W ostatnich tygodniach w Nevadzie doszło do pewnego skandalu. Wiązał się on z zakończonym w minioną sobotę prawyborczym głosowaniem. Culinary Workers Union, związek zawodowy zrzeszający pracowników sektorów gastronomicznego, hotelarskiego i hazardowego z Las Vegas i Reno, dwóch największych miast tego generalnie pustynnego stanu, zaczął wśród swoich członków rozprowadzać ulotki, których celem miało być zdyskredytowanie senatora Berniego Sandersa, o ironio, najbardziej prozwiązkowego kandydata w demokratycznych prawyborach.
Chodziło dokładnie o to, że lider sondaży opowiada się za uniwersalnym systemem opieki medycznej na wzór krajów europejskich, a kierownictwo centrali CWU ostrzegało, że 60 tys. należących do niego osób może stracić wynegocjowane przez związek polisy ubezpieczeniowe, jeśli plan Sandersa objęcia wszystkich Amerykanów państwowym ubezpieczeniem wejdzie w życie. Konfliktu między związkowcami a Sandersem nie udało się zażegnać do dnia głosowania, a mimo to senator wygrał plebiscyt w cuglach. Centrala jest teraz obwiniana przez media o to, że działa na niekorzyść własnych członków.
– Liderzy związków martwią się głównie o to, co sam Culinary Workers Union może stracić, gdyby Sanders zaczął wprowadzać swoje reformy – mówi nam Rebecca Gill z University of Nevada w Las Vegas. – Częścią władzy, jaką ma związek – w zasadzie jej najważniejszą częścią – jest negocjowanie tych umów zbiorowych. A kwestie pakietów medycznych to jeden z głównych obszarów tych negocjacji. Centrala zachęca do członkostwa w organizacji, oferując ludziom to, że może w ich imieniu załatwiać różne korzyści. Pozbawienie jej tego narzędzia i przeniesienie go na poziom rządu federalnego, nawet jeśli skutek będzie korzystniejszy dla pracobiorcy, pozbawia władzy kierownictwo CWU – dodaje.
Problem z tym, że w Stanach Zjednoczonych interes liderów związkowych nie pokrywa się do końca z interesem ludzi pracy, można liczyć dekadami. Joseph McCartin z Georgetown University całe życie akademickie poświęcił badaniu ruchu związkowego. Profesor doszedł do wniosku, że kryzys zaczął się mniej więcej wraz z zimną wojną. W 1947 r. weszła w życie surowa ustawa Tafta-Hartleya, nakładająca na związki szereg restrykcji, z których większość do dziś przetrwała w prawie federalnym. Chyba najważniejszy był pewien wymóg polityczny: członkowie kierownictwa central musieli podpisywać lojalki, że nie są członkami partii komunistycznej ani nie sympatyzują z ZSRR.
Równolegle na historycznym Południu trwała wielka akcja zwana „Operation Dixie” (Dixie to tradycyjna nazwa regionu poniewolniczych stanów), mająca na celu zapisanie do związków zawodowych jak najwięcej pracowników przemysłu tekstylnego, podstawy tamtejszej gospodarki. Inicjatywa się nie powiodła, bo na rasistowskim Południu udało się ludzi wystraszyć nie tylko komunistami, lecz także potencjalną dominacją Afroamerykanów w organizacjach pracowniczych.
Drugi etap kryzysu przypadł na końcówkę lat 70. Powołany przez prezydenta Jimmiego Cartera szef Rezerwy Federalnej, aby przeciwdziałać potencjalnej hiperinflacji, podniósł stopy procentowe i utrudnił pożyczanie pieniędzy, a droższy dolar skutkował spadkiem eksportu. W 1982 r. bezrobocie zbliżyło się do 11 proc., a wśród robotników fizycznych – do 21 proc. Skutkiem był przełom w myśleniu. Pracownicy uznali, że lepiej jest mieć jakąkolwiek pracę i zgodzili się na niższe płace, a pracodawcy winą za niestabilność finansową swoich firm obciążyli związki zawodowe. Zaczęli też zatrudniać firmy komunikacyjne, które miały przekonywać pracowników, że zapisywanie się do central na dłuższa metę im zaszkodzi, bo eskalacja żądań w negocjacjach zbiorowych doprowadzi do zwolnień.
Utrwaliła się filozofia, że lepiej jest mieć gorzej płatne zajęcie, niż się wychylać i za moment zostać z niczym. W amerykańskiej polityce po obydwu stronach politycznego sporu pojawiła się wtedy moda na deregulację, obniżanie podatków dla biznesu i spychanie tematu praw pracowniczych na margines jako czegoś, co zawsze ochładza gospodarkę. Nie udawały się próby gruntownej reformy ustawy Tafta-Hartleya. Ostatnie rozczarowanie związkowcy przeżyli w 2009 r. za Baracka Obamy, jeszcze w kampanii wyborczej uchodzącego za kandydata najbardziej przyjaznego tego rodzaju organizacjom. Ustawa Employee Free Choice Act (O wolnym wyborze pracobiorcy) upadła, mimo że prezydent miał wówczas większość w obydwu izbach Kongresu i mógł ją spokojnie przez nie przeprowadzić.
Wracając do bieżących prawyborów, Partia Demokratyczna, w przeciwieństwie do lewicowych stronnictw w Europie, nigdy nie była automatycznym sojusznikiem central. To skutkowało przy okazji ogromnym rozdrobnieniem ruchu związkowego, czego efektem jest paradoks z Nevady, że zarząd związku woli sam negocjować niż rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze na poziomie prawa federalnego, bo z gruntu nie ufa politykom.
Choć członkowie związków zawodowych od czasów Franklina Roosevelta w znakomitej większości głosowali na demokratów, to w ostatnich latach ta tendencja zaczęła się zmieniać. Szczególnie odkąd Donald Trump, jeszcze jako kandydat na prezydenta, spotykał się z ich przedstawicielami i wsłuchiwał się w to, co mieli do powiedzenia, by pod ich wpływem budować swój program wyborczy. O ile w 2012 r. Barack Obama wśród członków związków zawodowych pokonał republikanina Mitta Romneya przewagą 20 pkt. proc., to już w 2016 r. Hillary Clinton miała w tej grupie tylko 9 pkt proc. więcej od Trumpa.
Amerykańska opinia publiczna popiera dziś działania związków, ale niewielką przewagą. 60 proc. badanych w zeszłorocznym sondażu dla „New York Timesa” nie zgadza się na pozbawienie ich możliwości grupowych negocjacji z pracodawcą. 57 proc. obywateli jest przeciwna ewentualnemu zmniejszaniu pensji. Ograniczanie poborów znalazło najwięcej zwolenników w grupie zarabiającej powyżej 100 tys. dol. rocznie: 45 proc. najbogatszych obcięłoby płace w budżetówce. Amerykanie nie uważają też, by związki zawodowe były zbyt silne. Tylko 37 proc. respondentów uznało, że mają zbyt duży wpływ na politykę, a 48 proc. uznało go za właściwy lub zbyt mały. Ale zmiana następuje na korzyść central. W 1981 r., kiedy prezydent Ronald Reagan zwolnił z pracy strajkujących kontrolerów lotniczych, 60 proc. uważało, że związki są zbyt silne.
W USA interes liderów związkowych nie pokrywa się do końca z interesem ludzi pracy