Polacy, wspierając prozachodnie dążenia Kijowa, narobili sobie nowych kłopotów. Bo Rosja jest dziś dużo bardziej zaangażowana w Europie Wschodniej, również militarnie, niż w lutym 2014 r. - mówi John J. Mearsheimer.
John J. Mearsheimer profesor nauk politycznych na Uniwersytecie w Chicago, teoretyk stosunków międzynarodowych. Oprócz „Tragizmu polityki mocarstw” napisał m.in. „The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy” (ze Stephenem M. Waltem), „Why Leaders Lie: The Truth about Lying in International Politics” oraz „The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities” fot. Materiały prasowe / DGP
Pana książka „Tragizm polityki mocarstw” ukazała się w USA w 2001 r., na krótko przed zamachami z 11 września. Był to czas, kiedy na Zachodzie dominowała wiara w to, że liberalna demokracja wkrótce zapanuje na całym świecie, a rosnące współzależności gospodarcze między państwami sprawią, że przestanie się im opłacać prowadzić ze sobą wojny. Dziś dzieje się coś zupełnie przeciwnego. Dlaczego?
Od 1989 r. do 2016 r. Stany Zjednoczone były najpotężniejszym państwem na świecie, niemającym żadnych konkurentów. Zaprowadziliśmy nowy, liberalny porządek międzynarodowy, stając się zarazem jego głównym beneficjentem. Na okres ten przypada jednak szybki rozwój Chin, które powoli także stały się mocarstwem. Aż w końcu zaczęły w sposób fundamentalny zagrażać Ameryce i jej interesom bezpieczeństwa. Co więcej, Rosja – w latach 90. państwo pokonane, w stanie bliskim rozkładu – powstała z martwych. Wraz z dojściem do władzy Władimira Putina w 1999 r. nastąpiło odrodzenie rosyjskiej potęgi, nawet jeśli Moskwie daleko dziś do pozycji, jaką zajmował ZSRR. Świat jednobiegunowy, który wykrystalizował się po zakończeniu zimnej wojny, przeradza się więc w porządek wielobiegunowy. Ma to zasadnicze konsekwencje dla systemu międzynarodowego: USA, które przez kilka dekad niczym kolos górowały nad światem, muszą dziś mierzyć się z dwoma rywalami.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Którzy rośli w siłę w czasie, gdy Stany Zjednoczone coraz bardziej wikłały się w konflikty w Afganistanie i Iraku.
W Ameryce nazywamy je „wiecznymi wojnami”, bo nie możemy ich ani wygrać, ani się z nich wycofać. Są kolejnym powodem, dla którego globalny porządek wygląda dziś diametralnie inaczej niż przed 30 laty. W 2008 r. Barack Obama został wybrany na prezydenta m.in. dzięki obietnicy zakończenia wojen na Bliskim Wschodzie. Zamiast tego w 2011 r. wysłał jeszcze więcej żołnierzy do Afganistanu, a dwa lata później zdecydował się na interwencję w Syrii, która miała doprowadzić do obalenia reżimu Asada. Tym samym przyczynił się do gigantycznej katastrofy w tamtym rejonie świata. Potem administracja Obamy zaangażowała się w konflikt w Libii, odgrywając kluczową rolę w upadku i zabiciu Muammara Kaddafiego. I znowu efektem był jeszcze większy zamęt.
Donald Trump w czasie kampanii wyborczej obiecywał wyprowadzenie wojsk USA z Bliskiego Wschodu.
I to częściowo tłumaczy, dlaczego Amerykanie na niego zagłosowali. Wydarzyło się jednak coś przeciwnego – dziś na Bliskim Wschodzie walczy więcej naszych żołnierzy niż w momencie, gdy Trump wprowadzał się do Białego Domu w styczniu 2017 r. Mamy prezydenta, który nie darzy respektem instytucji międzynarodowych, nie lubi Europejczyków, który preferuje jednostronne działania z pozycji siły zgodnie z maksymą „America First”.
