy, taki, że go z otwartymi gębami słuchali sędziowie. A jak jeszcze coś napisał, to mieli ściągę na następne sprawy. Imponujące było, jak dalece potrafił on z orzecznictwa i z doktryny wyprowadzać wnioski. Olszewski był bardzo podobny.
Różnica polegała na tym, że on był powściągliwy, a Siła-Nowicki mówił ze swadą?
Ze swadą? To był po prostu wielki teatr, zadziwiający i w sposobie mówienia, i w treści oracji. Odwoływał się jednocześnie do świata wartości i kultury, wiele mówił o motywacji. Porywający i, o dziwo, skuteczny. A Olszewski był inny, logiczny, wszystko rozgrywał na zimno, perfekcyjnie.
Sędziowie to podziwiali?
Jan był i zbyt mądry, i zbyt uczciwy. De Virion wiedział, że jest określone teatrum, potrafił grać wedle reguł, doskonale opanował konwencję.
A kiedy pan poznał osobiście Olszewskiego?
To był początek lat 70., na Brackiej, w mieszkaniu Siły-Nowickiego, który mnie przedstawiał wszystkim jako swojego następcę. Tam schodziło się zawsze mnóstwo osób. Żył jeszcze Witold Lis-Olszewski…
Wybitny, przedwojenny prawnik, wiecznie prześladowany przez komunę.
On tam bywał, spotykałem innych wielkich prawników – Andrzeja Grabińskiego, potem choćby oskarżyciela w procesie zabójców ks. Jerzego Popiełuszki, bywał tam Stanisław Szczuka...
Graliście w karty?
U Siły-Nowickiego się nie grało. Chyba ze trzy stoliki brydżowe były w klubie, w radzie adwokackiej w Al. Ujazdowskich, gdzie rozmawiano o wszystkim.
Pan tam grał?
Grałem tam i w Solmare we Władysławowie – willi wybudowanej przed wojną przez moich rodziców. Po wojnie matka tam zamieszkała i przyjeżdżali adwokaci z Siłą-Nowickim, lekarze, wszyscy.
Piliście w klubie adwokackim?
Czasami wypijaliśmy jakiś koniaczek.
Opowiadał mi o tym wspaniały Edward Wende.
Ach, Edek! To jest cudowny człowiek, mój wielki kompan.
Był.
Dla mnie jest i będzie. Jestem już stary i żyję przyjaźniami z ludźmi, których odprowadzałem na cmentarz. O Olszewskim też mam powiedzieć, że był?
Żyje już bardzo niewielu obrońców w procesach politycznych.
W ogóle ich było niewielu, a zostali ci młodsi, Krzysztof Piesiewicz, Wiesiu Johann, który przez lata szpanował jako sportowiec, a potem został adwokatem. Niedawno zmarł Maciej Bednarkiewicz.
Wróćmy do Olszewskiego. Jakim cudem pan wszedł na proces Kuronia i Modzelewskiego?
Byłem na aplikacji sędziowskiej i dostałem przepustkę. Wie pan, ja wtedy skończyłem historię sztuki, działałem w teatrze studenckim, robiłem wszystko. Ale poszedłem na aplikację sędziowską, zdawałem egzaminy, poznawałem środowisko. Moim patronem był sędzia Górski, który potem bronił mnie w 1983 r., kiedy władze zabrały mi na rok prawo wykonywania zawodu. Był jednym z moich trzech obrońców, oprócz Olszewskiego i Siły-Nowickiego. Wszyscy trzej, gdy usłyszeli wyrok, wyszli, nie wysłuchawszy uzasadnienia. Sami ryzykowali zawieszenie prawa do wykonywania zawodu.
Dla Olszewskiego i Siły-Nowickiego to nie pierwszyzna, ale sędzia Górski…
No właśnie, każdy miał swoje heroiczne chwile. Pamiętam, tuż po zamordowaniu ks. Popiełuszki wchodzę do sądów przy ul. Świerczewskiego, dziś w al. Solidarności…
A przed wojną sądów na Lesznie.
