Relacje w klanie rządzonym przez Kim Dzong Una pełne są szekspirowskich intryg i krwawych jatek jak z „Gry o tron”.
Po tygodniu od zamachu na najstarszego z synów trzeciej generacji dynastii Kimów – Kim Dzong Nama – władze Malezji nadal są w kropce. Szef policji unika nawet nazywania zmarłego po nazwisku, używając zamiast tego nazwiska Kim Chol. Bo takie widniało w dokumentach ofiary ataku na stołecznym lotnisku.
Przez ponad tydzień w Kuala Lumpur nie pojawił się ani jeden z członków rodziny mężczyzny uznawanego niegdyś za niemalże pewnego następcę przywódcy Korei Północnej Kim Dzong Ila. Malezyjskie władze zdementowały pogłoskę, jakoby w kraju pojawił się syn zmarłego. Dziennikarze, którzy zastukali do drzwi rezydencji Kim Dzong Nama w kontrolowanym przez Chiny Makau, odbili się od drzwi – rodzina zapadła się pod ziemię. Z kolei północnokoreańska ambasada potwierdziła tożsamość zmarłego, ale poproszona o próbki DNA któregoś z członków familii odpowiedziała zarzutami o „podważanie suwerenności Korei Północnej”.
Schwytane przez Malezyjczyków zamachowczynie – Indonezyjka i Wietnamka – które miały spryskać twarz Kim Dzong Nama trucizną w aerozolu, twierdzą, że zostały zmanipulowane. Według kobiet wmówiono im, że wystepują w pranksterskim programie telewizyjnym w stylu „Mamy Cię!”. – Wiedziały, w czym biorą udział. Wiedziały, że to trucizna. Po wszystkim kazano im umyć ręce – kwitował szef malezyjskiej policji na konferencji prasowej.
Nawet kostnicę w centralnym szpitalu w Kuala Lumpur trzeba było otoczyć szczególną ochroną po tym, jak ktoś próbował się do niej włamać kilka dni po zamachu. Trudno się jednak temu dziwić. Przez niemal siedem dekad rządów na Północy dynastia Kimów mogłaby z powodzeniem posługiwać się mottem: Wszystko zostaje w rodzinie. W końcu nie po to tworzy się boską aurę wokół członków klanu, żeby jedna czarna owca miała zniszczyć tyle lat pracy. Żeby system działał, trzeba stosować się do jednej prostej zasady: wyłącznie głowa rodziny decyduje o losie jej członków.
Wszyscy jego synowie są tłuści
Kurort – tak podobno elity północnokoreańskiego reżimu określają to miejsce. Chodzi o niewielkie osiedle domków rozrzuconych po małej dolinie na obrzeżach miasteczka Hyanghari, na północy kraju, niedaleko granicy z Chinami. Osiedla nie otaczają płoty z drutu kolczastego, jego mieszkańcy nie wędrują codziennie do kamieniołomu. Gdyby nie obecność wzmocnionego kontyngentu wojskowych, nikt nie kojarzyłby tego miejsca z obozem. – Właśnie dlatego mówi się o tym osiedlu kurort – tłumaczył Lim Cheon-jong, oficer reżimowych służb specjalnych, który uciekł z ojczyzny na początku poprzedniej dekady. On sam miał się dowiedzieć o istnieniu osiedla od jednego z kuzynów rządzącej dynastii, z którym służył w tej samej jednostce. Krewniak nie ukrywał, że to miejsce odosobnienia powstało dla tych członków klanu, którzy wypadli z łask. Jednym z pierwszych pensjonariuszy miał być Kim Dzong Ju – brat twórcy komunistycznej dyktatury Kim Ir Sena.
Kim Dzong Ju trafił do kurortu, bo zgrzeszył pychą. Na przełomie lat 60. i 70. o osiem lat młodszy od Kim Ir Sena braciszek zajmował kluczowe stanowiska w partii, piastował też funkcję premiera. Choć Wielki Wódz miał jeszcze przed sobą dwie dekady życia, Kim Dzong Ju zaczął ewidentnie pretendować do stanowiska przyszłego przywódcy. Ale albo nie skonsultował własnych ambicji ze starszym bratem, albo też rozczarował czymś Kim Ir Sena – ten ostatecznie przekazał władzę swojemu najstarszemu synowi Kim Dzong Ilowi.