Kto miałby przeforsować wycofanie wojsk z Iraku i Afganistanu, jeśli nie prezydent, który nagminnie łamie normy uznawane dotąd za świętość w amerykańskiej polityce?
Co do zasady uważam, że w polityce światowej przywódcy i ich osobowości zbytnio się nie liczą. Na zachowanie państw wpływają przede wszystkim czynniki strukturalne, takie jak anarchia – czyli brak ostatecznego arbitra w relacjach międzynarodowych – i układ sił. Ale w wyjątkowych momentach historii jednostki mają ogromne znaczenie – jak Bismarck, gdy rządził Prusami, czy Hitler, bez którego losy świata w dużej mierze potoczyłyby się inaczej. Myślę, że również Trump jest przywódcą odgrywającym indywidualnie większą rolę niż przeciętny prezydent USA. Posiada ogromną sprawczość i głęboki wpływ na amerykańskie instytucje. Zrobił rzeczy, na które nie odważyłby się żaden inny polityk. A mimo to nawet on nie zdołał zakończyć wiecznych wojen i wycofać sił USA z Syrii. Struktura systemu międzynarodowego i polityki krajowej wiążą mu ręce. Zamiast ograniczyć naszą obecność militarną na Bliskim Wschodzie, Trump grozi teraz, że rozpocznie kolejną wojnę – z Iranem.
Dlaczego Waszyngton zdecydował się na zabicie Ghasema Solejmaniego, irańskiego generała, który doradzał szyitom w Iraku?
Bo polityka wywierania maksymalnej presji na Teheran nie przynosi skutku. W 2018 r. Trump zerwał umowę o ograniczeniu rozwoju irańskiego programu nuklearnego, wychodząc z założenia, że jeśli zaostrzy sankcje oraz postawi Teheranowi kolejne warunki dotyczące działań na Bliskim Wschodzie, to jego przywódcy poddadzą się amerykańskim żądaniom: całkowicie zrezygnują z programu atomowego i przemodelują politykę zagraniczną tak, aby była ona zgodna z naszymi priorytetami. Stany Zjednoczone dysponują ogromną siłą i są w stanie wyrządzić Iranowi dotkliwe szkody – czego przykładem było m.in. zabicie Solejmaniego. Ale czy na tyle dotkliwe, aby Teheran skapitulował? Po 18 miesiącach twardej polityki nie widać, by taktyka ta dawała efekty. Amerykanie są coraz bardziej zdesperowani. Pojawia się więc pytanie, czy USA w ogóle mogą wywrzeć taką presję na Teheran, by w końcu się poddał?
Mogą?
Nie, skutki tej polityki okażą się odwrotne do zamierzonych. Irańczycy będą podejmować działania odwetowe i ostatecznie wyprodukują broń atomową. Amerykanie biorą zresztą takie ryzyko pod uwagę, dlatego lobbowali, aby Francja, Niemcy i Wielka Brytania zaczęły rozważać wprowadzenie retorsji.
Jakie warunki musiałyby zostać spełnione, aby wojna stała się jedyną opcją?
Jeśli Iran będzie dalej przejmować zagraniczne tankowce oraz wykorzystywać bojówki w Iraku do atakowania baz i placówek dyplomatycznych USA, odwet Amerykanów jest pewny. Taka sytuacja może eskalować i w końcu zamienić się w wojnę – najpewniej USA przypuszczą wtedy gigantyczny atak z powietrza. W innym scenariuszu Iran pracuje nad wzbogacaniem uranu i znajduje się o krok od wyprodukowania broni atomowej, wskutek czego rząd w Tel Awiwie, izraelskie lobby i jastrzębie w Ameryce zaczną naciskać na Trumpa, by uderzył w irańskie obiekty i infrastrukturę nuklearną.
Co odgrywa większą rolę w decyzji o zaangażowaniu w konflikt zbrojny na innym kontynencie – realne interesy czy ideologia?
