Polska solidarna, patrząca w przyszłość, walcząca z układem, nowoczesna i pełna zgody. Ideał? Nie – połączenie haseł politycznych, którymi próbowano korumpować wyborców w ostatnich 25 latach
Hasło polityczne to klucz do świadomości wyborców. Ma nas czarować i zniewalać. Czasem jest ważniejsze od rzeczywistości. Szczególnie jeśli „żre”, czyli chwyta. Takich magnesów było w ostatnich latach wiele. I wciąż bardzo skutecznie działają na nasze zmysły.
Maciej Ratajczak w książce „Marketing w polityce, czyli jak wygrać wybory” pisze: „Hasło jest podstawą kampanii politycznej, wielu specjalistów twierdzi nawet, że to klucz do zwycięstwa w wyborach. Dobry slogan musi odwoływać się do emocji wyborców, być też zwięzłym i sugestywnym. Skuteczne hasło działa na wyobraźnię i łatwo zapada w pamięć. Według amerykańskich doradców politycznych slogan nie powinien liczyć więcej niż siedem słów. Hasło musi być też łatwe do skandowania przez wyborców na wiecach, składać się z jednoznacznie polskich słów, łatwych do wymówienia i zrozumienia. Musi też – co wydaje się oczywiste – odzwierciedlać prawdziwy program kandydata lub partii”.
Doktor Sergiusz Trzeciak, zdaniem niektórych polityków guru politycznego doradztwa z Collegium Civitas, dodaje, że o ile szeroki program stanowi fundament działań politycznych, o tyle hasło wyborcze jest siłą rzeczy jego syntezą. Przez to powinno być proste, czytelne, ale niebanalne i zgodne z wizerunkiem kandydata. Dobrze, jeśli odwołuje się do emocji. Nie powinno za to być dłuższe niż cztery wyrazy, gdyż utrudni to zapamiętanie. To zapamiętanie ma gwarantować, że ani kandydat, ani temat, który jest dla niego wiodący, nie zniknie przez wiele lat.
Slogan wyborczy to kluczowy element marketingu politycznego, którego celem – w uproszczeniu – jest doprowadzenie wyborców do urn w dniu wyborów i takie wpłynięcie na oddających głosy, by postawili krzyżyk przy nazwisku określonego kandydata. W skuteczność tej metody uwierzyli już przedstawiciele aparatu PZPR, którzy w wyborach do sejmu kontraktowego w 1989 r. namawiali Polaków do zaufania im prostym: „Wybierz najlepszych”. Wydaje się, że nic tak nie zdefiniowało polskiej rzeczywistości publicznej w wymiarze wizerunkowym jak właśnie hasła serwowane nam przez polityków. Szczególnie w kampaniach wyborczych lub zaraz po ich zakończeniu. Część z nich stała się realnymi nośnikami programów wyborczych, które z większym lub mniejszym skutkiem próbowano wcielać w życie. Szanse na realizację otrzymywali oczywiście tylko przedstawiciele najsilniejszych grup politycznych, najważniejszych partii, cieszących się największym zaufaniem. Nie wszyscy je wykorzystali, ale swego rodzaju efekt został osiągnięty: wiele z politycznych sloganów pozostało w naszej pamięci. Można dzisiaj, trochę upraszczając, przy ich użyciu opisać nasze przemiany i aspiracje. A także snuć wizje tego, co opisze naszą rzeczywistość w nadchodzących miesiącach i latach. Od tej projekcji zaczniemy.
Wspólnota Dudy
Znaczenie hasła politycznego, ikony, wokół której można ogniskować zwolenników i budować poparcie, przypomniał ostatnio nowy prezydent. Gdyby ktoś skrupulatnie policzył, ile razy 6 sierpnia, w ciągu dnia zaprzysiężenia i przejęcia formalnych obowiązków głowy państwa, użył słowa „wspólnota” – to dzisiaj najnowszy hit politycznej narracji – okazałoby się prawdopodobnie, że kilkadziesiąt. Obok hasła z kampanii „Przyszłość ma na imię Polska” „wspólnota” już stała się na poziomie semantycznym ikoną nowej prezydentury. Duda przynajmniej teoretycznie zechce zapewne na tym pojęciu symbolu zbudować swój prezydencki autorytet. Podkreślał wielokrotnie w pierwszym tygodniu urzędowania, że Polacy zapomnieli, czym owa „wspólnota” jest, i że konieczne jest przypomnienie znaczenia tego słowa, a potem wcielenie go w życie.