Rywale do schedy po Kim Ir Senie oszaleli na punkcie jego idealizowania, by w ten sposób zapewnić o swojej lojalności. To wtedy do oficjalnej biografii Wielkiego Wodza zaczęto dopisywać religijne wątki, ryż trafiający na jego talerz zaczął być ręcznie selekcjonowany ziarenko po ziarenku, a jabłonie, których owoce trafiały na patery Przywódcy, były podlewane posłodzoną wodą
Taki obrót rzeczy był dla wielu zaskoczeniem. – Kim Dzong Ju był wysokim mężczyzną przemawiającym z charyzmą. Kim Dzong Il był niski i gruby. Ale miał poparcie ojca, a to oznaczało, że w starciu o sukcesję może być tylko jeden zwycięzca – kwitował Lim. Zanim jednak do tego doszło, na początku lat 70. „dwór” Kim Ir Sena pogrążył się w szaleństwie. „Podstawowym środkiem zdobywania względów Wodza stało się pochlebstwo – pisze w monumentalnej historii reżimu „Under the Loving Care of the Fatherly Leader” Bradley K. Martin. – Rywale, jak opisywał to jeden z wysoko postawionych dygnitarzy reżimu, oszaleli na punkcie idealizowania Kim Ir Sena, by w ten sposób upewnić go o swojej lojalności”. To w tamtym czasie do oficjalnej biografii Wielkiego Wodza zaczęto dopisywać religijne wątki, ryż trafiający na jego talerz zaczął być ręcznie selekcjonowany ziarenko po ziarenku, a jabłonie, których owoce trafiały na patery Przywódcy, były podlewane posłodzoną wodą.
Ale mimo brutalności wewnątrzrodzinnych igrzysk nie dało się Kim Dzong Ju tak po prostu usunąć, bo w propagandzie zajmował zbyt poczesne miejsce. Dziadkowie Kim Ir Sena mieli wojować z wszelkiej maści agresorami, rodzice – z japońskimi najeźdźcami, którzy zmusili ich do ucieczki do Chin i na Syberię, gdzie Kim Ir Sen stał się – już po ich śmierci – jednym z liczących się komendantów antyjapońskiej partyzantki. Jego dwaj młodsi bracia, choć pozostali w ojczyźnie, współdzielili ten los: średni, Kim Chol Ju, zginął w walce kilka lat po rozstaniu z Kim Ir Senem; najmłodszy, Kim Dzong Ju właśnie, tułał się po kraju – a oficjalnie „umykał polującym na niego okupacyjnym władzom japońskim”. – Mój brat musiał kryć się pod fałszywym nazwiskiem, zmieniając tożsamość, w trzech prowincjach Mandżurii, a nawet w Chinach – wspominał Kim Ir Sen.
Przywódca wynagrodził to najmłodszemu, wprowadzając go u progu lat 60. do biura politycznego partii, a z czasem przekazując mu stery rządu. W jednym z ekskluzywnych (jak na tamte czasy) osiedli w Pjongjang Dzong Ju mieszkał drzwi w drzwi z Choe Jong Gonem, wówczas numerem dwa w strukturach reżimu. „Miał mnóstwo dzieci – opowiadał Bradleyowi Martinowi jeden z oficjeli, którzy uciekli z Północy. – Były we wszystkich departamentach rządu, na dobrych posadach. Mieli jedzenie. Wszyscy synowie i córki Kim Dzong Ju są bardzo, bardzo grubi. Naprawdę ciężcy”.
Proces upadku tej gałęzi familii był stopniowy: najpierw były spory doktrynalne, potem z administracji zaczęli znikać sojusznicy Dzong Ju, wreszcie on sam został „zdegradowany” do stanowiska wicepremiera. W 1975 r. trafił do kurortu. I najpewniej pozostawał tam do 1993 r., kiedy dożywający swoich dni brat – w apogeum kryzysu po upadku bloku wschodniego, w obliczu pustoszącej kraj klęski głodu – powołał go na tytularne stanowisko wiceprezydenta. Zmarły rok później Kim Ir Sen w tytułologii pozostał „wiecznym prezydentem”, ale Kim Dzong Il w 1998 r. przesunął Kim Dzong Ju na stanowisko wiceprzewodniczącego prezydium Najwyższego Zgromadzenia Ludowego – kolejne symboliczne stanowisko, które wielki przegrany wewnątrzrodzinnych batalii zajmuje do dziś. Czasem można wypatrzyć go na zdjęciach niedaleko dzisiejszego przywódcy Kim Dzong Una.