I tam była taka sędzia myszka. Żadne sprawy polityczne, ot, cywilne, grzeczna, cicha, potulna. Wchodzę do sekretariatu i widzę ją – bladą, sine usta i wielki, ostentacyjnie wielki, krzyż na piersi, którym kłuła w oczy wszystkich: prezesa sądu, tych posłusznych, nomenklaturowych sędziów, adwokatów. To był szczyt bohaterstwa, naprawdę. To jest jak z tym wdowim groszem – dla tej kobiety ten krzyż na piersiach po zamordowaniu ks. Jerzego był absolutnie wszystkim. Tacy sędziowie też byli i to trzeba powiedzieć.
A jak pan został obrońcą politycznym?
Skończyłem aplikację sędziowską, ale ostatecznie zostałem adwokatem i poznawałem tych największych, choćby Tadeusza de Viriona, który zresztą przepytywał mnie na egzaminie adwokackim. Po latach broniłem razem z nim w pierwszym procesie stanu wojennego, rozprawa była 22 grudnia 1981 r.
De Virion to było inne pokolenie, starszy o 16 lat.
Potem ta bariera wiekowa przestała odgrywać rolę, ale oczywiście na początku z nabożeństwem podchodziłem do tych znanych adwokatów, przynosiłem kawę do stolika w barze w sądach…
Codziennością nie były jednak procesy polityczne.
Oczywiście, pamiętam, jak de Virion w PRL bronił wiceministra, który po pijanemu, na polowaniu zastrzelił córkę leśnika. Zabójstwo ewidentne. Jest proces, de Virion pięknie wywodzi, inni adwokaci słuchają go z podziwem, aplikanci z rozdziawionymi ustami. No i wyrok: groziło od 8 lat do kary śmierci, a tu nadzwyczajne złagodzenie kary, w zawieszeniu.
Grubo szyte.
Do pokoju adwokackiego wchodzi de Virion, wszyscy go otaczają i z przekąsem gratulują. Oczywiście było jasne, że żadne wystąpienie de Viriona nie miało znaczenia, wyrok był polityczny.
Pańska pierwsza samodzielna sprawa też miała podtekst polityczny, ale inny.
Broniłem w procesie rehabilitacyjnym zupełnie dziś zapomnianej postaci, przedwojennego policjanta granatowego Sikorskiego – sygnatura z 1971 r,. ale rozpoznawana w 1972 r. Sikorski był prawdziwym Klossem. Przez Związki Walki Zbrojnej został skierowany najgłębiej do podziemia, formalnie pracując dla Gestapo. Wspaniała postać, dostał z Londynu Virtuti Militari, a stalinowskie władze wsadziły go do więzienia. Wyszedł w 1956 r., zaszył się jako hitlerowski kolaborant gdzieś na Mazurach, jego dzieci płaciły straszną cenę, bo jak wszystkie dzieci nieprawomyślne wyrzucano je ze studiów, nie pozwalano skoczyć szkół.
Uważał pan wtedy, że to proces polityczny?
A skąd. Polityczność zaczyna się wraz z procesami radomskimi, po czerwcu 1976 r. Wtedy oczywiście stykałem się z Olszewskim.
Byliście ze sobą na ty?
Gdzież tam! To wszystko przyszło dużo później.
Legenda głosi, że kobiety się w nim kochały na zabój.
Hm, pozwoli pan, że tego tematu nie będę rozwijał.
A właściwie dlaczego nie?
Dobrze, skomentuję to tak: erotyzm, tak jak i polityka, przenika całe nasze życie, ale niekoniecznie musi lec u podstaw wszystkich naszych decyzji. Kiedy ma pan człowieka o dużej aktywności erotycznej – niech pan weźmie choćby Donalda Trumpa – to może się pan po nim spodziewać dużej aktywności witalnej, prospołecznej. Takimi nas stworzył Pan Bóg.
W takim razie opozycjoniści musieli być potężnie rozerotyzowani.
A pan swoje… (śmiech) Wie pan, do kobiet trzeba podchodzić jak do łowienia ryb. Do szczupaka podchodzi się inaczej, do okonia inaczej, a płochliwe płotki trzeba zanęcać. Najpierw rzucić coś, by się zbliżyła. Ona bierze to do pyszczka, ale pan jeszcze nie ciągnie, bo wypuści. Trzeba poczekać, podrzucić więcej i jak już będzie zanęcona, to dać to, co lubi najbardziej. I wtedy ją pan bierze.
