Aby lepiej zrozumieć, dlaczego należy się obawiać gospodarczego planu Morawieckiego, warto wprowadzić rozróżnienie między jego wersją oficjalną a rzeczywistą.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Gdy wicepremier Mateusz Morawiecki prezentował w wywiadach założenia planu gospodarczego, większość ekonomistów przyjmowała te wypowiedzi z mieszaniną ulgi i nadziei. Wierzyli, że za gospodarkę odpowiadać będzie rozsądna osoba o dorobku zawodowym, wysoko ocenianym w środowisku biznesowym. Jeśli zgłaszano zastrzeżenia, to dotyczyły one głównie narzędzi. Natomiast samą diagnozę stanu i perspektyw gospodarki uważano za ogólnie trafną.
Chociaż sam miałem wówczas kilka poważnych obaw, czemu dałem wyraz w „Rzeczpospolitej” (14 grudnia 2015 r.), to liczyłem, że zostaną one rozwiane po opublikowaniu „planu”. I tu nastąpiło wielkie rozczarowanie. Dotyczyło ono nie tylko formy i zawartości merytorycznej „planu”, lecz także reakcji środowiska ekonomistów. Wydawałoby się, że dominować będą mocno krytyczne opinie, co wymusi na wicepremierze przygotowanie nowego, tym razem poważnego dokumentu. Brak takiej jednoznacznej reakcji sprawił, że jego kolejne wypowiedzi cechowało coraz silniejsze przekonanie o słuszności własnych poglądów. Ten naturalny proces psychologiczny byłby może nie tak groźny, gdyby nie to, że jego kulminacją była radykalizacja myślenia wicepremiera, o czym można się było dobitnie przekonać, czytając wywiad udzielony DGP (6-8 maja br.) pod tytułem „Jesteśmy nieźli”.
Moje wielkie rozczarowanie dotyczy tego, że w kolejnych samoocenach „planu” udział rozumowania ekonomicznego, zamiast się zwiększać, wyraźnie się zmniejsza, ustępując miejsca nie tylko racjom politycznym, lecz przede wszystkim ideologicznym.
Zacznijmy od samego „dokumentu”. Trzeba było mieć wiele odwagi, by upubliczniony „pokaz slajdów” traktować nie jako mocno uproszczoną wersję medialną właściwego dokumentu, lecz jako główny dokument „planu”. Gdy przeglądałem slajdy, przypomniał mi się program przygotowany na początku transformacji przez resort przemysłu. Był to sensownie i spójnie skonstruowany dokument, który liczył ok. 20 stron i którego charakter został określony jako „Zarys próby wstępu do tez do założeń”. Ten tak skromny, że aż zabawny tytuł, pokazuje, jak bardzo na niekorzyść zmieniła się w minionych 25 latach relacja między jakością dokumentów rządowych a zakresem i skalą problemów, których dotyczą. A przecież trudno sobie wyobrazić bardziej wieloaspektowy splot zależności niż te, które określać będą perspektywy rozwoju gospodarczego kraju. Dokument rządowy powinien być na wysokim merytorycznym poziomie, nawet gdyby ogólnie pozytywnie oceniał dotychczasowy dorobek transformacji i opowiadał się za kontynuacją głównych kierunków zmian. A co dopiero w sytuacji, gdy wbrew faktom i ocenom ekspertów dorobek ten jest negowany.
Można się zastanawiać, dlaczego wicepremier Morawiecki zdecydował się przedstawić dokument, który urąga nie tylko standardom dokumentów państwowych i organizacji międzynarodowych, lecz także zasadom metodyki przygotowywania materiałów biznesowych, z którymi musi być świetnie zapoznany jako absolwent studiów MBA, jako ceniony w przeszłości urzędnik państwowy oraz jako kilkuletni prezes banku. Prawdopodobnym powodem był pośpiech, bo nowej władzy trudno było uznać, że gospodarka mogłaby zostać wyłączona z „dobrej zmiany”. Pośpiech mógł skłonić wicepremiera do uznania, że koncepcje i metody, z którymi się zapoznał na kolejnych studiach menedżerskich, wzajemnie się znoszą i nie ma potrzeby się do nich odnosić przy konstruowaniu „planu”.
Ten nadmierny pośpiech musiał oczywiście spowodować, że propozycje daleko idących „dobrych zmian” zostały przez wicepremiera sformułowane, zanim sporządzona została pierwsza wersja jakiejś w miarę poważnej diagnozy stanu gospodarki i jej perspektyw. Z metodycznego punktu widzenia dosyć szczególny to przypadek, kiedy najpierw formułuje się plan rozwoju, a kilka miesięcy później przeprowadza się sławetny już audyt dokonań poprzedniej ekipy. Niezależnie od postawienia wozu przed koniem Morawiecki nie pokusił się nawet o to, aby wykorzystać audyt do nadania „planowi” choćby trochę wyższego poziomu profesjonalizmu. Biorąc pod uwagę to, że Polska jest powszechnie uważana za kraj o najbardziej udanej transformacji, przedstawienie własnej oceny tego procesu nie w postaci rzetelnego dokumentu rządowego, lecz jako jego atrapy w postaci ustnego audytu, jest dla ekonomisty zabiegiem dosyć przygnębiającym.