To kombinacja różnych czynników. Prawda jest taka, że od zakończenia zimnej wojny amerykańską polityką zagraniczną zawiadują głupcy. Nasi liderzy nie odrabiają lekcji z historii, niczego się nie nauczyli po porażkach w Iraku i Afganistanie. Amerykańskie elity polityczne są przekonane, że tylko one wiedzą, jak rządzić światem. Że porządek międzynarodowy nie przetrwa bez przywództwa Stanów Zjednoczonych. Ta pycha pozwala nam myśleć, że możemy dalej próbować rozwiązywać problemy w innych krajach, bo nawet jeśli nie uda się nam za pierwszym podejściem, to odniesiemy sukces kolejnym razem. Motorem takiej polityki jest również relatywnie niska cena, jaką płacimy za wojny. Liczba ofiar śmiertelnych wśród Amerykanów pozostaje niewielka w porównaniu z liczbą zabitych wśród ludności lokalnej, a koszty finansowe prowadzenia działań za granicą zostały przerzucone na przyszłe pokolenia w postaci długu publicznego. Mówiąc wprost, cena nie jest na tyle wysoka, żeby opinia publiczna wywarła silniejszą presję na zakończenie wojen.
Nawet gdy wszelkie dowody wskazują, że inżynieria polityczna stosowana przez USA przyniosła skutki odwrotne do oczekiwanych?
Nacjonalizm to najsilniejsza ideologia polityczna w historii. Weźmy sekretarz stanu Madeleine Albright, wzorcową wyznawczynię liberalnej hegemonii, która chciała zaszczepić demokrację na całym świecie. Albright była jednocześnie amerykańską nacjonalistką z krwi i kości. Zapytana w 1998 r. o to, dlaczego Stany Zjednoczone angażują się w konflikty zbrojne w odległych rejonach świata, udzieliła odpowiedzi, która stała się prawdopodobnie jej najsłynniejszym komentarzem: „Bo jesteśmy niezastąpionym narodem (indispensable nation); jesteśmy dumni i dalej sięgamy wzrokiem w przyszłość niż inne kraje”. „My” w opozycji do „innych”. To szowinizm leżący w samym sercu nacjonalizmu. Wszyscy, którzy wierzą w amerykańską wyjątkowość, są nacjonalistami w najczystszej postaci, a jedynie wmawiają sobie, że „są tylko liberałami”.
Ale przecież od lat 90. tyle mówiło się o erozji narodowej suwerenności i zacieraniu się tradycyjnych tożsamości na skutek globalizacji, rosnącym znaczeniu sieci i instytucji ponadnarodowych…
Naiwne myślenie. Żyjemy w świecie państw narodowych. A państwo narodowe jest ucieleśnieniem idei nacjonalizmu, która kładzie nacisk na suwerenność, tożsamość i prawo do samostanowienia zbiorowości. Każdy kraj z definicji jest więc w jakimś stopniu nacjonalistyczny. Na początku lat 90. kolejne państwa, w których upadały reżimy autorytarne – w tym Polska – stawały się liberalnymi demokracjami. Ludzie kupili tezę Francisa Fukuyamy, że następuje koniec historii. Że ostatecznie każdy kraj nieuchronnie przekształci się w liberalną demokrację i w rezultacie nacjonalizm przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Snuliśmy sobie opowieść o tym, że następuje koniec państw narodowych, która nie miała żadnego oparcia w rzeczywistości. Nacjonalizm wcale nie zniknął, czego ostatnio dowodzą zwycięstwa populistów. Został jedynie przykryty w obliczu pochodu liberalizmu.
Podobnie jak w przypadku Bliskiego Wschodu liberalne elity grubo się pomyliły, wierząc w to, że Chiny w końcu same przejmą zachodnie wartości.
