Zbigniew Boniek, prezes PZPN, mówi o faworytach tegorocznego Euro, przygotowaniach do turnieju i szansach naszej reprezentacji narodowej.
Grał pan trzy razy w mistrzostwach świata. Co się dzieje w głowie piłkarza przed tak wielką imprezą jak mundial czy Euro?
Nic, absolutnie. Myśli tylko o tym, by dobrze zagrać. To media szukają dziś dziury w całym i próbują znaleźć jakiś dodatkowy aspekt gry w piłkę nożną. Mówi się o presji, stresie, diecie czy nawet snach. Piłkarze się po prostu spokojnie przygotowują i nie ma żadnej pralki w głowie, że się ciągle myśli tylko o meczach i nie śpi po nocach.
Naprawdę zero stresu?
Stres przedmeczowy oczywiście jest, ale pojawia się dopiero na kilka dni przed, gdy już człowiek pojedzie na miejsce, zobaczy, poczuje atmosferę. Ale to też jest wpisane w normalny cykl przygotowań. Doświadczeni piłkarze są do tego przyzwyczajeni.
Przed każdą wielką imprezą oczekiwania są ogromne.
Teraz też tak jest, mistrzostwa jeszcze się nie zaczęły, a już ludzie zastanawiają się, z kim zagramy w ćwierćfinale. No to ja chciałbym przypomnieć, że w rankingach FIFA i UEFA jesteśmy w naszej grupie najniżej sklasyfikowanym zespołem, czyli teoretycznie najsłabszym.
Teoretycznie do wyjścia z grupy może wystarczyć jedno zwycięstwo.
Teoria jedno, praktyka drugie. Zdajemy sobie sprawę, że jak nie wyjdziemy z grupy, to będzie dramat narodowy i zaangażowane okładki w tabloidach. Jak to było, wstyd i hańba.
Żenada, nie wracajcie do domu.
No właśnie. Albo zdjęcia z pampersami czy o kulach. My jednak jesteśmy na to przygotowani. Zrobiliśmy wszystko, by kadra była optymalnie przygotowana do mistrzostw, a teraz trzeba po prostu wyjść na boisko i zagrać swoje.
Czy dobrym pomysłem było przygotowywanie się w kraju, a nie za granicą? Atmosfera w Arłamowie nie sprzyjała spokojnej pracy.
Nie zgodzę się z panem. W Arłamowie nikt nikomu nie przeszkadzał. Co więcej: i selekcjoner, i piłkarze ze zrozumieniem traktowali kibiców. To nic złego, że ludzie kochają reprezentację. Decyzja o tym, że będziemy przygotowywać się w kraju, zapadła w chwili, gdy Adam Nawałka został selekcjonerem. Do ustalenia pozostał tylko wybór ośrodka, bo braliśmy pod uwagę kilka lokalizacji, m.in. Zakopane. Adamowi spodobał się Arłamów.
Niektórzy doszukują się w tym symboliki, bo reprezentacje Górskiego i Piechniczka też przygotowywały się w kraju, inaczej niż zespoły Janasa, Beenhakkera czy Smudy.
Kadra Engela też przygotowywała się za granicą. Można więc powiedzieć, że wszystkie ostatnie nieszczęścia polskiej piłki zaczynały się od przygotowań za granicą. Żartuję, po prostu mamy dziś w Polsce dużo dobrych ośrodków i nie trzeba szukać ich gdzie indziej.
Kadra Engela jechała po mistrzostwo świata, wszystkie kolejne co najmniej po wyjście z grupy. Po co jedzie kadra Nawałki?
Żeby dobrze zagrać i godnie reprezentować nasz kraj. Nikt nie będzie tym razem pompować balonika, a już na pewno nie my. W sporcie potrzebna jest szczypta pokory. Gdy Górski jechał na mistrzostwa świata, nikt nie mówił o wynikach. Podobnie było, gdy my jechaliśmy z Piechniczkiem do Hiszpanii.
Faworytem naszej grupy są Niemcy. Jak ocenia pan pozostałe zespoły?
Wszystkich szanujemy, nikogo się nie boimy. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że przegrywamy z Irlandią Północną, a wygrywamy z Niemcami i Ukrainą. Między tymi zespołami nie ma aż tak dużej różnicy. Niemcy są mistrzami świata, ale dlaczego mamy się ich bać? Wygraliśmy z nimi w Warszawie, mogliśmy zremisować we Frankfurcie, może nawet znów wygrać. Jakby Grosicki, zamiast strzelać na bramkę, tylko sobie piłkę lekko dzióbnął przy 1:2, to byłby rzut karny i czerwona kartka dla Boatenga. Pewnie byłoby 2:2, a dalej gralibyśmy 11 na 10. Nie ma jednak co gdybać, bo teraz najważniejszy jest pierwszy mecz. Każdy sukces polskiej piłki na wielkiej imprezie zaczynał się od tego, że w pierwszym meczu nie było porażki.
Jak pan ocenia Irlandię Północną?
Gra inaczej niż reszta. Poziom techniczny Irlandczyków jest może niższy niż Niemców i Ukraińców, ale nadrabiają to zaangażowaniem. Grają typowo po brytyjsku – długa piłka, siła. Do tego tracą bardzo mało bramek. W grupie eliminacyjnej zdobyli 21 punktów, a ostatni mecz przegrali półtora roku temu. Trzeba ich szanować.
Mundial w Hiszpanii był turniejem Bońka. Czy Euro 2016 może być imprezą Lewandowskiego?
Mundial w Hiszpanii nie był mundialem Bońka. Na sukces zapracował cały zespół. Boniek tylko postawił kropkę nad i. To był turniej Młynarczyka, Żmudy, Janasa, Majewskiego, Buncola, Kupcewicza, Laty i Smolarka. Tak samo jest teraz. Jeśli ktoś ma strzelać bramki w tej reprezentacji, to Lewandowski lub Milik, więc jeśli odniesiemy sukces we Francji, to na pewno któryś z nich przybije na nim pieczęć. Musi być jednak i dobry bramkarz, obrońcy, pomocnicy.
Poprzednich selekcjonerów wielkie imprezy chyba trochę przerosły, podobnie zresztą jak piłkarzy.
Tych, którzy pojadą do Francji, na pewno nic nie przerośnie. To zawodowcy grający w wielkich klubach, nie mają kompleksów. Tę reprezentację różni od poprzednich wszystko – piłkarze, doświadczenie, trener, sposób przygotowania, komunikacja z kibicami. Pod każdym względem jesteśmy dziś na innym poziomie.
Kogo uważa pan za faworyta?
Francuzów. Zawsze dobrze grają na turniejach, które organizują u siebie. Teraz też mają wystarczająco silny zespół. Zaraz za nimi są Niemcy, bo to drużyna turniejowa, Hiszpanie...
No właśnie, czego można się spodziewać po Hiszpanach?
To zespół nieobliczalny, który ma nadal wiele jakości. Dalej będą Włosi – jeśli dobrze zaczną – potem Belgowie. Liczyć mogą się Portugalczycy.
Jakiego turnieju możemy się spodziewać?
Zakładam, że padnie dużo bramek, bo zespoły będą trochę podmęczone, jak to na koniec sezonu. Będzie więc trochę luzu taktycznego, więcej miejsca na boisku i drużyny, które mają wielkie indywidualności, będą miały większe szanse na sukces. Może się jednak zdarzyć, że w finale zagrają dwa zespoły, które po prostu zachowały najwięcej świeżości, bo o tej porze piłkarze są już normalnie na wakacjach. W piłce wszystko jest możliwe.