Dziś jak nigdy warto zadać pytanie, jak zbieżne są interesy geopolityczne Budapesztu i Warszawy. Być może dobrze jest na nie odpowiedzieć, porównując terminarze prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Viktora Orbána. 18 września ten pierwszy spotka się w USA z Donaldem Trumpem. Ten drugi w Moskwie z Władimirem Putinem.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Unia Europejska jest wyimaginowaną wspólnotą, z której dla nas niewiele wynika. Niech nas zostawią w spokoju i pozwolą naprawiać Polskę” zaapelował w Leżajsku Prezydent RP Andrzej Duda. „Obrażacie nie mnie, lecz wszystkich Węgrów, przestańcie nas pouczać” – gniewnie brzmiał w Parlamencie Europejskim premier Węgier Viktor Orbán podczas debaty o uruchomieniu procedury, o której mowa w artykule 7 Traktatu o Unii Europejskiej (TUE) – sprawdzanie rządów prawa – wobec jego kraju. Ekipy rządzące obecnie w Budapeszcie i w Warszawie łączy wspólna wizja Unii Europejskiej (UE) z wyraźną preferencją dla luźniejszej formy integracji, niechęcią do emigrantów i jednoczesnym oczekiwaniem, że UE będzie łożyć środki na modernizację ich krajów. Politycy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) idą nawet dalej, twierdząc, że wspólnie z Węgrami (i 10 innymi krajami) będziemy budować Trójmorze – związek państw Europy Środkowowschodniej stanowiący przeciwwagę wobec Brukseli i francusko-niemieckiej dominacji w Unii. Na Węgrzech polski pomysł Trójmorza umysłów raczej nie rozpala i rozważa się go wyłącznie, jeśli w ogóle, w kategoriach ekonomicznych. Niemniej łącząca Warszawę i Budapeszt niechęć do UE staje się przyczynkiem od wspomnień romantycznej wizji relacji polsko-węgierskich i kultywowania przekonań o spójności ich geopolitycznych perspektyw. Warto więc zadać dziś pytanie, jak zbieżne są w istocie interesy geopolityczne Budapesztu i Warszawy.

Bratankowie

„Polak, Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki” – wołali konfederaci barscy w 1772 r., kładąc podwaliny mitu o naturalności przyjaźni polsko-węgierskiej. Historii faktycznie pełna jest dowodów wzajemnej sympatii i prób przeprowadzania wspólnych projektów – zarówno tych szlachetnych, jak i historycznie ryzykownych. Konfederaci barscy byli wdzięczni Węgrom za udzielenie im azylu politycznego w Szepesség, czyli dzisiejszym Spiżu. Międzywojenna Polska była jednym z nielicznych państw, które nie ratyfikowały układu z Trianon z 1920 r., pozbawiającego Węgrów dwóch trzecich terytorium. Trianon jest największą bodaj traumą Madziarów. To dziedzictwo jest główną przyczyną znanego powszechnie dziejowego pesymizmu Węgrów. Sanacyjna Polska i Węgry Horthyego brały udział w rozbiorze Czechosłowacji w 1938 r., licząc na powrót do wspólnej granicy na obszarze należącej wówczas do Słowacji Rusi Zakarpackiej – o tym ani w Warszawie, ani w Budapeszcie raczej się dziś nie pamięta. Zarzewiem węgierskiego powstania w 1956 r. była demonstracja poparcia dla antystalinowskiej odwilży w Polsce. Polacy zaś godzinami stali w kolejkach, by oddać krew dla walczących Węgrów. W szarych latach 80. poprzedniego wieku wysiadający z pociągów na dworcu Keleti Polacy ochoczo zaopatrywali się w baterie dezodorantów Bac – uważanych wtedy w Polsce za powiew Zachodu. Za to pozbawieni dostępu do morza Węgrzy chętnie przyjeżdżali nad Bałtyk.
