Czy inwestując w siebie, można oczekiwać godnej emerytury? Na tak postawione pytanie da się odpowiedzieć zarówno „oczywiście, tak!”, jak i „absolutnie, nie!”.
Rachunek inwestycji, czyli porównanie poniesionych nakładów z przyszłymi korzyściami, musi (a) mierzyć wszystkie nakłady oraz (b) jakoś zdefiniować horyzont czasowy dla zwymiarowanych finansowo korzyści.
Czym są nakłady w rachunku inwestycji w siebie? Oprócz typowych kosztów finansowych (czesne, opłata za szkolenie, dojazdy, zakwaterowanie etc.) należy uwzględnić także koszty alternatywne, czyli przychody, które utraciliśmy (lub mogliśmy utracić), ucząc się, studiując czy dokształcając. Warto też pamiętać o rezygnacji z przyjemności, z czasu, który można byłoby spędzić inaczej niż w auli. Siłą rzeczy nakłady są zatem sprawą bardzo indywidualną. A korzyści z inwestycji w siebie? Zwykle: wyższe wynagrodzenie, mniejsze ryzyko utraty pracy i większe prawdopodobieństwo znalezienia nowej. Choć czynniki takie jak prawdopodobieństwo utraty pracy są bardziej zobiektywizowane niż oszacowanie „emocjonalnego kosztu” czasu poświęconego na podnoszenie wiedzy, ich ocena pozostanie subiektywna, bo przecież nie znajdujemy się równolegle na dwóch ścieżkach naszej kariery: z wykształceniem i bez.
Badania empiryczne jednoznacznie wskazują, że wykształcenie formalne generuje zasadnicze korzyści: każdy jeden rok więcej edukacji to dochody o 7–8 proc. wyższe. Absolwent studiów licencjackich zarabia średnio w każdym roku życia ok. 20–25 proc. więcej niż osoba, która nie skończyła wyższej uczelni, co systematycznie dokumentują dla wszystkich krajów świata George Psacharopoulos z Uniwersytetu Georgetown oraz Harry Patrinos z Banku Światowego. Nie ma inwestycji na rynkach finansowych, która przez dekady niezmiennie przynosiłaby z naszych oszczędności wyższą stopę zwrotu niż własne wykształcenie. W takie oszacowania możemy wierzyć również dlatego, że przez lata badań ekonomia znalazła sposoby sprawdzenia, że absolwent jest „naprawdę porównywalny” do nieabsolwenta i wyniki te potwierdzają się nawet w przypadku kiepskich studentów. Stąd wiemy też np., że znaczenie mają nie same zaliczone zajęcia, lecz spełnienie wszystkich kryteriów uzyskania dyplomu. Naturalnie, te stopy zwrotu są zróżnicowane w zależności od dziedziny wykształcenia. Jednak nawet niskopłatne zawody wymagające dyplomu gwarantują dodatnią stopę zwrotu z inwestycji w siebie. Wątpliwości nie budzą także przeciętne nakłady na tytuły w stylu MBA, specjalizacje medyczne czy w zawodach prawniczych – pomimo wysokich kosztów uzyskania takiego wykształcenia i dużej rozpiętości dochodów w zależności od wybranej ścieżki kariery, absolwenci tych kierunków w sensie statystycznym zyskują więcej, niż gdyby podobne pieniądze zainwestowali na giełdzie, nie wspominając o obligacjach rządowych.
Schody pojawiają się, gdy mowa o edukacji nieformalnej: szkoleniach, kursach zawodowych, językowych i certyfikacjach. W przypadku migracji kursy językowe oczywiście przynoszą korzyści, lecz jeśli zostajemy w kraju ojczystym, radość ze znajomości obcego języka musi nieraz równoważyć niską rynkową wartość tej umiejętności. Jeśli chodzi o szkolenia, niedawne badanie OECD wskazuje, że w krajach rozwiniętych tzw. uczenie się przez całe życie (szkolenia i kursy) podnosi płace o ok. 3,5 proc. Problem jednak w tym, że bardzo trudno ocenić, jaka część z tej premii płacowej to wynagrodzenie za większe ambicje i wyższą motywację, a jaka za faktyczne umiejętności. Z badań wynika, że szkolenia finansowane przez pracodawców podnoszą wydajność pracowników, ale niekoniecznie skutkują wzrostem zarobków. Jest to tym bardziej zastanawiające, że zmienia się natura wykonywanych w pracy zadań na te lepiej wynagradzane. To ostatnie badanie przeprowadzono w Niemczech, kraju o bardzo sztywnej siatce płac (i powszechnym programie voucherów szkoleniowych), co może tłumaczyć niewielkie efekty płacowe. Szczególnie szkolenia dla starszych pracowników nie skutkują wzrostem wynagrodzeń w Europie, ale ich celem mogło być podtrzymanie zatrudnienia. Wówczas zwrotem z takiej inwestycji jest to, ile miesięcy czy lat dłużej ktoś pozostał na rynku pracy.
Podsumowując, na pewno finansowo korzystniej jest zainwestować w wykształcenie formalne niż ulokować te pieniądze na rynku finansowym. Pewne wątpliwości co do atrakcyjności stopy zwrotu mogą budzić szkolenia i kursy zawodowe. Częściowo stoi za tym fakt, że część szkoleń jest niezbędna, by w ogóle pozostać aktywnym na rynku pracy, a nie po to, by podnieść wynagrodzenie per se.
I tylko mały problem. Prędzej czy później każdy z nas wycofa się z rynku pracy i przejdzie na emeryturę. Wyższe zarobki w ciągu całego życia pozwoliły na wyższy poziom konsumpcji, ale do systemu emerytalnego odprowadzaliśmy co najwyżej składki od 30 średnich krajowych. W skrócie: nasza emerytura przez 25+ lat pobierania ma być sfinansowana ze składania przez 35+ lat po maksymalnie dwadzieścia kilka tysięcy złotych rocznie. Nie ma w matematyce wystarczającej magii procentu składanego, która zagwarantowałaby „godną emeryturę” z takich proporcji. Wyższe zarobki wynikające z inwestycji w siebie trzeba niestety w istotnej części przeznaczyć na inwestycje na rynkach finansowych, czyli systematyczne oszczędzanie. Inaczej emerytura godna nie będzie. ©℗