Starszy pan w III stadium alzheimera powoduje wypadek. Policja, sąd, grzywna i punkty karne. Kupił nowe auto i dalej jeździ.

Nie ma pan wrażenia, że mężczyzna, który urządził morderczy rajd autem po sopockim Monciaku i molo, zachowywał się niczym bohater książki Stephena Kinga „Pan Mercedes”? Tamten wjeżdża w tłum bezrobotnych czekających przed budynkiem, w którym mają się odbyć targi pracy.

Nie mam pojęcia, co się działo w jego głowie. Podobnie jak nie jestem w stanie stwierdzić, czym się kierują tysiące mu podobnych, którzy siadają za kierownicę po to, aby przeistoczyć się w demony śmierci i zniszczenia. Czy chcą wcielić się w postaci z książek i gier komputerowych, czy raczej to kultura masowa czerpie pomysły z tego, co się dzieje na drogach. Myślę, że te dwie strony naszego życia – rzeczywistość i fikcja – inspirują się nawzajem i nakręcają. Niektóre popularne produkcje mogą nasilać pewne zachowania, dyktują na nie modę – jak np. na wyścigi uliczne.

Film „Szybcy i wściekli”, opowiadający o samochodowych gangach rywalizujących na ulicach amerykańskich miast, był oparty na prawdziwej historii opisanej w magazynie „Vibe”. Ale jest różnica pomiędzy adrenaliną, jaką daje sportowa, choć nielegalna rywalizacja, a tym, co wydarzyło się w Sopocie. Podobno to chory psychicznie człowiek.

Też do mnie dotarły takie informacje, chciałbym wierzyć, że tak jest. Bo ktoś normalny nie może robić takich rzeczy.

I tu dotarliśmy do sedna tej rozmowy: osób z zaburzeniami psychicznymi prowadzących auta. To u nas temat nieistniejący. Tymczasem niektóre kraje, np. Australia, przyznają, że jest to realne zagrożenie, organizują kampanie społeczne i modyfikują prawo.

Mogę tylko ubolewać nad tym, że nie zwróciliśmy jeszcze uwagi na wagę tego problemu. Bo człowiek, który ma problemy psychiczne, zaburzenia zachowań, to potencjalny zabójca. Od razu ciśnie mi się na usta kilka pytań. Czy kierowca z Sopotu zdawał sobie sprawę ze swojej choroby i ze swojego stanu? Jakie brał lekarstwa? I najważniejsze: jeśli się leczył, to czy lekarz, który go prowadził, wystąpił do wydziału komunikacji o ponowienie badań psychologicznych, które zdecydowałyby o dopuszczeniu bądź nie pacjenta do prowadzenia auta? Kiedyś przepisy wymagały, aby osoba starająca się o prawo jazdy podpisała oświadczenie – a kłamstwo było zagrożone sankcjami – że nie cierpi na choroby, które mogłyby powodować niebezpieczeństwo dla innych uczestników ruchu drogowego, np. na padaczkę. Dziś takich obostrzeń nie ma. I nie trzeba choroby psychicznej, wystarczy choćby cukrzyca czy choroba serca, by na drodze stać się śmiertelnym zagrożeniem. Zabezpieczałem kiedyś wypadek, w którym zderzyło się kilka aut. Sprawca kolizji przeżył, nie odniósł najmniejszej rany, choć był nieprzytomny. Za obwolutą jego dowodu osobistego znaleźliśmy karteczkę z wiadomością: „Jeśli śpię i nie można mnie obudzić, to nie myślcie, że jestem pijany. Choruję na cukrzycę”. Nie wystarczyło mu wyobraźni, aby przewidzieć konsekwencje swojej choroby. Wszystko jest więc w rękach lekarza. To właśnie on powinien powiadomić odpowiednie organy o tym, że dana osoba nie nadaje się do prowadzenia samochodu.

Ha, ha, ha.

Wiem, że nie zawiadamiają, a co najwyżej w pojedynczych przypadkach. A powinno być zupełnie inaczej.

Lekarz nie będzie donosił do „organów”. Bo po pierwsze – wiąże go tajemnica zawodowa, a po drugie – straci klientów. Poza tym dobrze wiemy, jak wygląda wydawanie zaświadczeń o zdolności do bycia kierowcą.

