To przerażające, że ląd, na którym mieszka jedna szósta mieszkańców planety, nie liczy się jako partner w światowej gospodarce
Kiedy agencja prasowa Bloomberg opublikowała badania dotyczące tzw. współczynnika ubóstwa, bardzo się zdziwiłam, że na pierwszym miejscu znajduje się Wenezuela, a nie żaden z afrykańskich krajów. Zresztą nie sposób znaleźć ich w pierwszej dziesiątce.
Trzeba by się było przyjrzeć metodologii badania. Jednak faktem jest, że Afryka wymyka się statystykom. Bo jeśli inflację w jakimś kraju można jeszcze zmierzyć z zewnątrz, to już bezrobocia się nie da. W Afryce szara strefa jest na porządku dziennym: tylko nieliczni pracują na kontraktach, a znakomita większość radzi sobie, jak może, sprzedając towary na bazarach, prowadząc sklepiki, zakłady usługowe etc.
Grzegorz Lindenberg doktor socjologii, zajmuje się tematami afrykańskimi, współzałożyciel „Gazety Wyborczej” i „Super Expressu” / Dziennik Gazeta Prawna
Mało który kraj tego kontynentu zna coś takiego jak zasiłki dla bezrobotnych czy w ogóle słyszał o opiece społecznej.
Jest źle, ale nie wiadomo jak bardzo, co może być na rękę rządzącym. Jak to powiedział klasyk – masz pan gorączkę, zbij termometr.
Tam nie trzeba było zbijać termometru, bo nigdy nie był w użyciu, więc nie ma problemu. Chociaż gdyby wziąć pod uwagę samą inflację, to już niektóre kraje uplasowałyby się na pudle. Na przykład Zimbabwe za czasów Roberta Mugabe miało ją na poziomie 80 mld proc. rocznie. Trudno nam zrozumieć, co się tam zadziało i uwierzyć w to. Z kolei RPA ma całkiem przyzwoity, wypracowany jeszcze przez apartheid, system raportowania. Dlatego mówienie o Afryce jako o jednym organizmie jest z góry obarczone błędem. Są tam kraje całkiem przyzwoicie się rozwijające, są i takie, których specyfiki nie jest w stanie pojąć mieszkaniec sytego Zachodu.
Wydaje się, że także RPA jest dziś państwem, które chyli się ku upadkowi.
Ale nie jest to kraj upadły, choć nie najlepiej się w nim dzieje. Mógłby zmienić nazwę na Rozczarowanie Afryki. Do lat 90. było to najbardziej rozwinięte i najszybciej idące w górę państwo na kontynencie. Kiedy czarna większość przejęła władzę, to zaczęła wprowadzać demokrację i nastąpiła redystrybucja dóbr. Zaczęto odbierać ziemię białym lub odkupywać ją za grosze, przymusowo wprowadzać czarnych jako współwłaścicieli do firm. Osoby, które znalazły się na świeczniku, zapragnęły posiąść majątki. I stało się to, co zwykle dzieje się przy okazji rewolucji: nastały czasy niepewności, zamętu i korupcji, więc wycofali się inwestorzy. RPA z kraju niesprawiedliwości społecznych, ale sprawnie zarządzanego i z dobrą gospodarką, stało się państwem podupadłym, bez wzrostu PKB. Jedyne, co się utrzymało na wysokim poziomie, to przyrost naturalny. To nie jest państwo będące wzorem dla innych, co gorsza, nie jest już w stanie absorbować siły roboczej z innych, biedniejszych krajów regionu, tak jak kiedyś.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Świat niewiele wie o Afryce. Słyszy o niej, że to albo zagłębie nędzy i chorób, albo pełen naturalnych bogactw obszar, który zaczyna się rozwijać głównie dzięki inwestycjom chińskim.
Poza kilkoma dynamicznie się rozwijającymi wyjątkami, jak np. Botswaną czy krajami surowcowymi, jak Nigeria czy Angola, Afryka nie liczy się na świecie. Tak, ma bogactwa naturalne – kawę, kakao, diamenty – ale to drobiazgi. Ma też poważniejsze zasoby – ropę i gaz, rudy żelaza i aluminium. Ale to tylko surowce. Nie istnieją przemysł, usługi poza turystyką. To przerażające, że kontynent, na którym mieszka jedna szósta mieszkańców planety, nie liczy się jako partner w światowej gospodarce. Porównajmy Afrykę i Chiny. Afryka jest biedniejsza, towary i praca są więc tu tańsze, wydawać by się mogło, że będzie swoje towary wysyłać do Państwa Środka. Jest na odwrót – to Chiny zalewają Czarny Ląd towarami, maszynami, odzieżą. A kupują stamtąd surowce. Bilans jest taki, że roczny eksport Chin to 100 mld dol., a import 70 mld dol. Biedna Afryka dotuje więc bogatsze państwo okrągłą kwotą 30 mld dol.