Banicja w Warszawie
Kim Dzong Il zawsze był w nieco mniej komfortowej sytuacji niż ojciec, nawet jeżeli od połowy lat 70. był namaszczony do przejęcia sterów reżimu. Pierwsza żona Kim Ir Sena urodziła trójkę dzieci: on był najstarszy, jego młodszy brat utopił się, nie mając czterech lat (jak dodają niektórzy autorzy – w tajemniczych okolicznościach, w jednym ze stawów w pobliżu rezydencji Kimów w Pjongjangu), a najmłodsza siostra nawet nie miała co marzyć o przejęciu władzy.
Ale Kim Ir Sen nie poprzestał na jednym małżeństwie. Pierwsza żona zmarła w tajemniczych okolicznościach: według oficjalnej wersji wskutek poronienia lub ataku serca, a według wersji mniej oficjalnych mogła zostać otruta lub popełnić samobójstwo, bo Wielki Wódz miał się nad nią znęcać. Druga żona Kim Song Ae była kilkanaście lat młodszą od Kim Ir Sena maszynistką; kobietą równie piękną, co skłonną do intryg. „Tajemnicą poliszynela był też fakt, że nowa młoda i atrakcyjna żona Kim Ir Sena nie przepada za pierworodnym synem męża z pierwszego małżeństwa – pisze w biografii Kim Dzong Ila Waldemar Dziak. – Wkrótce sama urodziła dwóch synów i córkę, a relacje między nimi (...) nie układały się najlepiej”.
Nowa partnerka założyciela dynastii została przewodniczącą Koreańskiej Demokratycznej Ligi Kobiet i przez długie lata lansowała na najwyższe stanowiska w państwie swojego brata, a następnie najmłodszego z synów – Kim Pyong Ila. Robiła to dyskretniej niż Kim Dzong Ju, ale w oczywisty sposób nie była w stanie uniknąć czystki, którą urządził swoim adwersarzom umacniający się Kim Dzong Il. Na początku lat 80. zniknęła z życia publicznego – jeżeli wierzyć Limowi i innym uciekinierom z Północy – wylądowała w kurorcie. Wróciła na krótko w latach 90., obejmując ponownie – choć teraz już wyłącznie pro forma – stanowisko szefowej kobiecej ligi. W 1998 r. znów zniknęła, tym razem definitywnie: jedni twierdzili, że zamknięto ją w szpitalu psychiatrycznym, inni – że zginęła w wypadku w Pekinie w 2001 r. Trzy lata temu krążyły kolejne opowieści o tym, jakoby miała umrzeć w areszcie domowym.
Po jej upadku, choć tego się spodziewano, nie doszło do rozprawy Kim Dzong Ila z przyrodnim rodzeństwem – w tym z nieślubnymi dziećmi Kim Ir Sena. Jednym z jego synów z nieprawego łoża był Kim Hyon Nam, który na niemal dwie dekady rządów Kim Dzong Ila został usunięty z wszystkich funkcji publicznych (być może skierowany do kurortu). Z niebytu wypłynął dopiero kilka lat temu, najpierw jako szef wydziału propagandy partii komunistycznej w jednym z prowincjonalnych miasteczek, a od dwóch lat jest wysokiej rangi urzędnikiem ministerstwa spraw zagranicznych. Niespodziewany powrót „wujka” kwitowano na dwa sposoby: albo rządzący obecnie Kim Dzong Un chce mieć na niego oko, albo potrzebuje kogoś bez zaplecza, a zarazem z wiedzą na temat wewnątrzrodzinnych powiązań i frakcji w łonie klanu.
W niełasce pozostaje Kim Pyong Il, najmłodszy syn z drugiego małżeństwa Kim Ir Sena. Ambitna matka forsowała jego kandydaturę do sukcesji już na początku lat 70. – batalia, którą rozegrali kluczowi wówczas gracze, skończyła się w 1972 r. Osiemnastoletni Kim Pyong Il zniknął wówczas z widoku aż do końca dekady. Wypłynął w 1979 r. w Belgradzie – jako urzędnik tamtejszej ambasady. W 1988 r. został ambasadorem na Węgrzech, potem w Bułgarii, Finlandii i wreszcie – w 1998 r. – w Polsce. Od dwóch lat kieruje placówką reżimu w Czechach.