No wiemy. Jeśli lekarz pojawia się na kursie, to jedynie po to, żeby przybić pieczątki na świadectwach. Zwykle się nie fatyguje, dostaje nazwiska i wypisuje co trzeba w gabinecie, nie widząc pacjentów na oczy. Jeśli już jakimś cudem kandydat na kierowcę stawi się przed białym fartuchem, nie oznacza to, że zostanie zbadany. I niekoniecznie działa to na jego korzyść. Opowiem historię, jaka spotkała znajomego. Zatrzymuje go policjant, przegląda papiery, nagle pyta: „A gdzie ma pan okulary? Nie ma? Mandat”. Bo w prawie jazdy była adnotacja, że może prowadzić tylko w okularach. Skąd się wzięła? Lekarz, który wydawał mu świadectwo dopuszczające do kierowania pojazdem, zapytał, czy używa szkieł. Facet potwierdził, ale medyka już nie zainteresowało, że tylko do czytania.

Zabawne. A znajomy gapa, że nie wiedział, co ma w papierach.

Niemniej ta anegdota dobrze pokazuje, że mamy lukę w prawie, jeśli chodzi o kwestię sprawy zdrowotne a prowadzenie samochodów.

Prawo o ruchu drogowym od 2005 r. zmieniono już ponad 30 razy...

W dodatku jest skonstruowane tak, że nie działa. Bo nawet jeśli jeden lekarz nie wyda zaświadczenia dopuszczającego do prowadzenia pojazdu albo skieruje potencjalnego kierowcę do psychologa, wcale nie jest powiedziane, że ten się podporządkuje. Może iść do drugiego lekarza, w najgorszym razie do trzeciego i na pewno dostanie zaświadczenie w brzmieniu, o które mu chodzi. A do psychologa nie pójdzie – bo kto go zmusi. Jeśli lekarze nie będą zawiadamiali wydziałów ruchu drogowego albo sądów, po ulicach w ciężkich, szybkich autach krążyć będą – niczym granaty z odbezpieczonym zapłonem – ludzie chorzy.

Jestem przekonana, że nic się nie zmieni, bo lekarze nie będą stawiać się w roli donosicieli. Ale dobrze by było, gdyby policja i sądy wykonywały swoje obowiązki. Tata mojej koleżanki ma trzecie stadium alzheimera i ograniczony kontakt z rzeczywistością. Parę miesięcy temu spowodował kolizję na skrzyżowaniu. Była policja, rozmawiali z nim, musieliby być ślepi, żeby nie zauważyć, że to człowiek chory. Potem były przesłuchania na komendzie, sprawa w sądzie... Dostał grzywnę i punkty karne. Kupił nowy samochód, bo stary poszedł do kasacji. I dalej jeździ.

Rodzina powinna zabrać mu kluczyki, to jedyna metoda. Inaczej staną się współwinni, jak dojdzie do tragedii. Ale mało kto się na to odważa. Bo ludziom jest głupio, bo nie chcą bliskiemu sprawiać przykrości. Albo wypierają jego faktyczna formę. Tymczasem on sam nie jest w stanie odpowiedzialnie podejść do rzeczywistości, bo jest chory. A postawy policji i sądu w tym przypadku nie skomentuję, bo brak słów. Mogę tylko powiedzieć, że ja kiedy byłem w służbie czynnej, zawsze reagowałem. Kiedyś od uczestnika kolizji, którego na mój wniosek skierowano na dodatkowe badania, dostałem pismo zatytułowane „Skarga i podziękowania”. Było tam, że to wprawdzie świństwo z mojej strony, ale może dzięki dodatkowym badaniom dostanie wyższą rentę. Ale generalnie zauważam, że jeśli chodzi o bezpieczeństwo w ruchu drogowym, nasi rodacy mają je głęboko gdzieś. No, z wyjątkiem krótkich okresów zaraz po jakimś drastycznym wypadku z dużą liczbą ofiar. Na co dzień jest tak: złapali sąsiada na jeździe po pijaku? Oj, ale chłop miał pecha. Józek jest półślepy, w dodatku miewa napady szału, ale ma fajne autko, którym śmiga po osiedlu? No, nieźle sobie chłop radzi.

Mam kolejną historię z życia: w podwarszawskiej wsi mieszka mężczyzna, który od lat ma żółte papiery. Często gęsto gania rodzinę z siekierą, a bywa, że i sąsiadów. Jednak wciąż pracuje. Jest zawodowym kierowcą.

Trudno mi będzie znaleźć równie dobrą opowieść, ale chciałbym wrócić do kwestii odpowiedzialności. Tylko raz w mojej 21-letniej karierze zdarzyło się, że sprawca wypadku, którym był pewien profesor w podeszłym wieku, oznajmił: muszę się przebadać, bo nie wiem, czy jeszcze jestem w stanie bezpiecznie prowadzić.

