Wywieszenie na Legii transparentu z groźbami pod adresem m.in. Tomasza Lisa i Moniki Olejnik skończyło się zawiadomieniem do prokuratury. Pytanie, czy uda się skutecznie ukarać autorów sloganu? Na świecie walkę z hejtem wprowadzono na forum ONZ
Jeśli wierzysz w wolność słowa, to wierzysz w wolność głoszenia poglądów, które ci się nie podobają” – błysnął niegdyś bon motem guru amerykańskiej lewicy, Noam Chomsky. Czy rzeczywiście? Niegdyś radykalne poglądy, wyrażanej w urągającej humanizmowi formie, były domeną niszowych periodyków adresowanych do garstki czytelników. Dziś sąsiadują w sieci na równych prawach z dziełami filozofów i wyważonymi analizami. Problem dostrzegła nawet ONZ, ale kolejne szczyty zwoływane w tej sprawie sprowadzają się do przelewania z pustego w próżne.
– Czas wziąć sprawy w swoje ręce i pozbyć się tych bandziorów. Musimy działać! – zagrzewał słuchaczy podczas wiecu w listopadzie 1992 roku Leon Mugesera, dygnitarz rządzącej partii MRND, reprezentującej dominującą w Rwandzie grupę etniczną Hutu. – Popełniliśmy fatalny błąd w 1959 roku, pozwalając im się wymknąć! Ich miejsce jest w Etiopii i znajdziemy im skrót, którym szybko wrócą do siebie, wrzucając ich do rzeki Nyabarongo! – cytuje rwandyjskiego polityka doświadczony reporter „The New York Times” Stephen Kinzer w swojej książce „A Thousand Hills. Rwanda’s Rebirth And The Man Who Dreamed It”.
Świadkowie twierdzą dziś, że Mugesera nie poprzestawał na nawiązaniu do pochodzenia rwandyjskiej mniejszości Tutsich i zamieszek na tle etnicznym, do jakich dochodziło w latach 1959–1961. – Każdy, komu nie zetniesz głowy, to ten, który zetnie twoją głowę – dowodził Mugesera, nazywając Tutsich „karaluchami”. Dwa lata później kraj spłynął krwią: pod maczetami Hutu spadły głowy 800 tysięcy Tutsi. Philip Gourevitch – jeden z dziennikarzy, którzy niemal na gorąco relacjonowali ludobójstwo w sercu Afryki – napisał potem, że wiec w prefekturze Kabaya/Gisenyi miał kluczowe znaczenie dla nadchodzącej rzezi. „Mugesera był jednym z pierwszych, którzy wystąpili publicznie, mówiąc: Słuchajcie, popełniliśmy w przeszłości błąd, pozwalając Tutsim przeżyć. Teraz musimy się ich wreszcie pozbyć” – kwitował.
Gdy studniowe szaleństwo w Rwandzie dobiegło końca, a w pewnej chwili Tutsi odzyskali inicjatywę, Mugesera nie czekał na rozwój sytuacji. Najpierw schronił się w koszarach, a wkrótce potem opuścił kraj. Wyjechał do Kanady, gdzie nie tylko udało mu się uzyskać status uchodźcy, ale wręcz zaczął robić karierę akademicką: przez pewien czas wykładał na uniwersytecie Laval w Quebec City.
W Kraju Tysiąca Wzgórz jednak nie zapomniano o krewkim mówcy z Kabaya. Przez przeszło dekadę kolejni rwandyjscy sędziowie usiłowali doprowadzić do ekstradycji polityka. Początkowo bez powodzenia: nie ma całościowego zapisu wystąpienia Mugesery z 1992 r., świadkowie przypominają sobie jego wypowiedzi na wyrywki, sam „uchodźca” twierdzi, że unieszkodliwić chce go wieloletni prezydent Rwandy Paul Kagame. Mimo to w 2012 roku Mugesera został przekazany rodakom – albo „karaluchom”, jak sam zapewne by powiedział. Po trzyletnim postępowaniu, w połowie kwietnia Mugesera został skazany na dożywocie.
To symboliczny wyrok. Mugesera mógł dać sygnał, ale po nim nienawistne komunikaty sączyły się niemal zewsząd: celował w nich tygodnik „Kangura”, specjalizowały się stacje Radio Rwanda czy RTLM. Żaden z pracowników tych redakcji nie odpowiedział za rolę, jaką media te odegrały w przygotowywaniu gruntu pod nadchodzącą rzeź. Co więcej, niegdysiejszy partyjny lider z prefektury Kabaya niewiele mija się z prawdą co do metod prezydenta Kagame: od dekady krytycy rwandyjskiego przywódcy trafiają za kratki pod zarzutem... siania nienawiści na tle etnicznym.