Dziś rząd PiS, chcąc dochować wierności hasłu „stworzymy Budapeszt w Warszawie”, kopiuje antyliberalne reformy Viktora Orbána i polega na węgierskim wecie wobec prób nakładania przez UE sankcji na Warszawę za nieprzestrzeganie rządów prawa.
Zwolennicy tezy o sojuszu polsko-węgierskim argumenty mogą czerpać garściami z przeszłości. Ale jest i druga strona medalu. Choć nie brakuje wybuchów pozytywnych uczuć między bratankami, to w krytycznych momentach nasze strategiczne wybory dotyczące geopolityki okazują się diametralnie różne. Po przegranej rewolucji w 1848 r., w której Węgrów masowo wspierali Polacy, ci pierwsi ochoczo przystali na ofertę współrządzenia w imperium habsburskim, względem którego Polska została pozbawiona podmiotowości. W czasie II wojny światowej Węgrzy byli sojusznikami Hitlera, często bardzo gorliwymi. W latach 90. Viktor Orbán – dziś z ustami pełnymi frazesów o przyjaźni polsko-węgierskiej – argumentował, że Polska nie jest przygotowana tak jak Węgry, by stać się członkiem UE, a jej kandydatura winna być rozpatrywana w późniejszym terminie.

Geopolityczny rozjazd

Dziś, w epoce antyliberalnej kontestacji Orbána i Kaczyńskiego, dominuje narracja braterstwa i wspólnego sprzeciwu wobec mieszania się Zachodu w „nasze sprawy”. Tak jak Węgrzy nie lubimy emigrantów i jesteśmy – znowu! – przedmurzem chrześcijaństwa. Nie lubimy też pouczania Brukseli i drażnią nas (zbyt) niezależne sądy czy rozpasanie mediów. Budapeszt i Warszawa nie lubią George’a Sorosa i wspieranych przez niego organizacji pozarządowych. Mamy więc ponownie do czynienia z retoryką miłości w odniesieniu do relacji łączącej rządzących w Budapeszcie i w Warszawie. To oczywiście budujące dla PiS, jednak pojawia się niewygodne pytanie o kompatybilność geopolityczną. Jest ona, łagodnie mówiąc, raczej problematyczna. Wystarczy przyjrzeć się temu, gdzie liderzy naszych krajów udadzą się już za parę dni, 18 września 2018 r., i jakie nadzieje pokładają w tych wizytach.
Po trzech latach od objęcia urzędu prezydenta RP Andrzej Duda zostanie wreszcie przyjęty w Białym Domu. Będzie dyskutować o swojej flagowej inicjatywie, czyli Trójmorzu, i namawiać Donalda Trumpa do ulokowania stałej amerykańskiej bazy wojskowej w Polsce. Narracja Dudy będzie uwypuklać zagrożenie ze strony Rosji i potrzebę silniejszej obecności USA w Europie Środkowowschodniej, szczególnie w Polsce. Być może rozmowa zejdzie w którymś momencie na Nord Stream 2. Wiadomo, że druga faza Gazociągu Północnego zagraża Polsce. Trumpowi także jest nie w smak – jako że dzięki technologii pozyskiwania gazu z łupków USA grozi klęska urodzaju i kraj bardzo potrzebuje rynków zbytu. Skłóciwszy się z UE i większością sąsiadów, rząd PiS stawia na podtrzymanie, ba – rozwinięcie – relacji z administracją amerykańskiego prezydenta. Wizyta Trumpa w Warszawie latem 2016 r. pozwoliła PiS uwierzyć, że Polska będzie traktowana przez Waszyngton jako bliski sojusznik i że Ameryka będzie wspierać tworzenie sceptycznego wobec UE, lecz proamerykańskiego bloku środkowoeuropejskiego.