Dotykamy tu następnego społecznego tabu: wieku kierowców. Wystarczy wejść na jakiekolwiek forum z wątkiem poświęconym ruchowi drogowemu, żeby przeczytać hejterskie opinie pod adresem seniorów. Zawalidrogi, miażdżyce, krety. Zabierać im prawa jazdy. Faktycznie są tak groźni?

Stereotyp: jak maluch i kapelusz, to dziadek i uważać. Prawda jest taka, że ludzie się starzeją, słabnie ich motoryka, spowalnia czas reakcji. Ale – poza ewidentnymi przypadkami np. demencji czy niezborności ruchowej – nadrabiają doświadczeniem i uważnością. Nie jestem zwolennikiem wykluczania starszych z uczestnictwa w ruchu drogowym. Zresztą taka jest także praktyka w wielu krajach, np. w Norwegii: zamiast wykluczać, edukują. No i będziemy mieć nową barierę – od 2028 r. prawo jazdy trzeba będzie wymieniać co 15 lat, przy okazji robiąc badania lekarskie. Jednak jeśli będą one wyglądać tak jak dziś, to szkoda sobie tym zawracać głowę. Niemniej uważam, że starsza, ciut mniej sprawna osoba za kółkiem, ale poruszająca się z prędkością poniżej dozwolonej, może kogoś irytować, jednak nie będzie w połowie tak groźna jak młody, szybki i wściekły.

I często jeszcze naćpany. Proszę powiedzieć, dlaczego w przypadku kierowcy z Sopotu testy na obecność narkotyków mają potrwać kilka tygodni?

Nie mam pojęcia. Z mojego doświadczenia wynika, że laboratorium ma wyniki po góra kilkudziesięciu minutach. Tak było w przypadku pewnego młodzieńca, który uciekając przed policją, zrobił sobie rajd pod prąd. Spowodował wypadek, byli ciężko ranni. Zawieźliśmy go do szpitala i po 10 minutach wiedzieliśmy, że się upalił marihuaną. Inna sprawa, że ta zwłoka pomorskiej prokuratury może wynikać z ostrożności procesowej. Jako że sprawa jest poważna, pewnie chcą sprawdzić różne możliwości. Na przykład czy lekarstwa, które zażywał, mogły spowodować zaburzenie rozpoznawania czynów. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ale jednoczesne przyjmowanie kilku specyfików może spowodować, że wejdą z sobą w reakcję i dadzą zadziwiające efekty. Także te wydawane bez recepty. No i jeszcze mógł być na dopalaczach, bo przecież rząd przegrał wojnę z nimi.

Albo po innym środku odurzającym. Wśród młodszych są one w powszechnym użyciu. Zwłaszcza marihuana...

Niejeden kierowca się przejechał na skręcie, bo przy kontroli wyszło, że palił. Tetrahydrokannabinol (THC), utrzymuje się w organizmie nawet 30 dni. A prawo jest tu niejasne: trudno ustalić, czy ktoś jest pod wpływem, czy tylko to dawny ślad. I opinie biegłych wcale nie są w takich przypadkach jednogłośne.

Skutki działania różnych środków są krańcowo różne.

Słynny Dariusz K., który nie zatrzymał się na czerwonym świetle i zabił starszą kobietę, prowadził pod wpływem kokainy. Ona jest silnym stymulantem. Podobnie jak amfetamina, niesamowicie pobudza. Wprawdzie skraca czas reakcji, ale sprawia, że człowiek jest bardziej skłonny do ryzyka, nie czuje prędkości, przecenia swoje siły. Z kolei marihuana ten czas reakcji obniża, kierowca będzie każdą czynność wykonywał kilka razy dłużej niż normalnie.

W jakich grupach problem narkotyków za kierownicą jest największy? Kokaina to domena finansowych elit: menedżerów, artystów. Marihuanę palą już wszyscy. Amfą raczą się miłośnicy ulicznych wyścigów.