Chiny są też bankiem Afryki. Pożyczają jej pieniądze i inwestują.
Są największym partnerem handlowym, ale nie największym inwestorem. Tym jest, wbrew pozorom, Unia Europejska, a raczej kraje do niej należące: Włochy, Francja, Wielka Brytania i Niemcy. W 2015 r. Wspólnota wyłożyła 30 mld dol., a Chiny – 2–3 mld dol. Ale jeśli chodzi o bankowość, to Chiny są największym pożyczkodawcą na Czarnym Lądzie. Zwłaszcza China Exim Bank, który zostawia tam drugą, po Banku Światowym, kwotę pieniędzy. Od 2000 r. do 2014 r. było to 66 mld dol., do czego należy doliczyć jeszcze kolejne 20 mld wyłożone przez chińskie firmy. W 2015 r. prezydent Chin ogłosił publicznie zamiar wyłożenia następnych 60 mld dol. na sfinansowanie rozwoju Afryki. Nie wiadomo, co prawda, jaki miałby być harmonogram i cele, ale już sama kwota robi wrażenie.
Rządy afrykańskich krajów chętnie robią z Chinami interesy, bo te nie pytają o takie głupoty, jak demokracja czy praworządność. Z kolei państwa zachodnie chętnie oskarżają Chińczyków o neokolonializm.
I jest coś na rzeczy w tych oskarżeniach, bo Pekin sprowadza tu własne firmy i robotników, jak np. przy budowie linii kolejowej w Tanzanii. Chińskie pieniądze wracają więc do ojczyzny. W tej chwili w Afryce jest około miliona pracowników z Chin, a wciąż przyjeżdżają nowi. W dodatku wielu z nich decyduje się zostać na stałe, mają pieniądze, zakładają biznesy i kolonizują kontynent. Wspominaliśmy o fragmencie Afryki, który się szybko rozwija. To także demokratyczna Ghana i Kenia, Wybrzeże Kości Słoniowej, które oficjalnie jest republiką, ale z prawami obywatelskimi tam nie przesadzają. Szybko idą w górę Rwanda i Etiopia, ale to dyktatury. Lecz nie da się ukryć, że ich szybki wzrost bierze się także z tego, że kraje te startowały z bardzo niskiego poziomu. I tak np. Etiopia od dekady rozwija się w tempie 10 proc. PKB rocznie. Jeśli w latach 90. kraj ten miał 400 dol. dochodu na głowę mieszkańca, to teraz jest to 1,7 tys. dol. rocznie PPP (parytet siły nabywczej). Dla porównania – Polska ma ten wskaźnik na poziomie 29 tys. dol. Chiny startowały także z niskiego poziomu i potrzebowały 30 lat, by dojść do dzisiejszego poziomu, rozwijając się po 8–10 proc. rocznie. A liczby są takie, że jeśli jakiś kraj rozwija się w tempie 10 proc. PKB rok do roku, to przy stałym tempie – co jest szalenie trudne do utrzymania – po siedmiu latach następuje podwojenie PPP. Tak więc jeśli startuje się z poziomu np. 1 tys. dol. na głowę, to po siedmiu latach będą to 2 tys. dol., a po 14 latach – 4 tys. dol. To proszę sobie policzyć, ile będzie potrzebowała Etiopia, aby dojść do naszego poziomu. A do tego dochodzi jeszcze jeden, bardzo ważny czynnik: przyrost naturalny. W przypadku Etiopii – która ma 1 mln obywateli – jest to 2,5 proc. rocznie, co oznacza, że w tym roku urodzi się prawie 3 mln nowych Etiopczyków. Więc część tego wzrostu gospodarczego zabierana jest po to, aby tych ludzi utrzymać. A przecież nie wszystkie kraje afrykańskie mają tak szybki wzrost gospodarczy. Weźmy Nigerię – jakieś 190 mln obywateli, przyzwoity wzrost PKB w okolicach 5 proc. PKB i co roku 5 mln ludzi więcej. Więc z tych 5 proc. robi się jakieś 2 proc. na głowę. A to oznacza, że potrzeba 35 lat, aby ów wzrost podwoić. Teraz PPP w tym kraju wynosi 5,8 tys. dol. Aby doszli do poziomu Polski, potrzebują co najmniej 70 lat. Jeśli nie wydarzy się żadna katastrofa, a te dzieją się tam co chwilę.