ONZ na wojnie z Facebookiem
Dziś mowa nienawiści – jeśli wierzyć dygnitarzom ONZ i światowym liderom – ma się lepiej niż kiedykolwiek. – Jest propagowana w mediach i w internecie, dlatego tak ważny jest sojusz wszystkich cywilizacji, zmierzający do tego, by przede wszystkim nie łączyć mowy nienawiści z religią. Dziś takie właśnie połączenie stoi u podstaw skłonności do przemocy – tłumaczył podczas zorganizowanego pod koniec kwietnia 7. Globalnego Forum w Baku Jean-Paul Laborde, szef ONZ-owskiej Komisji ds. Kontrterroryzmu.
Szczyt w Baku był kolejnym spotkaniem Narodów Zjednoczonych poświęconym mowie nienawiści. O tym, że sprawa stała się poważna, może świadczyć choćby liczba uczestników: na spotkanie do Azerbejdżanu zjechało się przeszło dwa i pół tysiąca głów państw i urzędników z całego świata. A to zapewne dopiero początek – w grudniu ubiegłego roku Sojusz Cywilizacji Narodów Zjednoczonych zainicjował cykliczne sympozja poświęcone walce z propagandą nienawiści.
Problem w tym, że uczestnicy tych sympozjów i szczytów mogą dyskutować o sytuacji w Syrii czy w Afryce – i próbować rozwiązywać problemy poszczególnych krajów. Ale po raz pierwszy w historii mają do czynienia z zupełnie nowym przeciwnikiem: portalem Facebook. – Można tam bez większego kłopotu znaleźć zdjęcia i klipy produkowane przez grupy ekstremistyczne, od Państwa Islamskiego zaczynając – kwitowała kierująca ośrodkiem International Centre for Political Violence and Terrorism Research, Jolene Jerard. – Nie tylko propagują one swoje idee, ale też zachęcają do przemocy. Poprzez media społecznościowe radykałowie instruują, jak przeprowadzać ataki, jak podkładać bomby i konstruować takie urządzenia. To wyraźnie pokazuje trend do wzniecania przemocy i powinno się bezwzględnie położyć temu kres – dowodziła.
Wołanie na puszczy. Facebook ma przeszło półtora miliarda aktywnych użytkowników miesięcznie i próba jakiegokolwiek ograniczenia ich aktywności – poza bardzo konkretnymi, niebudzącymi większych wątpliwości przypadkami – właściwie nie wchodzi w grę. Co gorsza, według ONZ-owskich dyplomatów w ostatnich latach zmienił się też charakter komunikatów w mediach tradycyjnych – kanały przekazu informacji stały się kanałami wymiany opinii, coraz częściej radykalnych. – Widzimy strumień uciekinierów z Syrii, w przypadku którego media odgrywają bardzo negatywną rolę, prezentując tych ludzi jako zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa, zagrożenie dla gospodarki. A przecież wszyscy wiemy, że to ofiary dyktatury – perorował w Banku Nassir Abdulaziz Al-Nasserk Katarczyk pełniący funkcję Wysokiego Przedstawiciela Sojuszu Cywilizacji ONZ.
ONZ chciałoby stworzyć własny młot na hejterów i sieciowych radykałów. Sprowadzałby się on do zaostrzenia przepisów wymierzonych w piewców nienawiści, tworzenia struktur mających przeciwdziałać rozprzestrzenianiu się radykalnych komunikatów i treści oraz wywarcia nacisku na media społecznościowe, by czujniej reagowały na poczynania swoich użytkowników. – Kiedy analizujemy przypadki mowy nienawiści, kiedy przyglądamy się profilom, dzięki którym ona się rozpowszechnia, widzimy, że zazwyczaj są to konta anonimowe, fałszywe. Więc usługodawcy w sieci powinni wdrożyć mechanizmy ściślejszej kontroli, by takie przypadki eliminować – mówi Kemal Ilter, ekspert amerykańskiego University of North Carolina. – Po drugie, najmłodszym użytkownikom takich mediów trzeba uświadamiać, jakie korzyści, ale i jakie szkody niesie ze sobą korzystanie z mediów społecznościowych – wylicza.