Jednak gdy Andrzej Duda będzie gościć w Białym Domu, Viktor Orbán będzie pić herbatę w Moskwie z Władimirem Putinem. Pod rządami Orbána relacje rosyjsko-węgierskie przeżywają swój złoty wiek. Orbán, bodajże najczęściej ze wszystkich przywódców państw unijnych, spotyka się z rosyjskim prezydentem. Do niedawna do oficjalnych spotkań między przywódcami dochodziło raz na rok, obecnie częstotliwość wzrosła do dwóch wizyt rocznie. Podczas ostatniego spotkania z Putinem – w lipcu br. – Orbán słodził rosyjskiemu prezydentowi, wyręczając go w krytykowaniu nałożonych Rosję przez Unię sankcji.
„Przedsięwzięte środki rzeczywiście są szkodliwe i omija nas wiele możliwości. Chciałbym pana zapewnić, panie prezydencie, że popieramy normalizację stosunków między Rosją i Zachodem” – mówił Orbán w obecności kamer podczas lipcowego spotkania obu przywódców. Orbán stale wyręcza Putina, skarżąc się na antyrosyjskość zachodnich elit, podczas gdy ten drugi ogranicza się właściwie do kiwania głową ze zmartwionym wyrazem twarzy. Przy tym trzeba zauważyć, że porozumienie węgierskiego premiera z rosyjskim prezydentem jest szerokie i wykracza poza krytyczny stosunek wobec sankcji nałożonych przez UE na Rosję w odpowiedzi na aneksję Krymu. Orbán wspiera rosyjską narrację w kwestii Ukrainy, a rewolucję Majdanu nazywa „zamachem stanu”. Naturalnie obaj przywódcy mogą liczyć na siebie w szczerze nienawistnym stosunku do George’a Sorosa.
W latach 90. Viktor Orbán – dziś z ustami pełnymi frazesów o przyjaźni polsko-węgierskiej – argumentował, że Polska nie jest przygotowana tak jak Węgry, by stać się członkiem UE, a jej kandydatura winna być rozpatrywana w późniejszym terminie. Robiąc „misiaczka” z Putinem, Orbán powinien się zastanowić, czy ma jeszcze czym oddychać
Poza sprawami dotyczącymi polityki zagranicznej warto zwrócić uwagę, że rośnie zależność Węgier od rosyjskiej energii. W 2014 r. Putin zgodzi się przyznać Węgrom 10 mld euro pożyczki na rozbudowę elektorowi atomowej w Paks. Opiera się ona w całości na radzieckiej technologii i jest głównym dostarczycielem energii w kraju, począwszy od lat 60. Aż 52 proc. energii konsumowanej na Węgrzech pochodzi właśnie z tego źródła. Poza atomem niezwykle istotnym surowcem na Węgrzech jest gaz – oczywiście rosyjski. Ambicją Orbána nie jest bynajmniej zmniejszenie w tym obszarze zależności od Rosji, lecz przekształcenie Węgier w główne centrum dystrybucji rosyjskiego gazu na Europę Południowo-Wschodnią i Turcję. W zeszłym roku Węgry podpisały porozumienie z Gazpromem w sprawie budowy Tureckiego Potoku (ang. Turkish Stream) – czyli nowego rurociągu biegnącego po dnie morza czarnego do Turcji, ale też do Bułgarii i Serbii.
Podobnie jak Polska Węgry są członkiem NATO, niemniej nie ulega wątpliwości, że dla Viktora Orbána geostrategicznym punktem odniesienia nie są odległe Stany Zjednoczone, lecz putinowska Rosja. Z tą drugą dzisiejsze Węgry mają bliską relację. Inwestycje w elektrownie w Paks i budowę Tureckiego Potoku nie są projektami okazjonalnymi. Będą trwać przez dziesięciolecia i kosztować dziesiątki miliardów dolarów. Uzależnienie Węgier od Rosji w następstwie tych inwestycji wzrośnie do poziomu bezprecedensowego w UE.