Idziemy w kierunku konkluzji, że tak słabe gospodarki nie są w stanie wyżywić tylu ludzi, więc musimy być przygotowani na kolejne fale migracji. Ostatnio kraje UE zdają się zgadzać w jednej kwestii – że problem ten można opanować, tylko pomagając finansowo państwom i ich społeczeństwom na miejscu.
To nie takie proste, a zależność nie jest tak oczywista. Z naszego, zachodniego punktu widzenia istotne jest to, iż do pewnego punktu rozwoju gospodarczego chęć emigracji wykazuje coraz więcej, a nie coraz mniej ludzi. Wyobraźmy sobie odwróconą literę U symbolizującą skłonność do szukania lepszego życia w bogatszych krajach. To U stoi na dwóch nogach. Po lewej stronie u podstawy mamy nędzę, a na szczycie PPP wynosi 8–10 tys. dol. na obywatela rocznie. Jeśli kraj jest bardzo biedny, to emigracja jest niewielka – ludzi nie stać choćby na bilet, walczą o przetrwanie, nie bardzo wiedzą nawet, że jest jakiś lepszy świat, do którego mogliby się przenieść, bo nie stać ich na smartfona. Ale ze wzrostem zamożności rośnie świadomość, bo wzrost gospodarczy związany jest z wykształceniem, aspiracjami i możliwościami. Rośnie więc też pęd, by wyjechać. Zaczyna on słabnąć dopiero w momencie, kiedy PPP osiągnie poziom ok. 10 tys. dol. na głowę. A jako że większość krajów Afryki jest dużo poniżej tego poziomu, to pomaganie, inwestowanie tam, aby przyśpieszyć wzrost gospodarczy, jest...
Mamy nie pomagać?
Pomaganie i inwestowanie we wzrost gospodarczy krajów Czarnego Lądu ma wiele zalet. Jest perspektywiczne i humanitarne, ale jeśli chodzi o powstrzymanie emigracji, jest nie tyle askuteczne, co przeciwne naszym zamiarom. Jeśli nic się nie zmieni, to inwestowanie tam w okresie 20–30 lat może sprawić tylko tyle, że emigracja z krajów afrykańskich będzie rosła. Ekonomiści to wiedzą, tylko politycy nie chcą przyswoić. Przyjrzyjmy się znów Etiopii. Dziś ma 1,7 tys. dol. PPP, co oznacza, że jeśli będzie się nadal tak szybko rozwijała, to za następne siedem lat ten wskaźnik będzie w granicach 3,5 tys. dol. Ale przez ten czas w kraju będzie o 15 mln ludzi więcej. Część z nich będzie miała pieniądze na to, by wyjechać. Za 14 lat PPP wzrośnie do 7 tys. dol., a liczba ludności do 30 mln. Albo Nigeria – ona, aby wejść na górę litery U, potrzebuje przy swoim tempie rozwoju 20–25 lat. Ale co roku przybywa jej 5 mln ludzi. W dodatku to nie jest tak, że kiedy dana społeczność osiąga ów poziom 8–10 tys. dol., znika migracja. Oznacza to tyle, że do owego szczytu proporcja migrantów w stosunku do ogólnej liczby ludności rośnie. A potem proporcje zaczynają spadać. Natomiast liczba bezwzględna emigrantów niekoniecznie, gdyż zwiększyła się także cała populacja.
To jeszcze raz – pomagać czy nie? Angela Merkel i Mateusz Morawiecki mówią, by pomagać na miejscu. Bo jeśli nie, to co nam pozostaje? Strzelać do łodzi z migrantami? Nie da się otoczyć Afryki drutem kolczastym. A już wiemy, że wpuszczanie do Europy wszystkich, którzy by tego chcieli, grozi katastrofą. Kanclerz Merkel powiedziała, że w 2015 r. był to jedynie incydent humanitarny.
