Ofiary nazistowskiego, a później komunistycznego obozu w świętochłowickiej dzielnicy Zgoda, uczczono w sobotę pod zachowaną obozową bramą. Od ponad 20 lat 17 czerwca obchodzony jest na Górnym Śląsku jako dzień pamięci ofiar Zgody.

Od lutego do listopada 1945 r. w dawnej filii hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz w Świętochłowicach-Zgodzie mieścił się obóz służący komunistycznemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego. Przeszło przez niego wówczas ok. 6 tys. osób; liczba ofiar śmiertelnych szacowana jest na ok. 2 tys.

W sobotę przed obozową bramą – jedynym elementem obozu Zgoda zachowanym do dzisiaj – m.in. złożono kwiaty i zapalono znicze. Wcześniej w kościele św. Pawła Apostoła w Rudzie Śląskiej – Nowym Bytomiu odprawiono nabożeństwo w języku niemieckim i oddano cześć ofiarom pod pomnikiem ich pamięci na tamtejszym cmentarzu. Ostatnia część uroczystości odbyła się przy ścianie pamięci na cmentarzu ewangelickim w Świętochłowicach.

W obchodach dnia ofiar Zgody co roku biorą udział rodziny ofiar i ostatni żyjący więźniowie, którzy trafili do obozu jako dzieci. Przyjeżdżają z całego Górnego Śląska, czasem również z Niemiec. Uroczystości organizowane są przez Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców Woj. Śląskiego (DFK).

Internowana w 1945 r. w Zgodzie jako nastolatka Dorota Boreczek w opublikowanym na początku br. wywiadzie dla Polsko-Niemieckiej Redakcji Mittendrin akcentowała, że choć po zakończeniu wojny mieszkańcy regionu liczyli na normalne życie, komunistyczna władza nie spełniła tych oczekiwań. „Przemoc, nienawiść, kradzieże, mordowanie – nic się nie zmieniło” - zaznaczyła.

Boreczek została aresztowana w domu, gdzie się urodziła. Wraz z matką przeszła najpierw przez więzienie kobiece Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Katowicach. Przebywali tam przede wszystkim Polacy, m.in. AK-owcy. Polakami byli też oprawcy. „To był ten rynsztok społeczny; większość z nich pijana, byli tacy, którzy nie umieli nawet pisać” - zaznaczyła.

Z więzienia przy ul. Powstańców została przewieziona z matką do Zgody tramwajem; już po drodze zostały ciężko pobite. Pierwszą noc spędziły z innymi więźniami, stojąc z podniesionymi rękami opartymi o ściany baraku słysząc, że nie zostaną zastrzelone, bo "same zdechną" w obozie.

„Tam rzeczywiście straszny głód był, trudno słowami to określić. Plagą były wszy i pluskwy. Traciliśmy bardzo na wadze. Tragiczne były noce, gdy słychać było straszne krzyki mężczyzn, których bili. A potem wyrzucano przez okna zwłoki – one leżały do apelu, bo wtedy zliczano nas łącznie z tym zwłokami. Zdarzało się nierzadko, że między trupy rzucano też nieprzytomnych chorych” - opowiadała b. więźniarka Zgody.

Pytana o cele prześladowania mieszkańców regionu przez komunistyczne władze, a także utrzymania po wojnie obozu w Zgodzie, Boreczek wyraziła przekonanie, że głównym z nich był rabunek. „Chodziło głównie o majątek. Tam siedzieli głównie bogaci ludzie” - podkreśliła.

Matka Doroty Boreczek, chora w obozie na tyfus, została w ciężkim stanie odseparowana, jednak rzucona przy tym o krzesło doznała pęknięcia czaszki, które przeobraziło się potem w nowotwór. Wypuszczone, skrajnie wyczerpane, z pomocą ludzi dotarły najpierw do rodzinnego domu, zajętego już przez działaczy komunistycznych; potem do mieszkania babci. Po kilku dniach także tamto mieszkanie zostało skonfiskowane, zamieszkały wówczas w piwnicy węglowej.

„Tak zaczynałyśmy nowe życie w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” - wskazała Boreczek. Potem, gdy już wyszła za mąż, jej matka zmagała się z ciężkim bólem nowotworowym. Okazało się, że jedyna możliwość operacji była za granicą, jednak komunistyczne władze mimo błagań odmawiały paszportu. Ostatecznie udało się go kupić, jedynie dla matki. Po dwóch latach dalszych starań wyemigrowała też córka.

„Teraz, gdy jestem tutaj, to się czegoś śmiertelnie boję – nie umiem określić czego, to już chyba psychoza. Wystarczy, gdy przejeżdżam przez ten punkt dawniejszej granicy, cały czas czegoś się boję” - przyznała. Pytana, czy ma jakieś przesłanie do młodych zaapelowała, „żeby się zastanowili, jak będą wybierali bolszewików znowu, w jakichś wyborach”. „To są ludzie, którzy nienawidzą człowieka, zresztą tak samo jak faszyści” - oceniła Boreczek.

„Jak się umiera w taki straszliwy sposób, to jest obojętne, kto to robi. Choć może, jak są to ludzie z kraju, z którego się pochodzi, to może jeszcze więcej boli” - zawahała się.

Do stycznia 1945 r., kiedy obóz w Zgodzie był filią obozu koncentracyjnego w Auschwitz, zginęły w nim setki osób wyczerpanych niewolniczą pracą, głównie Żydów i Polaków, ale też m.in. Francuzów.

Od lutego do listopada 1945 r., gdy obóz służył komunistycznemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego, przeszło przez niego ok. 6 tys. osób. Minimalna liczba śmiertelnych ofiar szacowana jest na ok. 1,7 tys. osób, inne opracowania mówią o ponad 2 tys., a nawet 3 tys. osób. Część z nich, w tym wiele kobiet i dzieci, zginęła w lipcu 1945 r., gdy w obozie wybuchła epidemia tyfusu. Komendantem obozu był Salomon Morel (zmarł w 2007 r. w wieku 87 lat w Izraelu, gdzie wyjechał na początku lat 90.; oskarżony w 1996 r. przez polską prokuraturę m.in. o doprowadzenie do śmierci co najmniej 1538 więźniów nie został osądzony).

Do obozu trafiały osoby podejrzewane o wrogi stosunek do władzy, do których zaliczano m.in. Ślązaków, obywateli II RP, którzy podpisali w czasie okupacji tzw. volkslistę, a także żołnierzy Armii Krajowej. Decyzja o osadzeniu zależała od UBP i NKWD i nie była poparta orzeczeniami sądów czy prokuratur; więźniowie trafiali tam bez wyroków, często na podstawie fałszywych donosów. Gdy w listopadzie 1945 r. obóz likwidowano, część osób zwolniono, inne przeniesiono do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie.

W 2009 r. na pomniku przy bramie obozu Zgoda umieszczono tablice oddające hołd jego ofiarom, z napisami po polsku, angielsku i niemiecku.(PAP)