Historia na Ukrainie zatoczyła koło. Polityka, która po Majdanie miała być bardziej przejrzysta dla wyborców i która miała obyć się bez zakulisowych, niezrozumiałych dla ogółu targów, znów pogrążyła się w tradycyjnej kuluarszczyźnie.
Otto von Bismarck miał powiedzieć, że lepiej nie wiedzieć, jak się robi politykę i kiełbasę (miał, bo to cytat amerykańskiego poety Johna Saxe’a). Ukraińcy znów nie mają zielonego pojęcia, o co chodzi w ich kiełbasie.
W lutym 2014 r., gdy Arsenij Jaceniuk formował swój pierwszy rząd, ministrowie byli zatwierdzani przez Majdan. Na wiecu zebrało się kilkanaście tysięcy ludzi, nazwiska szefów resortów były kolejno odczytywane. Zebrani odpowiadali gwizdami lub brawami. Wśród ministrów byli i przedstawiciele Majdanu (co prawda większość z nich ostatecznie się nie sprawdziła). Partie zobowiązały się, że będą dzielić stanowiska na podstawie kompetencji, a zasada kwot miała być zarzucona. Kijowski tłum był autentycznie przekonany, że weźmie swoich polityków pod but i będzie ich kontrolował.
Było w tym lutowym wiecu trochę demonstracji, populizmu i naiwności. Ale wszystko to opierało się na przeświadczeniu, że politycy w państwie demokratycznym nie mogą o wszystkim decydować w kuluarach, na zasadzie „ty mnie, ja tobie”. Przecież w porównaniu z zasadami panującymi w ukraińskiej polityce historia z taśmami Beger to piaskownica. A jednak, jeśli popatrzeć na targi towarzyszące ogłoszonemu w niedzielę zamiarowi rezygnacji premiera Arsenija Jaceniuka, można odnieść wrażenie, że tak nieprzejrzyście nie było jeszcze nigdy.
Kijów ma za sobą cztery miesiące targów, w których na niejasnych zasadach uczestniczyło pięć partii pierwotnie tworzących koalicję, administracja prezydenta, znajomi prezydenta, oligarchowie, posłowie niezależni, opozycja, zachodni eksperci, polittechnolodzy i obcy dyplomaci z Amerykanami na czele. Zamiast walki programów – walka na haki i mylenie tropów. Nużący, dezorientujący spektakl, w którym nie do końca orientowali się nawet najlepsi ukraińscy politolodzy i komentatorzy. Nie mówiąc już o powrocie do systemu kwot – nie wiadomo jeszcze, kto w nowym rządzie jakie obejmie posady, ale dokładnie wiadomo, które resorty należą do Bloku Petra Poroszenki, a które do Frontu Ludowego Arsenija Jaceniuka.
Jeśli parlament zatwierdzi na stanowisku premiera Wołodymyra Hrojsmana, pełna odpowiedzialność za dalsze losy kraju spocznie na barkach prezydenta. Hrojsman to były mer Winnicy, politycznego matecznika Poroszenki, bardzo ceniony w tym mieście. Polityk, którego idée fixe była reforma samorządowa. Sam w sobie fakt, że na czele rządu stanie zaufany człowiek prezydenta, nie musi jeszcze oznaczać niczego złego. W końcu zniknie tak konfliktogenna, szkodliwa dla Ukrainy dwuwładza, o ile Hrojsman się nie usamodzielni, czego też nie można wykluczyć. Jeśli prezydenckiej ekipie naprawdę zależy na reformach, a nie na umacnianiu własnych wpływów polityczno-gospodarczych, i jeśli będą potrafili stawić czoła ludziom starego systemu, teraz ruszy do pracy.
Tyle że i Poroszenko ma za plecami własny pierworodny grzech nieprzejrzystości. Fakt, że to właśnie on wystartuje w wyborach prezydenckich, a jego główny sondażowy konkurent Witalij Kłyczko powalczy o stanowisko mera Kijowa, przy czym obaj będą się nawzajem wspierać, został wszak uzgodniony w Wiedniu, u przebywającego w areszcie domowym Dmytra Firtasza, oligarchy o bardzo nieciekawej przeszłości. Także dlatego zaufanie do ukraińskich władz tak wśród samych Ukraińców, jak i wśród zachodnich partnerów Kijowa na razie pozostanie bardzo ograniczone. Przynajmniej dopóki nie okaże się, że polityczna kiełbasa, którą produkowali od miesięcy ukraińscy politycy, nie jest jednak zepsuta. Ciężar dowodu jest po stronie prezydenta Poroszenki i premiera in spe Hrojsmana.