I znów – to skomplikowane. Weźmy 5 mln Syryjczyków, którzy uciekli przed wojną. Część z nich dotarła do Europy, ale większa część do takich krajów, jak Liban, Jordania czy Turcja – czyli zatrzymali się niemal na progu swojego domu. Moim zdaniem pomaganie uchodźcom tam jest sensowniejsze, zarówno ze względów finansowych, jak i strategicznych, rozumianych jako powstrzymywanie uchodźczej fali. Jeśli chodzi o pieniądze, to wspieranie osób, które zatrzymały się na tej granicy, jest nawet 20 razy tańsze niż sponsorowanie tych, którzy dotarli do Europy. Taki przykład: za pieniądze, które wydali Niemcy w latach 2015–2016 u siebie na ten cel, można by było pomóc wszystkim syryjskim uchodźcom. I syryjscy rodzice nie musieliby sprzedawać córeczek bogatym facetom z Zatoki Perskiej. W zachodniej prasie obozy uchodźców przedstawiane są jako zło. Ale to nie jest tak, bo przecież ludzie mają co jeść, dzieci chodzą do szkoły, a co najważniejsze, przed wszystkimi jest perspektywa powrotu do domu, do swojego kraju, i jeszcze – że ktoś im pomoże go odbudować.
Super, ale jest jeszcze jedna rzecz: ludzie są wolni. I mogą wybrać miejsce, gdzie chcą żyć. Polacy też emigrują, różne kraje ich przyjmują. A my skrupulatnie liczymy, ile z tych emigranckich pieniędzy ma nasza gospodarka, a ile zyskują kraje, do których zdecydowali się wyjechać.
To wszystko prawda. Ale nie cała. Polska, ale także cała Unia Europejska, mają ujemny wskaźnik urodzeń. Nie ma nawet zastępowalności pokoleń. Natomiast w Afryce do 2030 r., a więc nie tak odległej perspektywie, przybędzie 450 mln osób. To tyle, ile żyje w całej Unii Europejskiej. Dalej – w ciągu kolejnych dwóch dekad, kiedy urodzone dziś u nas dzieci pokończą studia i zaczną dorosłe życie – na Czarnym Lądzie będzie już o kolejne 800 mln ludzi więcej. Jest 2050 r. i w Afryce mamy 2,5 mld ludzi. Wiem, to abstrakcyjne liczby. Ale spójrzmy na to inaczej – historycznie. Gdyby ludność w Polsce od 1950 r. rosła tak szybko jak w Afryce, to dziś byłoby nas 135 mln, z przewidywaniem na 2050 r. – 250 mln.
I co dalej? Możemy ogłosić, jak to już 10 lat temu zrobił pewien poseł PiS, koniec cywilizacji białego człowieka?
Ta prawidłowość polegająca na wzroście chęci do emigracji wraz z poprawianiem się sytuacji gospodarczej ma pewne ograniczenie. Dwóch amerykańskich naukowców Jonas Gamso i Farhod Yuldashev zrobiło analizy, w których przyjrzeli się temu, jak pieniądze, które idą na pomoc do Afryki, wpływają na to, co się dzieje w poszczególnych państwach. W tym celu podzielili środki przeznaczone na pomoc rozwojową dla tego kontynentu na trzy części. Pierwsza to programy infrastrukturalne – jak budowa kolei. Druga to programy społeczne – jak zdrowie i edukacja. Wreszcie trzecia – to środki, które przeznaczono na tworzenie społeczeństwa obywatelskiego. To pieniądze wydawane na organizacje pozarządowe, sądownictwo, poprawę działania instytucji państwowych – zaledwie 10 proc. pomocy rozwojowej. Przebadali 101 krajów na przestrzeni 25 lat. I okazało się, że ile by się dało pieniędzy na te dwa pierwsze punkty, to w żaden istotny sposób nie wpływa to na chęć emigracji obywateli krajów, które były beneficjentami programów. Natomiast wykładanie środków na trzecie zadanie tak – i to wprost proporcjonalnie do wielkości nakładów – im lepiej działają instytucje państwowe, tym mniejsza skłonność do emigrowania. To nowe, bardzo ciekawe spojrzenie, które także mówi wiele o nas jako ludziach. Jeśli wiemy, że nasz kraj jest sprawnie rządzony, sprawiedliwy, a przyszłość jest przewidywalna, jeśli są perspektywy dla naszych dzieci, to będziemy bardziej skłonni zostać w domu. Bo ludzie migrują nie tylko z tego powodu, że jest biednie, ale dlatego że nie widzą perspektyw na poprawę losu. Swojego oraz potomstwa.
To jakie są metody, żeby zatrzymać tę wielką światową migrację – oprócz inwestowania w jakość rządów? Mając jeszcze w tyle głowy fakt, że z tej zachodniej pomocy wielkie kwoty zamiast trafiać do potrzebujących, są rozkradane przez lokalnych kacyków.