Gdyby Morawieckiemu rzeczywiście zależało na zbudowaniu poważnego planu rozwoju gospodarczego kraju, to nie spieszyłby się tak i zwróciłby się o pomoc do ekspertów krajowych i zagranicznych, chyba że a priori przyjmuje, że każda tego typu pomoc narusza suwerenność i grozi dalszą eksploatacją Polski. Mógłby np. poprosić o pomoc w przygotowaniu lub chociaż w zrecenzowaniu „planu” Briana Pinto, eksperta Banku Światowego, który bardzo dobrze zna dylematy naszej transformacji, doświadczenia rozwojowe innych krajów, a także teorię wzrostu i teorię rozwoju, o czym można się przekonać, czytając jego najnowszą książkę. Można mieć oczywiście wątpliwości, czy pomoc taka byłaby wicepremierowi na rękę, jako że główne wnioski z tej książki są raczej trudne do pogodzenia z intuicjami, na których został oparty „plan”. Pinto podkreśla, że z procesu transformacji oraz kryzysów finansowych płynie lekcja o kluczowej roli tzw. tria polityki mikroekonomicznej, na które składają się twarde ograniczenie budżetowe wobec podmiotów gospodarczych, silna konkurencja na rynku produktów oraz konkurencyjny realny kurs walutowy. W slajdach „planu” trudno doszukać się elementów świadczących o przypisywaniu mechanizmom rynkowym kluczowej roli we wzroście i rozwoju.
Chociaż poglądy głównego nurtu ekonomii całkiem dobrze służyły procesowi transformacji gospodarczej w Polsce, to można oczywiście hołdować poglądom wyraźnie od nich odbiegającym. To prawda, że ekonomistom nie udało się przewidzieć światowego kryzysu gospodarczego. Nie oznacza to jednak, że jako ekonomiści jesteśmy zwolnieni z poszukiwania lepszych ram teoretycznych i dyskutowania nowych wyników badań empirycznych. Co ważniejsze jednak, nie możemy godzić się na właściwie całkowite negowanie dorobku ekonomii i proponowanie radykalnych, bardzo ryzykownych rozwiązań, które nie mają prawie żadnego osadzenia ani w teorii, ani w empirii. Jeśli więc propozycje ryzykownych zmian w gospodarce wywodzą się z dorobku jakiejś szkoły spoza głównego nurtu ekonomii, to nie wystarcza o tym wspomnieć jednym zdaniem w wywiadzie. Jeśli wicepremier za podstawę myślenia przyjmuje np. dorobek nowej ekonomii strukturalnej, to należało przynajmniej skonfrontować „plan” z „dziesięcioma tezami o nowej ekonomii rozwoju”, przyjętymi w tzw. manifeście z Sao Paulo we wrześniu 2010 r.
W świetle wypowiedzi Morawieckiego, jakie pojawiły się po upublicznieniu „planu”, trudno się pocieszać myślą, że jego nieprofesjonalność była jedynie efektem pośpiechu. Gdyby tak było, późniejsze wypowiedzi wicepremiera zostałyby lepiej osadzone w wynikach badań i bardziej umiejętnie powiązane z diagnozą stanu gospodarki. Zamiast tego mamy jeszcze silniejszy regres w marketingowe slogany i ogólniki oraz zastępowanie rozumowania ekonomicznego przez ideologię. Trzeba więc szukać innego wyjaśnienia małej troski autora o losy własnego dziecka. Nasuwa się przypuszczenie, że w zamierzeniu „plan” nie ma być wcale realizowany, lecz ze względów politycznych trzeba było przedstawić jakąś namiastkę wizji długofalowego rozwoju, która może próbować uzasadniać potrzebę „dobrej zmiany” w sferze gospodarki. Inaczej mówiąc, chodzi o domknięcie projektu IV RP od strony ekonomicznej. Za przydatne uważam dlatego wprowadzenie rozróżnienia między planem oficjalnym („pokazem slajdów”, nazywanym tu „planem”) a planem rzeczywistym. U podstaw tego rozróżnienia leży odmienny horyzont czasowy każdego z tych dwóch planów.
P lan oficjalny stoi w „historycznym rozkroku”: z jednej strony czerpie z dosyć odległych i co najwyżej umiarkowanie przydatnych doświadczeń historycznych (Polski międzywojennej, Korei Południowej lat 70. XX w.), a z drugiej wybiega daleko do przodu, poza okres, w odniesieniu do którego możemy we współczesnym świecie budować sensowne prognozy. Plan rzeczywisty wypełnia więc lukę czasową, jaka występuje w planie oficjalnym, czyli okres najbliższych kilku lat. Istotne znaczenie dla zrozumienia całego zamysłu ma to, że rzeczywisty plan zaczął być realizowany, zanim upubliczniony został plan oficjalny, co wynikało przede wszystkim z presji złożonych socjalnych obietnic wyborczych.
