Nie przypuszczałem, że spór o symetryzm stanie się tak szybko podstawą do solidnej filozoficznej rozprawy. A jednak.
Nie będzie chyba nadmierną fanfaronadą, jeśli przypomnę, że do powstania i popularyzacji terminu „symetryzm” udało mi się przyczynić. Mijał pierwszy rok rządów PiS, zaś obóz liberalny wciąż był w ciężkim szoku. Jeszcze gdzieniegdzie odbywała się w jego ramach debata pod hasłem „Byliśmy głupi”, ale dogasała. Liberalni medialni decydenci kierowali już swoje redakcje i think tanki na ostry antypisowski kurs. Kwitnąca jeszcze kilka miesięcy wcześniej refleksja, że „być może Kaczyński ma jednak trochę racji”, była w pośpiechu wygaszana, a kłucie własnego obozu ostrogami samokrytyki z cnoty zmieniało się w niewybaczalną zdradę.
Wróćmy do symetryzmu. Dziś ginie już w mroku dziejów, kto pierwszy użył tego sformułowania. Wydaje się, że za jego popularyzację odpowiadają redaktorzy Janicki i Władyka - wtedy autorzy tekstów wyznaczających linię redakcyjną „Polityki”. W jednym z materiałów z 2016 r. napisali właśnie o szkodliwych symetrystach. Ludziach, którzy nie potrafią pojąć, że zaczęła się wojna. Wojna PiS-u z antypisem. A na wojnie nie ma miejsca na próby zrozumienia drugiej strony. Takie sentymenty to zwykła dezercja z pola walki. Kto nie z nami, ten przeciwko nam.
Pozostało
75%
treści
Reklama