Gospodarka Wielkiej Brytanii na razie trzyma się mocno. Politycy nie robią jednak zbyt wiele, żeby rozwiać wątpliwości związane z Brexitem. Brytyjczycy otrzymali pierwszy po referendum jasny sygnał świadczący o tym, że ich gospodarka jest w dobrej kondycji.
Tamtejszy urząd statystyczny poinformował wczoraj, że stopa bezrobocia w II kw. spadła na Wyspach do 4,9 proc., czyli najniższego poziomu od września 2005 r. Natomiast wskaźnik zatrudnienia, czyli odsetek pracujących osób między 16. a 64. rokiem życia, osiągnął 74,5 proc. To najwięcej od 1971 r. Wartość ta zawsze oscylowała wokół 70 proc.
W reakcji na wyniki referendum już kilka tygodni temu Bank Anglii obniżył stopy procentowe (po raz pierwszy od 7 lat) oraz rozpoczął wart 70 mld funtów program skupu obligacji. Gorzej z misją opuszczenia UE radzą sobie politycy.
Techniczną stroną przedsięwzięcia mają się zająć dwa nowe resorty: Ministerstwo ds. Wyjścia z Unii Europejskiej oraz Ministerstwo Handlu Międzynarodowego. Urzędy jednak na razie nie realizują postawionego przed nimi zadania, ponieważ znajdują się w fazie organizacji. Nowym ministrom, Davidowi Davisowi i Liamowi Foksowi, nie udało się jeszcze nawet zapełnić wszystkich przewidzianych dla ich resortów etatów. W pierwszym urzędzie zatrudniono na razie mniej niż połowę z przewidzianych 250 osób; w drugim nie udało się na razie zapełnić nawet jednej piątej z ponad 500 etatów.
To jeden z powodów, dla których podawana przez premier Theresę May data rozpoczęcia negocjacji zgodnie z procedurą przewidzianą w art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej (czyli początek 2017 r.) wydaje się nierealna. Według „The Sunday Times” wielu członków rządu przyznaje, że bardziej prawdopodobną datą jest nie początek, ale koniec przyszłego roku. To oznaczałoby, że Brexit formalnie nastąpiłby dopiero pod koniec 2019 r. Takie zagranie miałoby również taktyczny sens, bowiem Londyn przeczekałby wybory parlamentarne w Holandii i Niemczech (marzec i wrzesień 2017 r.), a także prezydenckie we Francji (kwiecień/maj 2017 r.). Brytyjscy politycy wiedzieliby więc, z kim będą negocjować.
Europejscy politycy mogą co prawda naciskać, żeby rozpocząć negocjacje jak najprędzej, nie mogą jednak Londynu do niczego zmusić. Bruksela zresztą złagodziła ostatnio swój kurs, niechętnie idąc na starcie z państwami członkowskimi, czego przykładem odpuszczenie Hiszpanii i Portugalii kar za złamanie dyscypliny fiskalnej. Jak informowało radio RMF, w tym tygodniu Donald Tusk, szef Rady Europejskiej, rozpoczął konsultacje w sprawie Brexitu z unijnymi przywódcami przed zapowiedzianym na 16 września nieformalnym szczytem w Bratysławie; dzisiaj spotka się w tej sprawie z Angelą Merkel.
Politycznej niepewności nie łagodzi również to, że rząd nie wyjaśnił jeszcze obywatelom, co konkretnie stanie się w 2019 r. i jaki model partnerstwa z UE Londyn chce osiągnąć. – Brytyjczykom trzeba wytłumaczyć, że negocjacje z art. 50 będą dotyczyć niewielu zagadnień, jak np. wyprowadzki unijnych agencji z Londynu. Cała reszta, jak np. kwestia wiz, zajmie lata – przypomniał Denis MacShane, były laburzystowski minister ds. europejskich. Jego zdaniem zresztą nastroje na Wyspach mogą się jeszcze zmienić, a decyzja o drugim referendum – chociaż niemożliwa do podjęcia teraz – może stać się realną opcją za pół roku czy rok. „Pomysł, że głosowanie w danej kwestii może się odbyć tylko raz, może przynależeć do słownika politycznego prezydenta Zimbabwe Roberta Mugabe, ale nie do brytyjskiego, elastycznego konstytucjonalizmu” – napisał na łamach dziennika „The Independent” były minister. ⒸⓅ