Panie senatorze, Jan Olszewski był takim wędkarzem?
On nie wiem, ale ja tak… (śmiech)
Wspominał o loży masońskiej?
Nigdy o tym nie mówił, nie wiedziałem nawet, że do niej należy. Myślę, że to przez znajomość z Janem Józefem Lipskim. Ale on w ogóle mało mówił o sobie, w tym był bardzo podobny do Siły-Nowickiego…
Który przecież przeżył i wojnę, i stalinowskie więzienie z trzema wyrokami śmierci.
Ale nigdy o tym nie mówił. Tak samo Lis-Olszewski czy Grabiński. Oni o sobie nie mówili, to była ich cecha charakterystyczna.
Opowiada pan o tym jak o normalnej pracy, ale przecież ogromna większość adwokatów odmawiała obrony w sprawach politycznych.
Bali się, zwłaszcza na prowincji, gdzie środowisko było mniejsze i można się było łatwiej narazić.
Tym, którzy bronili, groziło nie tylko wydalenie z zawodu.
Czasami próbowano ich fizycznie zastraszyć. To spotkało Władysława Siłę-Nowickiego podczas procesów radomskich. Sąd opuścił salę, wyszli na naradę. W tym czasie adwokaci też powinni wyjść, ale nagle wtargnęła tam grupa przedstawiająca się jako „przedstawiciele klasy robotniczej” i zaczęli szarpać Siłę-Nowickiego, ale on był silny, wysoki, postawny, więc chwycił jednego z nich za klapę i ryknął: „Wy?! Wy gówno jesteście, nie klasa robotnicza, esbeki”. I wyrzucił gościa za drzwi.
To była nieciekawa publiczność.
Ale czasami była i taka, która bardzo pomagała. W stanie wojennym przed sądem wojskowym odbywał się proces robotników ze szczecińskiej stoczni im. Warskiego. I proszę sobie wyobrazić, że w czasie mojego przemówienia końcowego na salę wchodzi prymas Józef Glemp…
Prymas?
Tak, właśnie on, ten zachowawczy, ostrożny prymas Glemp. Bardzo nam wtedy wszystkim pomógł tą demonstracją. Wchodzi na salę, zajmuje miejsce, wita się z sądem, a oni zbaranieli. Nie wiedzieli, co zrobić, więc ogłosili przerwę.
Jak do was trafiali klienci polityczni?
Była grupa pierwszych adwokatów, którzy się tym zajmowali: Siła-Nowicki, Lis-Olszewski, Aniela Steinsbergowa, Jan Olszewski i do nich się zgłaszali ludzie potrzebujący pomocy, a oni czasem oddawali sprawy młodszym, takim jak ja. Potem kierowały ich do nas struktury podziemnej Solidarności.
Za sprawy polityczne braliście normalne stawki?
W ogóle nie braliśmy pieniędzy. Oczywiście trzeba było wnieść opłatę do zespołu, ale na to były fundusze opozycji, by tym ludziom pomóc.
Zofia Romaszewska opowiadała, że Olszewski – wielki adwokat, żył bardzo skromnie, właściwie poza pieniędzmi.
W zasadzie oni wszyscy wtedy tak żyli. Teoretycznie byliśmy na etacie w zespole adwokackim i nie można było brać pieniędzy od klientów, którzy rozliczali się w kasie zespołu. Kiedyś jeden z nich wsunął mi coś do kieszeni. Ja cały czerwony sięgam po te pieniądze i mu oddaję. A wtedy czuję z tyłu żelazny uścisk za rękę i słowa do ucha: „Brać! Brać kolego, jak dają, to brać!”. To był adwokat oburzony tym, że działam na niekorzyść kolegów…
Olszewski by tak nie zrobił?
O tym, jak myśmy pracowali, to doskonale wie Zosia Romaszewska… Siła-Nowicki był przez lata w bardzo trudnej sytuacji finansowej, ciągle zawieszano mu prawo do wykonywania zawodu, inni podobnie. Żyliśmy z pensji, bywało ciężko.
Z czego pan żył przez rok, kiedy stracił pan prawo do wykonywania zawodu?
A, powiem panu. 13 grudnia 1983 r. pozbawiono mnie pracy. Idą święta, czworo dzieci, niepracująca żona i ja.