W latach 90. i pierwszej dekadzie XXI w. Stany Zjednoczone uważały, że jeśli będą wspierać rozwój Chin i pomogą im się zintegrować ze stworzonym przez siebie porządkiem i globalną gospodarką, kraj ten z czasem przekształci się w dobrze prosperującą liberalną demokrację oraz stanie się odpowiedzialnym partnerem w relacjach międzynarodowych. Ułatwiliśmy Pekinowi przystąpienie do Światowej Organizacji Handlu i napędzaliśmy jego wzrost gospodarczy. Te założenia okazały się błędne. Przyczyniając się do rozwoju chińskiej potęgi, wykreowaliśmy państwo głęboko niezadowolone ze status quo, którego rosnąca pozycja może zagrażać równowadze sił. Państwo, które chce wypchnąć Amerykanów z Azji Wschodniej i podporządkować sobie cały kontynent w sposób, w jaki Stany Zjednoczone zdominowały zachodnią półkulę. Nasza polityka wobec Chin podkopała więc fundamenty jednobiegunowego, liberalnego porządku, który narzuciliśmy światu.
Czy konfrontacja USA z Chinami jest nieunikniona?
Moim zdaniem – tak. W dużej mierze dlatego, że najlepszą metodą na przetrwanie w systemie międzynarodowym jest nieustanne budowanie własnej potęgi i zdominowanie swojego regionu świata. Jeśli Chiny dalej będą się tak imponująco rozwijać, to naturalnie ich siła gospodarcza przełoży się na pozycję militarną. A wówczas jest bardzo prawdopodobne, że zechcą przejąć kontrolę nad kontynentem. Oczywiście USA nie będą tolerować rywali w rejonie Azji Wschodniej, dlatego konflikt będzie nieuchronny. Porządek wielobiegunowy, w którym jedno mocarstwo wyraźnie przeważa nad pozostałymi, jest szczególnie podatny na wojny.
Co jeśli Trump przegra wybory i w Białym Domu zastąpi go demokrata?
Nie będzie przełomu. W zeszłym roku podróżowałem przez kilka tygodni po Chinach, rozmawiałem z różnymi ludźmi i prawie wszyscy byli zgodni, że to, czy Trump zostanie prezydentem na drugą kadencję, czy też nie, nie ma znaczenia dla stosunków Pekinu z Waszyngtonem. W kolejnych latach przewidują raczej zaostrzającą się rywalizację w dziedzinie bezpieczeństwa i gospodarki.
Jak duża władza zaspokoi chińskie ambicje?
Myślę, że Pekin zadowoli sytuacja, w której dominuje w Azji, a Stany nie kontrolują już zachodniej półkuli. Czyli analogicznie do tego, jak USA są usatysfakcjonowane z takiego układu sił, w którym rządzą w swojej hemisferze, a żadne inne państwo nie panuje w innej części świata. Głównym celem każdego mocarstwa jest dominacja nad swoim regionem, a także zadbanie o to, by w żadnym innym nie wyrósł mu konkurent. To dlatego w XX w. Stany włożyły wielki wysiłek w powstrzymanie imperialnych Niemiec, Cesarstwa Wielkiej Japonii, III Rzeszy i Związku Radzieckiego przed uzyskaniem dominacji w Europie i Azji, a równocześnie w zachowanie pozycji hegemona w swojej strefie wpływów.
Czy konflikt z Pekinem może doprowadzić do zbliżenia między USA i Rosją?
Tak. Myślę, że Rosjanie obawiają się Chińczyków, zresztą zawsze tak było – głównie z powodów geograficznych. Z pewnością Moskwa ma więcej powodów, aby niepokoić się rosnącymi ambicjami Pekinu niż Amerykanami, od których separuje ją Pacyfik i Atlantyk. Chińczycy już usadawiają się w Azji Środkowej, forsując inicjatywę „Jeden pas i jedna droga” (Belt and Road Initiative). W prywatnych rozmowach Rosjanie przyznają, że te działania napawają ich strachem. Ale powodem, dla którego Moskwa na poważnie nie myśli o powstrzymaniu Chińczyków i nie sprzymierzyła się w tej sprawie z USA, jest kryzys ukraiński. Cały Zachód, a już z pewnością Polska, uważa, że Rosja ponosi odpowiedzialność za rozpętanie tego konfliktu.
A tak nie jest?