Szkopuł w mętnej granicy między mową nienawiści a wolnością słowa – jednej z fundamentalnych reguł, na których oparta jest cywilizacja Zachodu. Sprzeczność, której można się doszukać już u Chomsky’ego, wymyka się sztywnym regułom prawa.
Sułtan z traumą
Nikt nie miałby więcej do powiedzenia na ten temat niż jeden z uczestników szczytu w Baku: turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan.
„Meczety są naszymi koszarami, ich kopuły naszymi hełmami, minarety – bagnetami, a wierni – żołnierzami” – tą parafrazą z wiersza pantureckiego aktywisty Ziyi Gökalpa popisał się niemal dwadzieścia lat temu Erdogan podczas wiecu Partii Dobrobytu – jednej z poprzedniczek dzisiejszej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) – w położonym w odległym zakątku na wschodzie Turcji mieście Siirt. Wariacja na temat poematu Gökalpa kosztowała Erdogana stanowisko burmistrza Stambułu oraz wyrok dziesięciomiesięcznej odsiadki, wraz z wynikającym z niego zakazem sprawowania stanowisk politycznych.
Co prawda dzisiejszy turecki prezydent odsiedział zaledwie cztery z zasądzonych dziesięciu miesięcy – a także w 2002 r., niemal natychmiast po pierwszych wygranych przez AKP wyborach, zniósł art. 312 tureckiego kodeksu karnego, który posłużył za podstawę wyroku oraz stał na przeszkodzie w objęciu jakiegokolwiek państwowego stanowiska. Trauma jednak najwyraźniej pozostała: „sułtan” do dziś udowadnia, że frazy „wolność słowa” czy „mowa nienawiści” można twórczo reinterpretować. W ramach walki z nienawiścią, głównie adresowaną pod własnym adresem, Erdogan zaprowadza porządki w tureckich mediach: rysownik, który odważył się sportretować dzisiejszego prezydenta jako kota zaplątanego w kłębek nici, zapłacił liderowi AKP odszkodowanie rzędu 3500 dol.; nieprzychylny prezydentowi (wówczas premierowi) magazyn „Penduen” podbił stawkę – do równowartości 28 tys. dol. Rekord pobił turecki megakoncern medialny – Dogan Media, który po długim procesie (prawda, że w sprawie zaległych podatków) musiał wysupłać 2,5 mld dol. na odszkodowanie, co skutecznie podcięło mu skrzydła.
Mało tego, „sułtan Erdogan” ujawnia, że potrafi dosięgnąć też prześmiewców w innych krajach. 31 marca niemiecki satyryk Jan Böhmermann poszedł po bandzie: w swoim programie satyrycznym emitowanym przez stację ZDF – ledwie dwa tygodnie po tym, jak inna stacja wyemitowała złośliwą piosenkę na temat tureckiego lidera, Böhmermann błysnął własnym lirykiem. W rymowance Erdogan występuje jako „facet, który lubi bić dziewczyny”, „pieprzyć kozy i uciskać mniejszości”, „kopać Kurdów, bić chrześcijan” i, mało tego, „oglądać dziecięcą pornografię”.
Jeszcze w pierwszych dniach po emisji władze w Berlinie stanęły w obronie satyryka – odwołując się do wolności słowa, usprawiedliwiającej nawet „agresywne” wystąpienie Böhmermanna. Ale po kilku dniach, pod presją Ankary, pękły – zwłaszcza że tureccy prawnicy odwołali się do art. 103 i 104 tureckiego kodeksu karnego, które penalizują „obrażanie organów i przedstawicieli innych państw”. – W rezultacie rząd Niemiec zdecydował się otworzyć drogę do postępowania prokuratorskiego – oświadczyła w połowie kwietnia kanclerz Angela Merkel. – Co nie oznacza ani przedwczesnego osądzania w tej sprawie, ani decyzji co do granic wolności słowa, prasy czy opinii – umyła ręce.