Jeszcze ważniejsza jest jednak nadrzędność planu rzeczywistego wobec planu oficjalnego. Po pierwsze, podejmowane ad hoc decyzje wyznaczają kierunek dalszych zmian, modyfikując bardzo znacząco model polskiego kapitalizmu. Siłą inercji dotychczasowy model, dobrze oceniany przez zagranicznych ekspertów, ma jeszcze silny wpływ na bieżącą sytuację gospodarczą. Stopniowo jednak będzie ona coraz bardziej kształtowana przez zmiany wprowadzane w sposób przypadkowy i bardzo słabo ze sobą powiązany. Po drugie, bieżące wydatki, głównie socjalne, wypierają wydatki inwestycyjne, które zgodnie z planem oficjalnym powinny zostać wykorzystane do skracania tak eksponowanego w „planie” zapóźnienia technologicznego.
Można łatwo wskazać przykłady prób sztucznego łagodzenia sprzeczności między planem oficjalnym a rzeczywiście realizowanym. Jednym z nich jest przedstawianie wydatków socjalnych programu 500+ jako inwestycji prorozwojowych. Innym pomysłem jest nowy wariant trzeciego filara systemu emerytalnego. Teoretycznie jest to propozycja nowoczesna, mająca źródła w ekonomii behawioralnej, która powinna sprzyjać podniesieniu stopy krajowych oszczędności. Okazuje się jednak, że chodzi o znalezienie środków na finansowanie wyłącznie inwestycji państwowych. Jeszcze innym przykładem są wprowadzone podatki sektorowe. Zamiast zastanowić się nad całościową optymalizacją systemu podatkowego sprzyjającą celom modernizacyjnym, dokonuje się zmian, które ułatwiają sfinansowanie obietnic wyborczych, lecz które zniechęcać będą potencjalnych inwestorów.
Podsumowując, należy uznać, że w wywiadzie dla DGP wicepremier odkrył karty i przyznał, że oficjalny plan nie jest mu już specjalnie bliski. Świadczy o tym przede wszystkim niechęć do wykorzystania minionych kilku miesięcy do jego radykalnego ulepszenia, co zresztą nie wymagałoby szczególnego wysiłku. Następujące cechy „planu” świadczą o tym, że już w zamyśle nie miał on być prawdopodobnie przeznaczony do realizacji: a) brak wnikliwej diagnozy dorobku transformacji; b) pominięcie roli, jaką w wychodzeniu z pięciu pułapek mogłyby odegrać procesy integracyjne w UE; c) abstrahowanie od zależności międzyokresowych i potraktowanie po macoszemu perspektywy średniookresowej; d) niezamieszczenie wyników badań empirycznych i doświadczeń krajów, w których proponowane działania przyniosły zamierzone efekty.
Treść wywiadu pokazuje, jak naiwny i życzeniowy był mit kompetentnego i pragmatycznego wicepremiera dbającego o to, aby realizowane polityczne elementy „dobrej zmiany” nie zaszkodziły zanadto gospodarce. Zamiast tego coraz wyraźniej rysuje się symbiotyczna zależność dwóch polityków ideologów, których łączy sprzeczne z dowodami empirycznymi przekonanie J. Kaczyńskiego, że „kluczem do sukcesu jest suwerenność państwa. Suwerenność to prawo do szybszego rozwoju”. Problemem pozostaje jednak to, jak prawo do szybszego rozwoju przełożyć na faktycznie szybszy rozwój. Nowatorski sposób rozumienia tej zależności zaproponował w wywiadzie Morawiecki: „(...) jeśli przez te 25 lat rośliśmy o ok. 4 proc. rocznie, to wolałbym wzrost wolniejszy, lecz jednocześnie mniejsze uzależnienie od zagranicy (...)”. Czy są więc podstawy, by się obawiać, że w nadchodzących kilku latach nadrzędnym celem będzie uniezależnienie gospodarki od zagranicy, nawet jeśli zapłacimy za to spowolnieniem wzrostu i zaczniemy oddalać się od Zachodu? Trudno się nie zatroskać, jeśli po wejściu w nową rolę wicepremier mówi tak: „Bo ważniejsi od pieniędzy są ludzie, determinacja, dyscyplina. Bo kluczowe są wiara w siebie i przywiązanie do państwa jako nadrzędnej wartości”. W tej sytuacji centralizacja władzy ekonomicznej w rękach jednego człowieka staje się coraz bardziej niebezpieczna.
Nasuwa się przypuszczenie, że w zamierzeniu „plan” nie ma być realizowany, lecz ze względów politycznych trzeba było przedstawić namiastkę wizji długofalowego rozwoju