Nie sądzę. To Ameryka i reszta Zachodu wywołały kryzys ukraiński, a tym samym wepchnęły Rosjan w ramiona Chińczyków – co oczywiście jest niemądre z punktu widzenia priorytetów USA. Liczy się każdy sojusznik, którego możemy zyskać, aby zatrzymać Pekin. Moim zdaniem główną przyczyną konfliktu było rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej oraz kolorowe rewolucje, których zamysł sprowadzał się do przemienienia Ukrainy i Gruzji w demokracje, bastiony Zachodu na granicy z Federacją Rosyjską.
Koncepcja, którą polskie rządy aktywnie wspierały.
A Kreml widział w tym śmiertelne zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Zwłaszcza że implikacją antyrządowych protestów Ukraińców i Gruzinów miała być w końcu pokojowa rewolucja w samej Rosji. Prawda jest taka, że Moskwa ma w Europie Wschodniej interesy. Żadne mocarstwo nie pozwoliłoby, aby sojusz wojskowy zbliżył się do granicy regionu, który uznaje za swoją strefę wpływów. Od połowy lat 90., kiedy NATO przymierzało się do przyjęcia nowych członków z Europy Środkowej, Kreml jasno deklarował, że to nie do zaakceptowania, że cały proces doprowadzi do kolejnych konfliktów. Przełknął jednak rozszerzenie sojuszu o Polskę, Węgry i Czechy w 1999 r., a pięć lat później o kolejnych siedem krajów regionu. Prawdziwe problemy zaczęły się w kwietniu 2008 r., kiedy na szczycie NATO w Bukareszcie ogłoszono, że Ukraina i Gruzja zostaną w przyszłości przyjęte do Paktu. Rosjanie byli wściekli. Nie pozostawili wątpliwości, że do tego nie dopuszczą. Nieprzypadkowo w sierpniu tego samego roku wybuchł konflikt w Gruzji. Państwom zachodnim, w tym Polsce, powinien on był uzmysłowić, że dalsze rozszerzenie NATO to droga do katastrofy.
Ówczesny polski prezydent Lech Kaczyński nawoływał wtedy do „solidarnego przeciwstawienia się rosyjskim dążeniom imperialnym”.
Wiele osób na Zachodzie zatraciło rozumienie zasadniczych kwestii w relacjach międzynarodowych. Nie doceniają znaczenia polityki równowagi sił, przez pryzmat której patrzy na świat Kreml. W administracji Obamy nie brakowało urzędników i dyplomatów przekonanych, że rozszerzenie NATO nie stanowi żadnego zagrożenia dla Rosji. O Ameryce wciąż myśleli jak o łagodnym hegemonie niosącym ludziom demokrację. Tymczasem politycy tacy jak Putin i Ławrow są realistami, działają zgodnie z podstawowymi nakazami realpolitik. Ci, którzy tego nie pojmują, którzy uwierzyli, że od zakończenia zimnej wojny żyjemy w całkiem nowym świecie, zderzyli się z poważnymi konsekwencjami. Dziś najdotkliwiej odczuwają je Ukraińcy. Oczywiście niektórzy powiedzą, że Kijów ma suwerenne prawo do decydowania o kierunku swojej polityki zagranicznej, że jeśli chce stać się częścią Zachodu, należy mu na to pozwolić. To jednak niemądry sposób myślenia o polityce międzynarodowej.
Niemądry?
Państwa graniczące z mocarstwami muszą być bardzo ostrożne, aby nie zantagonizować potężnych sąsiadów. W przeciwnym razie zostaną zduszone. Jest to prawda zarówno w odniesieniu do Rosji, jak i Stanów Zjednoczonych. USA nie tolerowałyby sytuacji, w której jakieś państwo prowadzi na zachodniej półkuli taką politykę zagraniczną, jaką tylko pragnie. Szybko wymusiłyby na nim dyscyplinę. W czasie kryzysu kubańskiego w 1962 r. amerykańska administracja nie uznała prawa Kubańczyków do zawarcia sojuszu z ZSRR i rozmieszczenia na wyspie pocisków balistycznych, bo całą zachodnią półkulę traktuje jak swoje podwórko – do tego właśnie sprowadza się doktryna Monroe.