Zapomina pani o najszerszej grupie – kierowców zawodowych. Handlowców, ale także osób prowadzących tiry. Jak wyjeżdżają w trasę, biorą amfetaminę, żeby dodać sobie energii. Jak przyjdzie czas na spoczynek, sięgają po skręta, żeby zasnąć. Rano od nowa. W przerwach piją. Taki obrazek: Mazury, parking leśny. Zatrzymuje się samochód dostawczy, wysiada dwóch panów. Z palety pełnej butelek wyciągają wino i w parę minut rozpijają. Nie mogłem się dodzwonić na 112, więc podchodzę, mówię, że nie pozwolę im dalej jechać. Grożę wezwaniem patrolu, wreszcie wyciągam laptop z bagażnika, pokazuję zdjęcia z różnych wypadków: widzicie tę dziewczynę bez głowy? Widzicie to dziecko? Wreszcie ustaliliśmy, że oni zadzwonią po zapasowego kierowcę i to on wróci autem do domu. Pojechałem za nimi. Okazało się, że mieli do przejechania kilka kilometrów. Przecież jak chcieli się napić, mogli to zrobić kilka minut później już bezpiecznie.

Może kierowca bardziej bał się żony niż tego, że spowoduje wypadek albo że w wyniku kontroli straci prawo jazdy.

A ja myślę, że w grę wchodzi to społeczne przyzwolenie. Był taki dziennikarski eksperyment, który polegał na tym, iż w centrum stolicy mężczyzna udający pijanego prosił przechodniów, aby przeparkowali jego auto w inne miejsce, niewidoczne dla stojącego tam patrolu policji, gdyż boi się, że go zatrzymają, a musi wsiąść i pojechać. Tylko jedna osoba odmówiła!

Dziś, z powodu większej świadomości, ale też większej kontroli trzeźwości na drogach postrzeganie osób prowadzących na podwójnym gazie się zmieniło. Pokazują to także statystyki. Może więc czas, aby zająć się innymi sprawami – choćby osobami, które z powodu choroby nie powinny kierować.

Wyobraźnia i odpowiedzialność – to moje postulaty wobec społeczeństwa. Proszę posłuchać takiej historii: mężczyzna bez nogi, ale także bez protezy, kieruje autem nieprzystosowanym do kierowania przez osobę niepełnosprawną. To oznacza, że jedną nogą tańczy po trzech pedałach. Jedzie z nadmierną prędkością, nie ustępuje pierwszeństwa na drodze podporządkowanej. Uderza w samochód jadący prawidłowo, ten odbija się i wali w drzwi nadjeżdżającego z przeciwnej strony auta. Jego kierowca ginie na miejscu. Panu bez nogi nic się nie stało.

Za każdym razem kiedy wyjeżdżam na ulicę, mam świadomość, że wyruszam na wojnę. Muszę być czujna, nie wiadomo, co się wydarzy.

Wojna to dobre porównanie. Od pewnego czasu świat toczy wojnę z terroryzmem. Idą na nią wielkie nakłady i siły. Zadałem sobie trud i policzyłem ofiary. Od momentu zamachu na WTC w Nowym Jorku w 2001 r. do 2008 r. w zamachach terrorystycznych zginęły 3622 osoby. W tym samym czasie w Polsce na drogach było 44 420 zabitych. Tylko w 2013 r. mieliśmy 3291 ofiar.

Robi wrażenie. Ale jak już tak rozmawiamy o zagrożeniach, chciałam poznać pana opinię na temat rowerzystów. Bo po ostatniej zmianie przepisów, która daje im fory wobec innych uczestników ruchu, stali się problemem. Mówię to ze świadomością, że wiele osób się na mnie obrazi.

A ja z tą samą świadomością muszę przyznać pani rację. Ustawa rowerowa wprowadzona przez wiceministra infrastruktury Radosława Stępnia, który sam jest zapalonym rowerzystą, zrobiła wiele złego. Jest nieprzemyślana i głupia. Na przykład zapis, który pozwala rowerzyście wyprzedzać wolno jadący samochód z prawej strony. A może kierowca zwolnił, bo chce skręcić w prawo. I co? Zamiast wypatrywać, czy nie ma zagrożenia do skrętu, musi uważać, czy jakiś cyklista nie będzie chciał zabawić się w szosowego kolarza. Albo ten, który pozwala korzystać rowerzystom z chodników. Niby jest zastrzeżone, że przy złej widoczności i pogodzie, ale oni uznali, że chodniki są dla nich. A piesi muszą uskakiwać, kiedy ci robią sobie slalomy.

No i jazda środkiem drogi, kiedy obok jest ścieżka rowerowa, głuchota spowodowana słuchaniem muzyki w słuchawkach, jeżdżenie wężykiem po jezdni, bo ręce są zajęte wysyłaniem SMS-ów...