Można się było załamać.
Nie. Siedzę tu, jak z panem, nie mija nawet dzień i dzwonek do drzwi. Otwieram, a tam stoi wielki facet, trzyma w ręku dwie kaczki i całą torbę wiktuałów. I mówi pięknie, śpiewnie: „Mecenas Andrzejewski? Ja Łatyszonek, ojciec!”.
Pan bronił Olega Łatyszonka?
Jego i grupę białoruskich studentów z NZS. No i ojciec rozradowany do mnie: „Pan bronił mojego malucha!”.
Niech pan da się wyśmiać. Oleg ma ze dwa metry.
A jego ojciec do mnie: „Pan bronił mojego malucha, a oni panu takie coś zrobili! Toć my nie damy panu zginąć, będziemy o pana dbać. Nie będzie czerwony górą!”.
I pomagali?
Wszyscy. Jak kto mógł, tak pomagał. Na samym początku przychodzi listonosz. Poczta, przekaz, 500 zł przesłał internowany sędzia, potem adwokat, a po 1989 r. poseł, Józef Lubieniecki. Wszyscy wiedzieli, że mam dzieci do wykarmienia, to kobiety piekły ciasta, ludzie znosili mięsa, kiełbasy, a to był 1984 r., ciężkie czasy. I mój syn – licealista, do gruntu uczciwy i pryncypialny, napada na mnie: „Ojciec, podobno jesteś represjonowany?”. „No wiesz, jak jest, nie mogę pracować…”. „Ojciec, jakbyś był represjonowany, to powinieneś w więzieniu siedzieć, a nam tu niczego nie brakuje. Jak to jest?”.
Rzeczywiście przez rok żył pan z tego, co ludzie dawali?
Starałem się pracować, brałem jakieś prace zlecone od Siły-Nowickiego, pisałem pisma procesowe, pomagała mi matka, która prowadziła pensjonat, ale nie było lekko. Tylko że nikomu nie było lekko, a myśmy doświadczyli naprawdę ogromnej ludzkiej solidarności.
Będąc adwokatem w PRL, można się było jakoś ustawić.
Naturalnie, ale naprawdę nie braliśmy niczego do kieszeni poza zespołem, nie tylko dlatego, że byliśmy uczciwi, lecz także to groziło wydaleniem z zawodu, a baliśmy się prowokacji. A przecież proponowali mi pieniądze, podsyłali piękne dziewczyny.
Wtedy?
W stanie wojennym trafia do mnie śliczna, bezbronna Ukrainka. Ona potrzebuje pomocy, bo ją skrzywdzili i gotowa jest za tę pomoc się odwdzięczyć. I to żadna tam podejrzana panienka, tylko piękna kobieta z klasą, podobna nawet do mojej żony. Umiejętnie dobrana.
I co?
I nic, wiedziałem, czym to grozi. Albo do poradni katolickiej, w której udzielam porad prawnych, przysyłają mi faceta, który mówi, że śnił mu się Jezus…
Chory człowiek?
Niech pan posłucha. I ten Jezus mówi mu, że nie wystarcza tak zwalczać zło, tylko trzeba likwidować złoczyńców. I on czeka na sygnał, żeby zamordować milicjanta. Z takimi wyzwaniami też trzeba było sobie radzić.
Bał się pan?
(cisza)… To nie można tak powiedzieć. Ryzyko jest wpisane w to, co robiłem.
OK, ale pytam o strach.
Pewnie, że się bałem. Nigdy nie wiedzieliśmy, do czego może posunąć się władza, a ja miałem żonę, dzieci. Wie pan, kiedy podpalili nam dom, to nie wiedziałem, jak mam spojrzeć w oczy matce. Solmare to był jej ukochany dom, jej życie, tylko on jej pozostał. Celnie trafili.
I nie zawahał się pan?
Bywało bardzo, naprawdę bardzo ciężko, ale taką sobie rolę w życiu wybrałem. Prowadziłem sprawy ludzi represjonowanych, niektórzy znikali, niektórych zabijali, mnie też mogli zabić. Ale każde kolejne represje utwierdzały mnie w przekonaniu, że robię słusznie, że jesteśmy skuteczni.