Nowy kapitan okrętu „finanse publiczne” nie ma wyjścia, przynajmniej przez pierwszy rok rejsu musi dalej płynąć kursem wytyczonym w zakończonej właśnie kadencji. Bo balast, jaki ma pod pokładem, jest zbyt ciężki, by swobodnie manewrować statkiem. Obciążeniem są wyborcze obietnice złożone wiosną, realizowane latem i jesienią, których skutki w pełni zobaczymy dopiero w przyszłym roku. I nie da się tego obciążenia ot tak wyrzucić za burtę.
Ustępującej władzy trzeba przyznać, że w zarządzaniu budżetem i całym sektorem finansów odniosła duże sukcesy. Poprawa ściągalności podatków – której nikt nie kwestionuje – wespół z korzystną koniunkturą w gospodarce, nakręcającą wysokie wpływy z podatków i składek, zapewniły wyniki, jakich nikt przed nią nie osiągał. Rekordowo niski deficyt finansów publicznych na poziomie 0,4 proc. PKB (licząc unijną metodą) czy zapowiedź zrównoważonego budżetu na przyszły rok (choćby miało to tylko propagandowy wymiar) to dorobek, który chciałby po sobie zostawić każdy minister finansów.
Nowemu rządowi można więc trochę zazdrościć, że dziedziczy finanse w tak dobrym stanie, ale też współczuć. Bo dobre dane to niejedyny spadek, jaki dostał. Są nim również miliardy wydatków i ubytku dochodów wynikające z obietnic wyborczych składanych jeszcze przed wyborami do europarlamentu. To spuścizna, którą nowa władza musi w całości przejąć, balast, który dość mocno obciąża politykę nowego rządu i powoduje, że staje się ona mało sterowna. A musi to przejąć dlatego, że bodaj pierwszy raz po 1989 r. ustępujący zrealizowali swoje obietnice wyborcze jeszcze przed rozstrzygającym głosowaniem. Takie zmiany, jak rozszerzenie wypłaty dodatków 500 plus na pierwsze dziecko czy obniżenie stawki PIT z 18 do 17 proc. przy zerowej stawce dla osób do 26. roku życia, są już obowiązującym prawem. Nawet techniczne odejście od tych rozwiązań nie byłoby proste, bo wymagałoby zmiany ustaw. Poza tym jeśli na transfery społeczne i redystrybucję są już jakieś nowe, świeże pomysły, to raczej ich wdrażanie nie rozpocznie się od zakwestionowania rozwiązań, które cieszyły się tak dużym społecznym poparciem. W ten sposób zagranie va banque, obliczone na sukces przy urnie i mało ryzykowne w budżetowych realiach tego roku, spowodowało, że każda następna ekipa, niezależnie jaki byłby jej polityczny rodowód, stała się zakładnikiem poprzedników.
Problemy z manewrowaniem polegają na tym, że dorzucając nowych, sztywnych wydatków do budżetu mocno ograniczono możliwość elastycznego ich kształtowania. Będzie o to trudno oczywiście przy założeniu, że portem docelowym nadal jest stabilność finansów publicznych, rozumiana jako respektowanie kryteriów fiskalnych z unijnego Paktu stabilności i wzrostu, a latarnią w drodze do tego portu krajowa reguła wydatkowa, narzucająca rządowi, ile może wydać w danym roku. W takich okolicznościach kapitan może jedynie nieznacznie korygować kurs, a gdyby nawet chciał dokonać jego głębszej zmiany, to musi mieć na nią więcej czasu. Pierwszy rok nowej kadencji zapowiada się jako szczególnie trudny, bo może być żeglugą po wzburzonym morzu światowej dekoniunktury, z czyhającymi co rusz mieliznami spadku dochodów do państwowej kasy. I nawet te nieznaczne korekty kursu – jeśli będą potrzebne – też nie mogą być przypadkowe. Poprzednicy zostawili mapę, która – przynajmniej na pierwszy rzut oka – może pomóc w ominięciu największych przeszkód. Jest nią projekt budżetu na przyszły rok, który nowy rząd weźmie jako swój, bo czasu na nową kartografię zostało niewiele. Na budżetowej mapie są wskazówki, jak znaleźć więcej pieniędzy, nie oglądając się na globalny stan gospodarczej pogody. Wśród nich jest choćby likwidacja limitu 30-krotności średniego wynagrodzenia, powyżej którego nie płaci się składek ZUS. Mapa zawiera ten ślad, choć ustępujący z oficerskiego mostka bardzo nie chcieli przyznać, że zamierzają z niego skorzystać. Podobnie rzecz się ma z obłożeniem umów o dzieło składkami ZUS. Próżno szukać jednoznacznych deklaracji, że polski system ubezpieczeń społecznych zostanie w ten sposób zmodyfikowany, ale w niektórych oficjalnych rządowych dokumentach z poprzedniej kadencji jest o tym mowa. Ostatni przykład to aktualizacja programu konwergencji, w którym polskie władze tłumaczą się ze stanu finansów publicznych Komisji Europejskiej. Bez wątpienia kuszącą perspektywą jest zawinięcie do zatoki pod nazwą „likwidacja OFE”, wyraźnie oznaczonej na budżetowych planach. Likwidacja OFE, a konkretnie opłata od przekształcenia otwartych funduszy emerytalnych w indywidualne konta emerytalne, to okrągłe 20 mld zł w dwa lata. Z czego w pierwszym, 2020 r., dochody z FUS z tego tytułu miałyby wzrosnąć o prawie 10 mld zł. Na tyle dużo, że nowi kierujący budżetowym okrętem nie mogą tego zignorować.
Czy można płynąć jakimś innym szlakiem tak obciążonym statkiem? Zapewne, ale trzeba liczyć się z tym, że do portu okręt zawinie z opóźnieniem (bo wzrośnie deficyt). Możliwe, że konieczne będzie zignorowanie latarni reguły wydatkowej, przez co ryzyko rozbicia się o rafę – np. gorszych wycen polskich obligacji i osłabienia wiarygodności rządu – zapewne by wzrosło. Można też korygować kurs po swojemu, wyrzucając do kosza mapę z poprzedniej kadencji. Tylko że katalog takich korekt jest ograniczony i można go streścić w dwóch słowach: podwyżki podatków. Na przykład – teoretycznie – da się poszukać dodatkowych miliardów złotych w zniesieniu preferencyjnych stawek VAT na wybrane towary. Albo dzięki śmielszemu podnoszeniu akcyzy na wybrane towary. Można też odpuścić sobie finansowanie inwestycji publicznych. Ale w każdym z tych przypadków okrętem może zacząć solidnie bujać: nowy rząd zostałby oskarżony o to, że już na początku kadencji sięga głęboko do kieszeni Polaków albo że lekceważy tak ważny temat, jakim jest budowanie potencjału polskiej gospodarki. Pytanie, czy zechce zaryzykować poważną chorobę morską już na początku czteroletniego szlaku. ©℗