Nie mam nic przeciwko rowerzystom, jednak i ja zauważam, że poczuli się bezkarni. Powinniśmy się nawzajem szanować, nie może być tak, że jakaś grupa uważa, iż nie dotyczą jej przepisy prawa czy dobre obyczaje na drodze. To z pewnością także efekt dużej popularności tych pojazdów, tego, że stały się modne i w dobrym tonie, więc setki tysięcy ludzi zaczęło nagle pedałować. A że są wśród nich mądrzy i nie bardzo rozsądni, to mamy, co mamy. No i są pod kloszem, mało kto ich ściga i dyscyplinuje.

Może przydałaby się jakaś kampania społeczna, która uzmysłowiłaby im, że nie są nieśmiertelnymi świętymi krowami. Dobrze zrobione akcje działają. Ta ostatnia „10 km mniej” – dla kierowców samochodów – została świetnie pomyślana.

Te dziesięć kilometrów wykorzystuję na wykładach już od 2004 r. Kiedy zacząłem – a było to podczas pewnej międzynarodowej konferencji – patrzyli na mnie jak na wariata. Bo co to jest 10 km/h mniej. Kiedy wygłosiłem referat, pokazałem slajdy, podszedł do mnie pewien profesor i mówi, że nie potrafię zrobić prostych obliczeń. A chodziło o to, że są dwa auta, z których jedno jedzie z prędkością 50 km/h, a drugie 60 km/h. Ich kierowcy zaczynają hamować w tym samym momencie przed przeszkodą. I kiedy ten wolniejszy już stoi, ten szybszy pojazd mija go z prędkością 41 km/h. Profesor prostuje: właściwa prędkość to 11,3. OK, odpowiadam, ale metrów na sekundę. Proszę sobie przemnożyć. Miał bardzo głupią minę, ale przyznał mi rację. Jednak clou w tym, że to prędzej jadące auto, zanim się zatrzymało, jeszcze przejechało 9 metrów. A na tej drodze może stać człowiek.

I zdarza się, że stoi, ale trudno nam to sobie wyobrazić.

Nie tylko zwykłym kierowcom, ale także osobom, które z racji wykonywanego zawodu powinny mieć świadomość, jak to się wszystko dzieje. Zrobiłem badania wśród menedżerów odpowiedzialnych za floty samochodowe w dużych firmach, psychologów transportu oraz wojskowych zajmujących się taborem. Zadałem im proste pytania: jakie są główne powody wypadków na drogach oraz jak im zapobiegać. Wszyscy odpowiedzieli prawidłowo na pierwsze: że nadmierna prędkość, alkohol i zły stan dróg. Jednak proponowane remedia na taki stan rzeczy już się całkiem rozjeżdżały z diagnozą. Ich zdaniem poprawić stan bezpieczeństwa miało przede wszystkim budowanie lepszych dróg. Za tym następowały zwiększone represje oraz budowanie świadomości społecznej. O większym ograniczaniu prędkości czy wzmożonej kontroli trzeźwości prawie nikt nie chciał słyszeć.

Z tym ograniczaniem prędkości to nie jest taka prosta sprawa. Choćby z tego powodu, że są często wzięte z kapelusza – tylko po to, żeby zedrzeć parę złotych za mandaty. Nienawidzę szaleńców gnających z prędkością światła, ale proszę spróbować jechać zgodnie ze znakami: stosowanie się do nich spowodowałoby zakorkowanie miast.

Racja i nie racja. Może dlatego, że ja jestem kierowcą, który zawsze przestrzega przepisów. Śmieją się ze mnie, ktoś napisał, że stanowię zagrożenie dla życia, bo jadący ze mną pasażerowie umrą z nudów. W porządku, ale z nudów się nie umiera, a ja lubię być żywy. Mówi pani zakorkowane miasta. I tak są zakorkowane. Paryż, Londyn, wszystkie metropolie – stoją. A taka Warszawa jest o tyle specyficzna, że właśnie nie ma w niej wziętych z kapelusza ograniczeń. W dodatku na wniosek policji np. podwyższono dozwoloną prędkość na Łazienkowskiej w Warszawie z 50 km/h na 80 km/h. I jak obserwuję, mało kto ją przekracza.

To chyba nie jeździmy w tych samych porach. Jak ludzie się śpieszą, to pocisną. I żaden fotoradar ich nie zatrzyma, bo świetnie wszyscy wiedzą, gdzie takie ustrojstwa stoją. Powinno być więcej patroli w czapkach z białymi otokami.