Na razie jednak wykładnia znaczenia nowego hasła z ust prezydenta jeszcze nie padła. Możemy się zatem domyślać, że chodzi mu o wspólny wysiłek Polaków w celu poprawy sytuacji w kraju. Z tym że to banał. Konkretów nie ma, być może się ich doczekamy, choć wcale nie jest to przesądzone, bo polityczne hasła zwykle nie są ani szczególnie rozwijane, ani szczególnie wyjaśniane. Mają być krótkie, zwięzłe i łatwe do zapamiętania, a dodatkowo każdy może je interpretować po swojemu.
Bez wątpienia siła „wspólnoty” Dudy jest kilkuwątkowa. Z jednej strony to ukłon w stronę żelaznego elektoratu PiS i zwolenników prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który wyniósł Dudę na najwyższy urząd w państwie. To przecież bracia Kaczyńscy podebrali pachnące lewicowością hasło, dzisiaj jedynie nieco przez Dudę odświeżone, niewydolnej już od 10 lat tzw. lewicy i pożeglowali w stronę etatyzmu, okraszonego negacją wpływów wielkiego biznesu i korporacji na rzecz promocji pozycji i wsparcia statystycznego, niezbyt zamożnego Polaka. Duda tę lewicową wrażliwość podchwycił, ponieważ ona akurat w czasie rządów PiS i prezydenta Kaczyńskiego bardzo dobrze się sprawdzała. Zresztą i dzisiaj większość Polaków liczy na wsparcie państwa w sprawach, w których sobie nie radzi, co jest dla Dudy wodą na młyn.
Poza tym hasło „wspólnota” jest wygodnym wytrychem pasującym do każdej sytuacji. Przecież nikt nie chce być nazywany egoistą, nikt nie chce być wytykany palcami jako niezdolny do zbiorowej aktywności, porozumienia i kompromisu. To wszak jeden z podstawowych elementów socjalizacji, zdolności fundamentalnej w naszym kręgu kulturowym. Każdy zatem tworzenie i wspieranie owej „wspólnoty” będzie popierał, nikt nie będzie jej kwestionował, także dlatego, że mówi o niej stale prezydent – przynajmniej w założeniu – wszystkich Polaków, choć wybrany przez minimalną większość. Z żadnym złym kontekstem „wspólnota” się nie kojarzy, przeciwnie – może stać się – przynajmniej pozornym – wkładem w wykrzesanie zbiorczej pozytywnej energii obywatelskiej. I dobrym prognostykiem na przyszłość.
Przyszłość Kwaśniewskiego
A skoro już o niej mowa, to kolejne hasło klucz do polskich dusz. Bo przecież to jasne jak słońce, że w przeszłość patrzą jedynie nieudacznicy roztrząsający swoje błędy, a optymiści kształtowani według nowych, uniwersalnych wzorców zgodnie ze słowami piosenki Marka Grechuty są pewni, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”.
Wybieranie przyszłości kosztem niewygodnej przeszłości okazało się idealnym strzałem dla Aleksandra Kwaśniewskiego. Namawiał nas na patrzenie do przodu, wielu Polaków, szczególnie ci związani z dawną opozycją, odpowiadało mu wtedy zamiast „wybierzmy przyszłość”, „wybielmy przeszłość”. Bo akurat u tego kandydata było co wybielać – wszyscy wiemy co, szkoda miejsca, by przypominać drogę życia byłego lidera postkomunistów.
„Wybierzmy przyszłość” Kwaśniewskiego padło na niezwykle podatny grunt. Mieliśmy rok 1995, minęło sześć lat po upadku komunizmu, kraj był podzielony niemal tak jak dziś: historycznie, ideologicznie, politycznie, nierówności ekonomiczne stawały się coraz większe. Ponieważ nie było lustracji, wiele stanowisk w polityce, administracji i biznesie zajmowali byli ubecy i byli aparatczykowie. Wyborcy Lecha Wałęsy nie chcieli się na to godzić. Ci, którzy głosowali na Kwaśniewskiego, uważali to za niemal naturalny stan rzeczy. Mawiali nawet: przecież ludzi żyjących w poprzednim systemie nie rozstrzelamy. Oczywiście podawanie takich argumentów miało jedynie dyskredytować zwolenników pierwszego prezydenta wolnej Polski. Chodziło o to, by utrwalaczy Polski Ludowej odsunąć od wpływu na rzeczywistość III RP. Kwaśniewskiemu i jego ludziom na tym nie zależało, bo ludzie skompromitowani działaniami sprzed 1989 r. stanowili jego realne zaplecze polityczne i organizacyjne, dlatego promował przyszłość. Oczywiście działo się to pod pozorem podążania za trendami światowymi, stawiania na rozwój i nowoczesność. Szczególnie to ostatnie okazało się kolejną pułapką zastawioną na polskiego wyborcę.
