Za nami kolejne eurowybory. Dla większości Polaków nieistotne. Pokazała to śmiesznie niska frekwencja. Ale za żałosny wskaźnik odnotowany przy urnach nie należy winić wyborców. Odpowiedzialność poznoszą jedynie politycy, którzy en masse od lat robią wszystko, by nam wybory obrzydzić, psując w Polsce wszystko, co się da zepsuć.
Ale po kolei. Tak np. europoseł Migalski. Najpierw porzucił karierę naukowca, by z list PiS załapać się na sowite brukselskie synekury. Potem nie tylko zrobił woltę i PiS porzucił, ale zaczął niemal nonszalancko przechwalać się tym, ile to w Europie nazarabiał, choć lepiej byłoby używać zwrotu „ile wpłynęło mu na konto”, bo z zarabianiem w opinii większości uczciwych ludzi posada eurodeputowanego nie ma nic wspólnego. Napisał nawet książkę, w której pokazał mechanizmy wyszarpywania pieniędzy z europarlamentu wszelkimi możliwymi sposobami. Efekt – zbił majątek. I kandydował ponownie, zapewne z miernym skutkiem (wyniki poznamy najwcześniej dzisiaj).
Albo taki Michał Kamiński. Po tym jak opuścił PiS, by robić karierę w PJN, opuścił PJN i dołączył do PO. Skoczek? Nielojalny ślizgacz? Spocony ktoś łapiący władzę? A może żądny jedynie publicznego blichtru i euroapanaży zwykły, bezrefleksyjny karierowicz? To, co zrobił Kamiński, idąc w ślady innej politycznej chorągiewki, a do tego swojej koleżanki Joanny Kluzik-Rostkowskiej, dla części wyborców okazało się oburzające, dla innych tylko niesmaczne. Kamiński bez względu na wynik przeszedł już do annałów politycznego cwaniactwa i braku jakichkolwiek zasad – poza dbałością o stan własnego konta.
Kolejny koncertowy przykład psucia życia publicznego dali dwaj niedoszli PiS-owscy delfini – Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. W czasie ostatnich wyborów siedzieli jak myszy pod miotłą, nie chcąc narażać się Jarosławowi Kaczyńskiemu, choć wiedzieli, że niedługo powiedzą mu do widzenia. To była jasno zaplanowana, obliczona na długofalowy efekt strategia polityczna. Kiedy tylko wyniki wyborcze poszły w świat, a oni mieli zapewniony polityczno-materialny byt, zrobili woltę, zakładając kanapową partię o nazwie Solidarna Polska. Przedwyborcze sondaże wskazywały, że poparcie SP jest 15 razy niższe niż PiS. Wynik prawdopodobnie będzie podobny. Wyborcy nie są bowiem głupi, choć Kurskiemu wydaje się, że „ciemny lud to kupi”. Nic z tego, pora sobie szukać posady za średnią krajową, o ile ktoś panów zechce zatrudnić.
I wreszcie przykład ostatni, choć bez wątpienia można by ich znaleźć jeszcze wiele. Czy warto było głosować na kogoś, kto otwarcie przyznawał, że zmęczył się pracą w rządzie i musi odpocząć, a do tej roli Bruksela i Strasburg wydają się miejscami wymarzonymi? Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach zagłosowałby na człowieka, który nie ukrywał, że wreszcie chciałby porządnie zarobić, gromadząc dzięki brukselskiej pensji sowity majątek? Tym bardziej że kandydat ten – mowa o Michale Bonim – w kampanii miał głównie do zaproponowania kabaret zawarty we własnym spocie wyborczym po hasłem „uwaga: wychodzę z krzaków”. Ewentualny mandat dla Boniego będzie jedynie efektem ordynacji wyborczej, w której silnej PO automatycznie łatwiej wprowadzić do europarlamentu nawet słabych kandydatów.
Pytam zatem: dlaczego frekwencja miałaby być wysoka? Odmowa udziału w głosowaniu na takich kandydatów to też pełnoprawny wybór.