A Rosjanie pilnują swojego podwórka, to chce pan powiedzieć?
Tak. I ich interesy trzeba brać pod uwagę. Ukraina tego nie rozumiała, bo Zachód przekonywał ją, że świat się zmienił i teraz może dołączyć do Europy. Dlatego w dużej mierze jest odpowiedzialny za wojnę. Polacy, wspierając prozachodnie dążenia Kijowa, narobili sobie nowych kłopotów. Rosja jest dziś dużo bardziej zaangażowana w Europie Wschodniej, w tym militarnie, niż przed odsunięciem od władzy ukraińskiego prezydenta Wiktora Janukowycza w lutym 2014 r. A taka sytuacja nie leży w najlepszym interesie Polski.
Czy ostatnie wydarzenia w Rosji – odejście Miedwiediewa ze stanowiska premiera, zapowiedź zmian w konstytucji, które w założeniu zagwarantują Putinowi władzę na lata – mają znaczenie dla sytuacji międzynarodowej?
Nie wydaje mi się. To sprawa ważna głównie z perspektywy polityki krajowej. Oczywiście wymiana przywódców byłaby dla tego kraju korzystniejsza niż dożywotnie rządy Putina. Od Rosjan zwykle słyszę, że ich największym problemem jest skostniała gospodarka, uzależniona od dochodów z surowców energetycznych. Wielu członków elity uważa, że wyścig zbrojeń z Zachodem nie jest w interesie państwa, zamiast tego władza powinna skoncentrować się na modernizacji kraju, budować potencjał gospodarczy i technologiczny, który pozwoli konkurować na tych polach z Ameryką i Chinami. W przeciwnym razie pozycja Rosji w polityce międzynarodowej będzie słabnąć. Dlatego w polskim interesie byłoby lepiej, gdyby więcej wydawała na obronność, niż skupiała się na reformach gospodarki.
W latach 90. przewidywał pan, że NATO czeka rozpad. Nadal go pan wypatruje?
Największą siłą Sojuszu jest to, że na jego utrzymaniu zależy tak wielu osobom i instytucjom zarówno w USA, jak i Europie, że stał się prawie nie do zniszczenia. Pomimo wysiłków Trumpa, aby zepsuć stosunki transatlantyckie, są one na tyle głęboko zinstytucjonalizowane, że nasz prezydent poniósł porażkę. Kluczowe dla przyszłości NATO będą Chiny. Jeśli zaczną realnie zagrażać amerykańskim interesom w Azji, to Stany zostaną zmuszone skupić tam swoje siły, a nawet w ogóle wycofać wojska z Europy. Co prawda państwa Starego Kontynentu są razem militarnie za słabe, żeby wesprzeć USA w powstrzymywaniu Chin, ale UE odgrywa w tej rywalizacji istotną rolę z gospodarczego punktu widzenia. Na przykład jeśli będzie sprzedawać Pekinowi technologie podwójnego zastosowania, to przyczyni się do podniesienia jego potencjału wojskowego.
A czy kryzys klimatyczny może zmienić układ sił na świecie?
Obawiam się, że spowoduje tylko natężenie rywalizacji, globalnych migracji i nowe konflikty polityczne. Niektóre państwa w walce ze zmianą klimatu będą podejmować działania, które wywołają negatywne skutki dla innych krajów. Wszystko to będzie mieć fundamentalne implikacje dla porządku międzynarodowego. Nie jestem pełen optymizmu, jeśli chodzi o perspektywy szerokiej współpracy w odpowiedzi na kryzys klimatyczny. Zwłaszcza że Stany Zjednoczone, po których należałoby się spodziewać, że staną się liderem zmian, dotąd ją hamowały. Trump nawet nie kryje się z tym, że nie wierzy w globalne ocieplenie, wycofał się przecież z paryskiego porozumienia klimatycznego. Trzeba przyznać – choć w USA zostałoby to uznane za niestosowne – że po 1989 r. Ameryka w wielu sytuacjach zachowywała się jak państwo bandyckie.