Nowoczesność Tuska
Jest 2007 r. Od dwóch lat rządzi Prawo i Sprawiedliwość. Za koalicjantów (choć nie do końca rządów) ma Ligę Polskich Rodzin i Samoobronę. Dwie pierwsze partie reprezentują jednoznacznie konserwatywny, nawet narodowy światopogląd. Zdaniem liberałów z przegranej dwa lata wcześniej Platformy Obywatelskiej Polska staje się prawicowym zaściankiem, gdzie kobiety się bije, zabrania się stosowania antykoncepcji, a jak już zajdą w ciążę, nawet zgwałcone, bo przyzwolenie na gwałty jest, nie pozwala im się przerwać ciąży. Nie pozwala się zresztą w ogóle na nic, z czym nie zgadza się premier Jarosław Kaczyński. Można ewentualnie mieć kota.
Platforma zaczyna przekonywać Polaków, że jak tak dłużej będzie, nie tylko wyrzucą nas z UE, ale w kraju wybuchnie wojna domowa w obronie nowoczesności. Bo właśnie jej brakuje nam jak powietrza. Oczywiście tak nie jest – rządy rzeczywiście są bezkompromisowe, wiele decyzji jest chybionych, w politycznej kuchni kipi od intryg, zakulisowych gier, nie brakuje afer, ale: internet działa, ludzie płacą niższe podatki niż wcześniej, kupują mieszkania i auta. Ba, nawet kredyty są dostępne znacznie szerzej i na lepszych warunkach niż od 2008 r. – potem rynek się zepsuł ze względu na kryzys finansowy. Ulicami Warszawy przechodzi wielki marsz buntu, któremu przewodzą m.in. Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Lider legendarnego Tiltu Tomek Lipiński śpiewa na zamówienie PO: „Widziałem domy o milionach okien, a w każdym oknie czaił się ból, widziałem twarze, miliony twarzy, miliony masek do milionów ról – jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Przekaz miał być jednoznaczny: rządy PiS to miliony ludzi żyjących w strachu, ale rysująca się wygrana PO to tak bardzo pożądana normalność. W normalności siłą rzeczy łatwiej dążyć do nowoczesności, w strachu jest to niemożliwe.
IV RP: Polska solidarna
Zanim jednak doszło do „buntu” i kryterium ulicznego, swoją szansę dostało PiS. Wybory w 2005 r. wygrało pod hasłem wprowadzenia IV Rzeczpospolitej, która w odróżnieniu od Polski powstałej przy Okrągłym Stole miała być zbudowana na trzech zasadach: uczciwości publicznej, odnowy moralnej oraz walki z układem. Nad tym wszystkim nakreślono nieco fikcyjny konflikt, dzieląc kraj na dwie Polski: liberalną i solidarną.
Ta pierwsza była uosabiana ze wszystkim, co złe: wykorzystywaniem ludzi pracy poprzez przyznawanie im minimalnych pensji za maksymalną pracę, dbałością poprzednich rządów o interesy korporacji, banków i najbogatszych Polaków, a lekceważeniem biedy wśród wielu mniej wpływowych oraz przyzwoleniem na korupcję. Polska solidarna miała zatroszczyć się wreszcie o osoby radzące sobie najsłabiej w rynkowej, agresywnej rzeczywistości, miała rozpiąć nad nimi szczelny ochronny parasol. Czy tak się stało, czy nie, jest kwestią na inną okazję.
Z kolei walka ze wspomnianym układem, często wyimaginowana, stała się kluczową figurą retoryczną Lecha Kaczyńskiego w czasach, kiedy był prezydentem Warszawy (2002–2005). Na tyle skuteczną – choć w stolicy żadnego realnego układu nie odkrył – że niczym trampolina wypchnęła go na najwyższy urząd w państwie. Chwilę wcześniej PiS wygrało wybory do Sejmu – pod tymi samymi hasłami – a premierem został Kazimierz Marcinkiewicz. I rzeczywiście zaczęła się realizacja wyborczych haseł. Zdaniem wyborców PiS w sposób dokładnie taki, jak deklarowano przed wyborami, według oponentów patologicznie i na siłę. Trudno im nie przyznać odrobiny racji, ponieważ i afera gruntowa, i afera Beaty Sawickiej zostały „wyprodukowane” głównie po to, by skompromitować przeciwników politycznych.
