W ciągu szesnastu lat radykalnie pogorszyła się kondycja finansowa polskich emerytów. Wprawdzie nie grzebią jeszcze masowo w śmieciach i nie okupują schodów prowadzących do kościelnych krucht – to dopiero przed nami – ale jeśli spojrzeć, ile otrzymują pieniędzy, za które muszą się utrzymać, kupić lekarstwa i zapłacić rachunki, to nóż się w kieszeni otwiera.
Średnia emerytura wypłacana na starych zasadach (według kryteriów obowiązujących przed 1999 r.) jest o ponad 1/3 większa niż ta, którą wypłaca się w oparciu o system zdefiniowanej składki. Oczywiście państwo, zmieniając system, doprowadziło do tego, w czym jest najlepsze – zadbało o interesy własne kosztem naszych, ludzi, którzy nie mają siły przebicia i muszą zgadzać się na opresyjny system.
Ryzykuję tu określenie mnie dyletantem niemającym o niczym pojęcia, bo przecież gadające głowy wciąż bombardują nas przekazem: nie stać nas na to, nie stać na tamto, siamto i owamto, finanse publiczne to nie worek bez dna, tu nie działają czary, tylko prosta matematyka i jak ktoś nie rozumie, niech się nie przyznaje i milczy.
Ale ja się przyznaję. Bo wciąż nie rozumiem, dlaczego tak przepotężna organizacja jak polskie państwo nie umie i nie chce realnie, a nie powierzchownie, zadbać o interes ludzi, którzy w wielu wypadkach poświęcili mu swoje najlepsze lata. Tak jak miarą człowieczeństwa jest stosunek do słabszych, tak miarą państwowości – do najsłabszych. W tym kontekście Polska państwem nie jest.