Wróg narodu zawsze czujny
Cóż, ze względu na historyczne doświadczenia nad Renem panuje znacznie mniejsza tolerancja dla słownych wybryków. Można to tłumaczyć potęgą aparatu propagandowego III Rzeszy i efektami jego działań. – Według Goebbelsa kryterium tego, co dozwolone w propagandzie, nie stanowiła prawda, lecz skuteczność – pisze brytyjski historyk, niegdyś żołnierz AK, Stanley Newcourt-Nowodworski w swojej pracy „Czarna propaganda”. – Goebbels twierdził, że „w propagandzie, podobnie jak w miłości, dopuszczalne jest wszystko, co przynosi zamierzony skutek” – dodaje. Począwszy zatem od filmowego paszkwilu „Żyd Süss” po mniej znane operacje: np. rozpowszechnianie publikacji dowodzących, że Wielką Brytanią rządzą Żydzi i komuniści, czy rozrzucanie przez Luftwaffe nad Holandią i Danią ulotek – rzekomo autorstwa aliantów – które zachęcały tamtejsze kobiety do „życzliwego” przywitania nadchodzących czarnoskórych żołnierzy sił alianckich.
Powojenne rozliczenia ledwo musnęły hitlerowski aparat propagandy. Owszem, Julius Streicher – założyciel i wydawca niesławnego czasopisma „Der Stürmer”, które w 1935 roku miało nakład oscylujący w granicach 600 tysięcy egzemplarzy – ostatecznie wylądował na szubienicy. Ale chodziło w końcu o prominentnego weterana NSDAP, osobistego przyjaciela Hitlera, współodpowiedzialnego za ustawy norymberskie, noc kryształową czy zburzenie norymberskiej synagogi.
Za to już ludzie tacy, jak Hans Georg Fritzsche – dyrektor w nazistowskim ministerstwie propagandy, niepodejmujący bezpośrednich decyzji o ludzkim losie, a „jedynie” o zawartości i tonie informacji nadawanych przez niemieckie stacje radiowe – wyjechali z Norymbergi wolni, jeżeli w ogóle tam trafili. Rozliczenia opierały się na winie sprawców, propagandyści uchodzili za trybiki machiny.
Do czasu jednak. Im więcej było opracowań historycznych, pokazujących realną skalę hekatomby, jaką świat przeszedł w czasie II wojny światowej, a także fenomen nazizmu w Niemczech, tym większą uwagę zwracano na wpływ propagandy na fenomen nazizmu i jego wpływu na umysły rodaków Hitlera. W olbrzymim uproszczeniu, z czasem refleksje te przerodziły się w – tak krytykowaną przez obrońców pełnej wolności słowa – polityczną poprawność, bardziej modę niż doktrynę polityczną, niepozbawioną też wad.
A w konsekwencji także w przepisy, mające zwalczać mowę nienawiści, które zaczęły pojawiać się w europejskich kodeksach karnych mniej więcej od lat 80. W olbrzymiej większości państw Unii Europejskiej obowiązujące dziś regulacje penalizują zbyt radykalne wystąpienia – choć różnią się one detalami, m.in. definicją czy odniesieniami do Holokaustu. Z reguły są to rozmaite warianty reguły chroniącej mniejszości rasowe, religijne, etniczne, seksualne. W niektórych przypadkach w tym kontekście pojawiają się też osoby niepełnosprawne. Nad Renem przepisy są bardziej szczegółowe: np. Niemcy penalizują użycie słowa „robactwo” do opisu innych grup etnicznych. Inna sprawa, że przypadki realnego pociągnięcia do odpowiedzialności osób o skrajnych poglądach są niebywale rzadkie. Siedem lat temu Holendrzy próbowali postawić przed sądem populistycznego polityka Geerta Wildersa, co skończyło się oczyszczeniem z zarzutów. Nad Wisłą batalie prowadziły ugrupowania Redwatch oraz Antifa. Ci pierwsi formułowali listy „wrogów narodu”, ci drudzy – „faszystów”. Jednak gdy okazywało się, że materiały te były publikowane na amerykańskich serwerach – a USA umyły ręce – stawało się to wygodnym pretekstem do porzucenia sprawy.
Zwycięstwo wolności słowa? Czemu nie, tyle że okupione stałym wzrostem przestępstw na tle rasowym, etnicznym czy religijnym. Mowa tu nie o spektakularnych atakach terrorystycznych, ale codziennej drobnej przestępczości: napadach w metrze, zaczepkach na ulicy, podpaleniach budynków kultu, dewastacji cmentarzy. W ostatnich miesiącach fala niechęci dotknęła zarówno uchodźców – czy, jak kto woli, imigrantów – przybywających do Europy, jak i tych, którzy już dawno zapuścili tu korzenie. Niechęć do muzułmanów odbija się też na Żydach lub Hindusach, którzy na oko wpisują się w stereotypowy obraz egzotycznego muzułmanina. Bruksela dostrzega trend, zwołuje sympozja, proponuje ujednolicenie standardów w tej kwestii – co oznacza, że od realnych rozwiązań mogą nas dzielić lata. Pytanie, ile mamy czasu.