Przy okazji IV RP konieczne jest wspomnienie innego hasła, które podobnie jak „układ” trafiło na bardzo podatny grunt. Była nim „polityka historyczna”, zwana też „polityką symboli”. Jej fizyczną emanacją było uruchomienie w Warszawie Muzeum Powstania Warszawskiego, które miało miejsce w 60. rocznicę godziny W” w 2004 r., kiedy prezydentem stolicy był Lech Kaczyński. Od tej chwili co roku rocznica wybuchu powstania jest w stolicy obchodzona w sposób wyjątkowy. Zresztą nie tylko powstanie stało się elementem tej strategii. Urząd Warszawy, również w czasach Kaczyńskiego, wydał kilkusetstronicową publikację „Raport o stratach wojennych Warszawy”, w której bardzo dokładnie opisano, co i kiedy zniszczyli w stolicy Niemcy. Kaczyński zrobił przy tej okazji dużą konferencję z udziałem niemieckich mediów i pokazując okładkę publikacji z imitacjami śladów po kulach karabinu maszynowego, stwierdził, że „to nie Polska wywołała wojnę, a to dowód”. Była to odpowiedź na narastające wtedy w Niemczech pretensje Związku Wypędzonych Eriki Steinbach w stosunku do Polski i pojawiające się coraz częściej żądania zwrotu majątków z przedwojennych wschodnich rubieży Rzeszy Niemieckiej.
Zgoda Komorowskiego
W czasach IV RP, a precyzyjniej w okresie rządów PiS, bo do dzisiaj trwa spór o to, czy projekt polityczny braci Kaczyńskich wszedł w życie, czy nie, było o nią niezwykle trudno – konflikt w dużym stopniu wpisany był w ich podstawowy katalog działań. Dlatego stała się niemal automatycznie ważnym punktem odniesienia zaraz po śmierci prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku, gdy Bronisław Komorowski, chcąc sytuować się w kontrze do poprzednika, niemal bez przerwy używał hasła „zgoda”. Zgoda miała budować, zapewniać spokój po kilku latach politycznych konfliktów, miała pozwalać na rozwój kraju i każdego z jego obywateli. Zgoda, w przeciwieństwie do nerwowego napięcia serwowanego nam przez Kaczyńskich, miała na stałe stać się nieodzownym elementem polskiego ładu politycznego. Władza sejmowa, rządowa i prezydencka znalazły się w jednych rękach, więc siłą rzeczy o zgodę było dość łatwo.
Zupełnie inną kwestią jest to, czy ową zgodę udało się faktycznie wykorzystać i czy okres jedynowładztwa sytuację w Polsce poprawił, czy nie. Tu znowu będziemy mieli bardzo czytelną linię podziałów. Zwolenników PO nikt nie przekona, że nie działo się nic szczególnego, a politycy raczej trwali, niż podejmowali ważne decyzje, poprawiające standard życia Polaków, nie wspominając już o jakichkolwiek szerszych reformach. Stronnicy PiS z kolei będą przekonani, że był to okres straty czasu, niespełnionych nadziei oraz troski jedynie o interesy wybranych grup społecznych, znacznej mniejszości, bo głównie ludzi najlepiej sytuowanych. Ten spór, jak wiele innych polskich kłótni, nigdy nie przestanie być aktualny.
Folklor z cepelii
Wiele innych haseł, na których szczegółowe opisywanie nie będzie w tym tekście już miejsca, na stałe wdarło się do naszej świadomości. Nie budowano na nich kampanii, ponieważ kojarzyły się raczej pejoratywnie, ale okazały się na tyle charakterystyczne, że pamiętamy je do dzisiaj. Początek negatywnemu przekazowi dała wałęsowska „wojna na górze”, której mianem prezydent określał spór o zakres kompetencji między różnym ośrodkami władzy, a także czysto polityczny spór o władzę między różnymi grupami politycznymi, których, jak pamiętamy, na początku lat 90. były dziesiątki.
Potem były słynne „wykształciuchy” Ludwika Dorna, polityka, który słynął z ciętych ripost i zręcznych bonmotów, i „dyplomatołki” Władysława Bartoszewskiego, również radzącego sobie językiem niczym szermierz szpadą. Było słynne stwierdzenie Leszka Millera o „mężczyźnie, który kończy”, jak i o kształtnej piersi Aleksandry Jabubowskiej. A skoro o niej mowa, były też rywinowskie „korytarze pionowe” i „pedały w kolorowych skarpetkach”.
Z haseł, które młodzież nazwałaby dzisiaj obciachem, słynęli kandydaci uznawani za prawicowych, choć z prawicą w sensie europejskim niemający nic wspólnego. Niejaki Bogdan Pawłowski, kandydat na prezydenta w 1995 r., lubił powtarzać ksenofobiczne „Polska dla Polaków”. Leszek Bubel, kandydat jawnie antysemicki, zasłynął publikacją „Jak rozpoznać Żyda”, a Sejm nazywał „pejsatym paplamentem”. Obydwaj zapomnieli, że folklor najlepiej sprzedawał się wtedy w cepelii. Dzisiaj nie ma już po nich śladu.
Wielu Polaków zmieniało hasło Kwaśniewskiego „Wybierzmy przyszłość” na „Wybielmy przeszłość”. Bo akurat u tego kandydata było co wybielać