Theresa May chce rozwodu z Unią, ale tylko na mocy swojej umowy. Zdecydowany brexit i przeciąganie członkostwa są zbyt ryzykowne.
Brytyjska premier ogłosiła wczoraj plan na najbliższe tygodnie. Chce zwrócić się do Brukseli o kolejne przedłużenie członkostwa Królestwa w UE (w przeciwnym wypadku 12 kwietnia doszłoby do twardego brexitu), a następnie podjąć kolejną próbę ratyfikacji przez Izbę Gmin jej porozumienia wyjściowego. Zgodnie z tym planem Brytyjczycy opuściliby Wspólnotę pod koniec maja.
Szefowie rządów państw Unii z naszej strony kanału La Manche nie chcą być obwiniani za twardy brexit przez własnych wyborców (w tym biznes, któremu taki scenariusz przyniesie straty). Dlatego ryzyko, że 27 nie zgodzi się na przedłużenie, jest raczej niewielkie. Nawet jeśli niektórzy politycy z kontynentu mają dla swoich kolegów znad Tamizy same cierpkie słowa.
Nawet jeśli Bruksela nie chce rzucać Brytyjczykom kłód pod nogi, to decyzja w sprawie przedłużenia będzie obwarowana różnymi zastrzeżeniami. Przestrzegł przed tym wczoraj główny negocjator UE ds. brexitu Michel Barnier. – Będzie się to wiązać z poważnymi zagrożeniami dla Unii. Z tego względu brytyjski wniosek będzie potrzebować bardzo poważnego uzasadnienia – mówił francuski polityk.

Koszt polityczny

Premier decyduje się na taki plan, bo alternatywy, w tym wielomiesięczne przedłużenie obecności w UE, grożą poważnymi konsekwencjami.
Przede wszystkim Londyn musiałby przeprowadzić wybory do europarlamentu, a także oddelegować swojego przedstawiciela do Komisji Europejskiej. Znad Tamizy dalej też będą płynąć pieniądze do Brukseli, a Londyn wciąż nie będzie mógł prowadzić własnej polityki handlowej. Jednocześnie rozmowy o stosunkach porozwodowych utkną w punkcie zero.
Co więcej, Barnier podkreślił, że dalsze członkostwo Wielkiej Brytanii w UE nie może stać się zagrożeniem dla unijnej „autonomii w podejmowaniu decyzji”. To oznacza, że przez te kilka, kilkanaście miesięcy Londyn niby będzie pełnoprawnym członkiem Wspólnoty, ale jednocześnie wciąż będzie państwem „na wylocie”. Jak zwrócił wczoraj uwagę Bruno Waterfield z dziennika „The Times”, może to doprowadzić do sytuacji, w której Brytyjczycy będą zmuszeni zajmować stanowisko wbrew własnemu interesowi, aby nie irytować partnerów z UE.
To oczywiście będzie się wiązało z dużym kosztem politycznym dla każdego, kto będzie mieszkał przy Downing Street 10. W kraju, gdzie brexit został sprzedany jako sposób na „odzyskanie kontroli”, każde ustępstwo na rzecz Brukseli, a także konieczność wyłonienia kolejnej reprezentacji do Strasburga zostaną odebrane jako kompletne zaprzeczenie wyniku referendum z 2016 r. Brytyjczycy mogą dać temu wyraz już pod koniec maja, o ile Londyn faktycznie zdecyduje się wyłonić eurodeputowanych.

Zagrożenie dla bezpieczeństwa

Opóźnienie brexitu o wiele miesięcy nie spodoba się nie tylko elektoratowi rządzącej Partii Konserwatywnej (która wyjście z UE ma wpisane do programu), ale również członkom tej partii. Premier Theresa May otrzymała niedawno list podpisany przez 170 posłów (niewiele ponad połowę reprezentacji w Westminsterze) własnej partii domagających się jak najszybszego pożegnania z Brukselą, nawet za cenę twardego brexitu.
Jeśli szefowa rządu, mimo ich determinacji, zwróci się do unijnej 27 o długie przedłużenie, partii grozi rozłam. Nastroje w niej są tak złe, że pojedynczy torysi zapowiadają nawet, że są gotowi zagłosować za udzieleniem wotum nieufności dla rządu, jeśli taki wniosek trafiłby do Izby Gmin.
May wolałaby raczej jednak uniknąć twardego brexitu, którego koszt może być większy niż dotychczas spodziewano się nad Tamizą. Tabloid „Daily Mail” opublikował wczoraj list do szefowej rządu autorstwa Marka Sedwilla, doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego, a zarazem szefa brytyjskiej służby cywilnej. Współpracownik premier przestrzegł w nim przed wieloma konsekwencjami twardego brexitu, w tym przed wzrostem cen żywności o jedną dziesiątą, załamaniem się wartości funta i recesją „gorszymi niż w 2008 r.” (wtedy wybuchł globalny kryzys finansowy, który mocno dotknął UK przez wzgląd na duży sektor bankowy), zagrożeniem dla bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii związanym z zerwaniem współpracy z unijnymi partnerami w tym zakresie, koniecznością przejmowania przez państwo niektórych upadających firm oraz wprowadzeniem po raz pierwszy od 20 lat bezpośrednich rządów w Irlandii Północnej.

Walka trwa

Pod wpływem zwarcia szeregów przez posłów opowiadających się za jak najszybszym brexitem doszło również do mobilizacji tych, którzy raz na zawsze chcą oddalić ryzyko twardego pożegnania z Unią. Yvette Cooper z opozycyjnej Partii Pracy oraz Oliver Letwin zgłosili projekt ustawy, która zmusi rząd do wystąpienia z wnioskiem o przedłużenie brexitu. Pominąwszy fakt, że jest to bezprecedensowe posunięcie – w Wielkiej Brytanii inicjatywa legislacyjna generalnie należy do rządu i nie zdarza się, żeby posłowie uchwalili coś, czego rząd nie chce – nie ma ona wielkich szans na powodzenie. Akt nie odpowiada bowiem na pytanie, co rząd ma zrobić, jeśli żądania Brukseli okażą się zbyt poważne.
Wyjściem z impasu może się również okazać organizacja kolejnego referendum. Pisał o tym wczoraj na łamach dziennika „The Daily Telegraph” William Hague. Były przewodniczący Partii Konserwatywnej oraz były szef dyplomacji stwierdził, że nawet jeśli w 2016 r. Brytyjczycy zagłosowali za brexitem, to „teraz wcale nie jest pewne, że zrobiliby to jeszcze raz (…) zaczynają dostrzegać, że układy handlowe wcale nie są takie proste, proces wychodzenia niezwykle skomplikowany, a najbardziej zagorzali brexiterzy podzieleni”. Przestrzegł również torysów, że jeśli coraz mniej ludzi będzie popierało brexit, to ryzykują utratę wyborców.