Sypiając z wściekłym psem
- Możesz być pełen uprzejmości i miłości, ale nie możesz spać z wściekłym psem – peroruje wiernym odziany w pomarańczowe szaty buddyjski mnich Ashin Wirathu. – Jeśli będziemy słabi, nasz kraj stanie się muzułmański – kwitował. Niemal dokładnie trzy lata temu jego oblicze ozdobiło okładkę amerykańskiego magazynu „Time”, wraz z wybitym tłustą czcionką tytułem: „Twarz buddyjskiego terroru”. Mnich – nazwany przez redaktorów tygodnika „Birmańskim bin Ladenem” – dzisiaj trzęsie swoją ojczyzną znacznie bardziej niż usuwający się w cień generałowie czy laureatka Pokojowego Nobla Aung San Suu Kyi.
– Wcześniej słyszałem plotki o tym, że świat arabski zdominował media – zareagował Ashin Wirathu na wspomnianą publikację. – Teraz przekonałem się o tym osobiście – dodawał. Przy innej okazji dorzucił, że birmańscy muzułmanie – grupa etniczna znana jako Rohingya – „są okrutni i dzicy, bo ekstremiści muzułmańscy pociągają wśród nich za sznurki, dostarczając im finansowej, wojskowej i technicznej potęgi”. Inspirowane wystąpieniami mnicha pogromy Rohingya doprowadziły już do śmierci od kilkuset do kilku tysięcy osób, wywołały eksodus około stu tysięcy uchodźców z regionów zamieszkanych przez tę grupę etniczną, a drugie tyle straciło dach nad głową. Co więcej, wpływ Wirathu jest na tyle przemożny, że sama Aung San Suu Kyi poradziła rzekomo ambasadorowi USA w Birmie, by nie używał słowa „Rohingya”, gdyż taki lud nie istnieje – rzekomi Rohingya to po prostu mieszkańcy pobliskiego Bangladeszu.
Nie lepiej jest na subkontynencie. – Populacja muzułmanów i chrześcijan rośnie dzień w dzień. By to powstrzymać, należy wprowadzić stan wyjątkowy. Muzułmanie i chrześcijanie powinni przechodzić przymusową sterylizację, aby ich liczba nie mogła dalej rosnąć – wypalił pod koniec ubiegłego roku Sadhvi Deva Thakur, wiceprzewodniczący nacjonalistycznej organizacji Akhil Bharatiya Hindu Mahasabha. Na drugim oddechu dorzucił, że w meczetach i kościołach powinny stanąć posągi hinduskich bóstw. Może nie byłoby wokół tej wypowiedzi tyle szumu, gdyby chodziło o jakiegoś marginalnego ekstremistę – tymczasem z ruchem Mahasabha związani są prominentni politycy, z obecnym szefem rządu w Indiach Narendrą Modim na czele.
Niewiele lepiej jest w innych krajach: w Ameryce Donald Trump sprowadził swoją kampanię w prawyborach do poziomu epitetów w stosunku do Meksykanów i muzułmanów. W Brazylii czy RPA napięcia międzyrasowe są na porządku dziennym. W Chinach regularnie co kilka lat wybuchają gwałtowne zamieszki antyjapońskie, z atakami na sklepy firm z Kraju Kwitnącej Wiśni i podpalaniem samochodów japońskich marek. Z kolei Japończycy dopiero w tym tygodniu przegłosowali ustawę o mowie nienawiści, która być może zatamuje nieco tradycyjną niechęć wobec mniejszości narodowych – w szczególności kilkusettysięcznej mniejszości pochodzenia koreańskiego.
Jest jednak kraj szczęśliwy. Tuż przed długim majowym weekendem rząd w Warszawie rozwiązał powołaną kilka lat temu Radę ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji. Uzasadnienie? „Funkcjonowanie Rady jest niecelowe” – napisała we wniosku o likwidację Rady minister cyfryzacji Anna Streżyńska. Słusznie, wystarczy wejść na Facebooka, żeby przekonać się, że nad Wisłą panuje harmonia, wzajemna uprzejmość i sielankowa niemalże atmosfera, a kibice witają cudzoziemców napojami gazowanymi i serdecznym uściskiem.