Nie stać nas na taką liczbę funkcjonariuszy. A jeśli chodzi o fotoradary, uważam, że nie powinno się oznaczać, gdzie stoją. Mają być mobilne, jak to jest w wielu krajach. Co za sens miałby komunikat: dziś na Ząbkowskiej łapiemy gwałciciela. Natomiast jeśli chodzi o prędkość i pośpiech... Ludzie mają w głowach siano, nie potrafią liczyć, co im się faktycznie opłaca. Zostańmy w Warszawie. Jak pani sądzi, ile pani zaoszczędzi czasu, jadąc Trasą Siekierkowską z Mokotowa na Pragę – to odległość 4,2 km – znacznie przekraczając prędkość?

Nie mam przy sobie kalkulatora.

To ja policzę. Przejazd z dozwoloną prędkością 80 km/h zajmie nam 189 sekund. Jeśli pociśniemy o połowę szybciej, będziemy jechać 120 km/h, zaoszczędzimy 1 minutę i 3 sekundy. Co będzie pani w stanie zrobić z tym czasem? Nawet papierosa nie da się wypalić. Ale przyśpieszmy. Do 160 km/h. Oszczędzamy 1,5 minuty. Naprawdę warto?

Na tak krótkim dystansie pewnie nie, ale ludzi zżera niecierpliwość. Bo pan mówi o średnim czasie, a mamy jeszcze korki, światła...

Na dłuższej trasie też się nie opłaca, ale znów nikt tego nie liczy. A ja tak. Niedawno wracałem z Mazur. Do Zambrowa w korku, ale za tą miejscowością można już było depnąć na pedał. Pojechać 180 km/h zamiast dozwolonych 120 km/h na drodze ekspresowej i 150 km/h zamiast 100 km/h na dwujezdniowej, potem 135 km/h zamiast 90 km/h na jednojezdniówce oraz 75 km/h zamiast 50 km/h w terenie zabudowanym. Ja tę trasę przejechałem w 5,5 godziny. Gdybym łamał przepisy zgodnie z tymi założeniami, znalazłbym się w domu o kwadrans szybciej. Więc wolę już być nudziarzem.

Jest pan znany z tego, że w działalności na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa na drogach epatował pan drastycznymi fotografiami z miejsc wypadków drogowych. Nie jestem przekonana, że widok rozkawałkowanych ciał może kogokolwiek zatrzymać. Raczej będzie miał przeciwny skutek: wyparcie. To mnie nie dotyczy.

Samo pokazywanie trupów nie wystarczy. Ale jeśli do przerażających zdjęć doda się prawdziwą historię, to może zadziałać na wyobraźnię, włączyć pokłady empatii. Ja to mam wciąż wszystko w głowie. Tę dziewczynę z domu dziecka, która poznaje chłopca z bardzo zamożnego domu, wchodzi w lepszy świat, zachodzi w ciążę, wkrótce ślub. Przechodzą przez ul. Puławską w Warszawie, przejściem dla pieszych. Na dwóch pasach ruchu zatrzymują się samochody, kierowcy przepuszczają ich. Trzecim pasem jedzie samochód z popsutym układem hamulcowym, kierowca wciska pedał i znosi go na prawą stronę przed stojące pojazdy. Dziewczyna, widząc to, szarpie chłopaka do tyłu, ratuje go, sama potrącona ginie na miejscu. Na miejsce przybywa ojciec chłopaka. Do dziś widzę nieżywą dziewczynę w mocno zaawansowanej ciąży i dwóch potężnych mężczyzn – jej chłopak i niedoszły teść – płaczących jak bobry. Kierowca był na tyle bezczelny, że w sądzie zarzucił mi, że to ja popsułem mu hamulce podczas sprawdzania stanu technicznego po wypadku, bo wcześniej układ hamulcowy był sprawny. Albo taka historia: dziadkowie właśnie uzyskują prawo do opieki nad osieroconym wnukiem. I giną w wypadku. Dziecko trafia do sierocińca. Wciąż mam też przed oczyma widok kobiety z noworodkiem na rękach, która kiwa się w rozpaczy obok zwłok swojego męża...

To ja nie mam już nic do powiedzenia.

Ja też już będę milczał.

Wojciech Pasieczny do 2012 r. policjant w wydziale ruchu drogowego Komendy Stołecznej Policji, jej nieoficjalny rzecznik prasowy. Autor licznych publikacji na temat bezpieczeństwa ruchu drogowego, filmów edukacyjnych oraz akcji społecznych. Biegły sądowy oraz wykładowca uniwersytecki