Najwyraźniej najmłodszy z (oficjalnych) synów Kim Ir Sena umie demonstrować brak ambicji. Trudno inaczej wytłumaczyć, że jeszcze żyje. „Zgodnie z opowieściami dyplomatów i uciekinierów Kim Ir Sen zapadł w śpiączkę latem 1986 r. – wspomina ekspert ds. północnokoreańskich Jasper Becker w książce „Rogue Regime. Kim Jong Il and the Looming Threat of North Korea”. – Władza była do wzięcia. Według niektórych źródeł generałowie postanowili wówczas zastąpić Kim Dzong Ila jego czarownym i przystojnym przyrodnim bratem”. Przewrót się nie udał, zagrożony „następca tronu” w pośpiechu pościągał weteranów wojny z Japończykami ze szpitali na całym świecie i zdławił bunt generacji. Późnym latem 1986 i 1987 r. o azyl w Chinach poprosił niemały tłum północnokoreańskich oficerów. A tuż po pełnym przejęciu władzy osiem lat później Kim Dzong Il zdecydował o wybudowaniu co najmniej czterech nowych obozów koncentracyjnych – o „przepustowości” 15 tys. osób.
Całkowite novum
Scheda przypadła w udziale Kim Dzong Unowi. Co to znaczy? Przede wszystkim 33-letni dziś najmłodszy syn Kim Dzong Ila miał dziesięciokrotnie mniej czasu od ojca, by przygotować się do nowej roli. Do 2001 r. ojciec preferował Kim Dzong Nama – ofiarę zamachu w Kuala Lumpur – ale jego słynna „wycieczka” do japońskiego Disneylandu, podczas której został przyłapany przez japońskich pograniczników na podróżowaniu z fałszywym paszportem, przekreśliła szanse pierworodnego. Średni z braci Kim Dzong Czol był w oczach Przywódcy zbyt zniewieściały. Pozostawał Kim Dzong Un: pewny siebie aż do granic arogancji, miłośnik whisky, cygar, limuzyn i koszykówki.
Pierwsze nieformalne przecieki o tym, że dzisiejszy Lider przejmie władzę po ojcu, rozniosły się w 2009 r. Jeżeli wówczas zapadła decyzja, oznacza to, że miał nieco ponad dwa lata na oswojenie się ze swoim nowym przeznaczeniem. Jego pozycja była wyjątkowo słaba – nie dość, że na plecach czuł oddech starszych braci, był synem spoza łoża małżeńskiego, nie piastował wcześniej oficjalnych funkcji, to jeszcze miał się borykać z kamarylami, którymi obrosły dwa wcześniejsze pokolenia klanu Kimów. Na dodatek tuż po przejęciu władzy Kim Dzong Nam – już od dawna na bocznym torze – w głośnym wywiadzie skrytykował ideę dziedziczenia władzy.
Cóż, najwyraźniej w sprawach rodzinnych młody Kim preferuje te same metody, jak w polityce międzynarodowej: po luźnych obietnicach liberalizacji kursu uderzyć pięścią w stół. Po oficjalnym przejęciu stanowisk w 2012 r. i ugruntowaniu władzy najmłodszy z dynastii postanowił zaprowadzić porządki w rodzinie – pierwszą ofiarą tego kursu padł Jang Song Taek, w czasach Kim Dzong Ila uważany za numer dwa reżimu. Ten sędziwy polityk oficjalnie piastował stanowisko wiceprzewodniczącego Narodowej Komisji Obrony, ale jego władza wynikała w sporej mierze z więzów krwi – był mężem Kim Kyong Hui, siostry Kim Dzong Ila.
Po kilku miesiącach u władzy Kim Dzong Un wysłał swoją, potężną dotychczas, ciotkę do kurortu, a jej męża – przed pluton egzekucyjny (według jednej z wersji: wyposażony w działka przeciwlotnicze; według innej – dysponujący watahą wygłodzonych psów). To było novum, nawet jak na Koreę Północną. – Po raz pierwszy członek wewnętrznego kręgu klanu został zabity – podkreślał Greg Scarlatiou, dyrektor Komitetu na rzecz Praw Człowieka w Korei Północnej. – Wcześniej co najwyżej wypędzano ich z kraju lub kierowano do rozmaitych kurortów – dodawał. Śmierć Kim Dzong Nama w Kuala Lumpur dowodzi tylko, że czasy patrzenia przez palce na występki członków familii dobiegły końca.