Klimat, pandemia, wojna – to święta trójca powodów, dla których powinniśmy poświęcić swój dobrobyt, by w przyszłości wszystkim żyło się lepiej. Jednak ascezą świata nie zbawimy.
"Świat się skończy już pojutrze!” – w ten sposób zazwyczaj można streścić nagłówki artykułów referujących ustalenia IPCC, czyli Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu. Jednak w kwietniu 2022 r., gdy światło dzienne ujrzał nowy raport IPCC, który mówił, że w latach 2010–2019 ludzkość emitowała do atmosfery najwięcej CO2 w swojej historii, było inaczej. Częstotliwość dramatycznych nagłówków jakby spadła. Mimo że sekretarz generalny ONZ António Guterres przestrzegał, że „jeśli rządy nie zrewidują swojej polityki energetycznej, świat nie będzie nadawał się do zamieszkania”. Dorzucał do tego tradycyjną litanię tragicznych skutków zmian klimatu: „bezprecedensowe fale upałów, przerażające burze, powszechne niedobory wody oraz wyginięcie miliona gatunków roślin i zwierząt”. Jednak zmiany klimatu poległy w medialnym starciu z inwazją Rosji na Ukrainę. Do tego stopnia, że zdezorientowana Unia Europejska – w ramach walki z kryzysem energetycznym – pozwoliła nawet krajom członkowskim na zwiększenie zużycia węgla i ropy.
Czy to oznacza, że jesteśmy świadkami przełożenia politycznej wajchy – z trybu „poświęćmy nasz dobrobyt, by ratować przyszłe pokolenia” na tryb „ratujmy, co się da”? Nie. To tylko pozory. Polityka klimatyczna wciąż jest realizowana. A wojna i pandemia są z nią w jednej drużynie. Wszystkie te zjawiska od zwykłego obywatela wymagają bowiem poświęceń i fundują mu w praktyce degrowth. A w najlepszym razie zero growth.
Pozostało
92%
treści
Reklama