Tymczasem Andrzej Duda będzie namawiać Amerykanów do zainwestowania w sektor energetyczny w Polsce. Plan minimum to zagwarantowanie dostaw amerykańskiego gazu skroplonego do gazoportu w Świnoujściu. Celem jest zmniejszenie uzależnienia Polski, i w perspektywie innych krajów regionu, od dostaw błękitnego paliwa z Rosji. Trudno nie zauważyć, że Duda i Orbán wyruszają w swe wizyty 18 września z zupełnie różnymi zamierzeniami. Choć Węgry są formalnie współudziałowcem inicjatywy Trójmorza, w rzeczywistości w całej UE nie ma państwa tak jawnie i skutecznie torpedującego cele Warszawy jak Budapeszt.

Kto osiągnie geopolityczny sukces?

Choć Warszawa i Budapeszt współdziałają w potępianiu Brukseli, to w innych sprawach mają diametralnie odmienne wizje geopolityki. Orbán ma większą szansę na realizację swojej wizji strategicznej w Moskwie. Relacje rosyjsko-węgierskie już dziś są nadzwyczajne. Rosja zauważa Węgry i nagradza lojalność Orbána kolejnymi kredytami i przywilejami. Orbán nie musi prosić o spotkania z Putinem, w istocie to sam Putin o nie czasami zabiega. Tymczasem prezydent Duda musiał czekać ponad trzy lata na zaproszenie do Białego Domu. Zdarzało mu się czyhać na Trumpa przy windzie lub schodach podczas sesji Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ). Bo relacje z Warszawą nie należą do priorytetów czy nawet istotnych tematów dla Białego Domu. Polskiemu prezydentowi nie pomogła kontrowersyjna ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej (IPN), która właściwie doprowadziła do dyplomatycznego ostracyzmu Warszawy.
W Waszyngtonie Duda zapewne uzyska potwierdzenie amerykańskiej intencji dostarczania gazu do Świnoujścia (oczywiście, jeżeli Amerykanom będzie się to opłacać). Być może prezydentowi uda się odebrać zapewnienie o kontynuacji rotacyjnej obecności amerykańskich wojsk w Polsce. Szansę na zmianę charakteru tej obecności są raczej niewielkie. Usłyszy o zainteresowaniu Trójmorzem, jednak nie należy spodziewać się, że padną jakieś konkrety. Generalnie wizyta Dudy nie zmieni zaangażowania USA w sprawy polskie, które pozostaje na relatywnie słabe.
Węgry zatem mogą spodziewać się nagrody za swoją lojalność wobec Rosji, a Polska – frustracji będącej wynikiem poszukiwania bliskości z Waszyngtonem. Jednak choć to strategia Budapesztu może wydawać się dziś politycznie skuteczna, w dłuższej perspektywie niesie ze sobą olbrzymie ryzyko. Jest nim zwiększenie uzależnienia od Rosji i pogłębienie stopnia rosyjskiej penetracji gospodarki Węgier. Innymi słowy, robiąc „misiaczka” z Putinem, Orbán powinien zastanowić się, czy ma jeszcze czym oddychać.
Polska natomiast winna pomyśleć, czy awantura z Brukselą jest dostatecznie dobrym powodem do wchodzenia w alianse z Orbánem, który wcześniej czy później zacznie ciągnąć Warszawę w stronę Moskwy. Choć skręt Polski w tym kierunku wydaje się mało prawdopodobny, warto zwrócić uwagę, że w PiS rośnie frustracja w związku z brakiem zainteresowania USA i stałą krytyką ze strony UE. Oby braterstwo między bratankami nie popchnęło Warszawy do kopiowania polityki zagranicznej Budapesztu. Ojciec premiera Morawieckiego już dziś mówi o potrzebie zakończenia niepotrzebnych sporów z Rosją, wzywa UE do współpracy z tym krajem i – jak niegdyś Gerhard Schröder – określa Putina mianem demokraty. Jak powszechnie wiadomo, Kornel Morawiecki miał olbrzymi wpływ na formowanie światopoglądu polskiego szefa rządu. Dziś ani Polska, ani nawet PiS nie są gotowe do naśladowania polityki rosyjskiej Orbána. Ale trudno nie odebrać akcji Morawieckiego seniora inaczej niż w kategoriach testowania tematu. ©℗