Rozkradanie środków pomocowych jest pewną ceną, kosztem, który musimy uwzględnić. Jak Mobutu Sese Seko rządził w Kongu, to strasznie kradł. Kiedy go wyrzucali, okazało się, że jego prywatny majątek jest na poziomie zadłużenia kraju. Ale to ekstremalny przykład. Bo jednak znaczna część tej pomocy trafia tam, gdzie trzeba. Na przykład więcej dzieciaków się uczy, spada śmiertelność noworodków. Wiem, że przed chwilą mówiłem coś, co mogło świadczyć o tym, że pomoc Afryce jest nie w naszym interesie. Ale perspektywicznie jest. Bo nie ma innej opcji. Oczywiście musi być to mądra pomoc, ale musimy się pogodzić z tym, że część tych środków zostanie zmarnowana. To trochę tak, jak w reklamie – połowa pieniędzy jest wrzucana w błoto, tylko nie wiadomo która. Żeby to ogarnąć, powinniśmy mieć strategię – bo do tej pory mnóstwo dobrych pomysłów było w idiotyczny sposób realizowanych. Na przykład dużym nakładem środków buduje się szpital. Albo szkołę. Ale już nie ma kasy na to, żeby zatrudnić w nich lekarzy albo nauczycieli. To głupie myślenie głupich ludzi, którzy mają dobre intencje.
Więc jak to zrobić mądrze?
Afryka sama sobie bez pomocy nie poradzi. Dlatego trzeba jej pomagać, ale zdając sobie sprawę z tych wszystkich zagrożeń, które mogą wyniknąć z mało inteligentnego wsparcia. Potrzeba dużo większych pieniędzy niż te, które teraz na to idą. I są takie projekty, jak np. External Investment Plan, unijny fundusz, który zakłada, że wrzucając kwotę ok. 4 mld euro na gwarancje dla nakładów prywatnych w tym obszarze, uzyskamy do 2020 r. inwestycje prywatne na poziomie od 40 do 80 mld euro (98,6 mld dol.). Jednak te wszystkie pieniądze będą wyrzucone w błoto, jeśli nie uda się zrobić jednej rzeczy – a mianowicie ograniczenia liczby urodzeń w Afryce. Były już takie projekty, ale w latach 90. XX w. zostały powstrzymane z powodu protestów liberalnych grup społeczeństw na całym świecie, które uznały to za przejaw rasizmu i neokolonializmu. Bo rasizmem jest mówienie czarnym kobietom, ile mają mieć dzieci. Fakty zaś są takie, że białe kobiety rodzą średnio 1,2 dziecka, a więc nie ma mowy o zastępowalności pokoleń, natomiast te o czarnej skórze pięcioro. Darmowe prezerwatywy i środki antykoncepcyjne dla kobiet, uczenie planowania rodziny. I druga konieczna rzecz – powinno się inwestować w edukację. Zwłaszcza dziewczynek, bo te, które kończą szkoły, mają mniej dzieci, w przypadku chłopców nie zachodzi ta korelacja. Bez tego faktycznie przyjdzie nam strzelać do łodzi z emigrantami. Albo scedować to zadanie na dyktatorów afrykańskich krajów, żeby mieć czyste ręce.
Taka inżynieria społeczna ma krótkie nogi. Chińczycy wprowadzili zasadę jednego dziecka na parę, a teraz się z niej wycofują, bo społeczeństwo im się szybko starzeje, a nie mają instytucji opieki społecznej, które mogłyby przejąć pieczę nad seniorami.
To prawda, ale mieliby większy problem, gdyby tego nie zrobili. Bo byłoby ich nawet o 200 mln więcej niż dzisiaj. I te dodatkowe miliony pożarłyby wzrost, który pozwala Chinom być tygrysem współczesnego świata. Ale w Afryce nikt o tym dziś nie myśli. Bo też różnica pomiędzy Chinami a Afryką jest taka, że Kraj Środka, kiedy zaczynał swój skok, był jednym organizmem. Co prawda rządzonym w sposób dyktatorski, ale te rządy miały przełożenie – realne – na to, co się tam dzieje. Tymczasem Afryka to ponad 50 krajów, różnych kulturowo i politycznie, zsychronizowanie ich gospodarek i zarządzania, mobilizacja zasobów, wydaje się dzisiaj niemożliwe.
To poproszę o jakiś realny scenariusz oraz o alternatywne drogi rozwoju i wyjścia z kłopotu.
Ten migracyjny szok, z którym mieliśmy do czynienia w latach 2015–2016, to była próba generalna – powinna nam uświadomić, że jeśli ludzie w biedniejszych krajach będą dostatecznie zdeterminowani, to nic ich nie powstrzyma przed tym, aby się dostać do Europy. Więc wyobraźmy sobie, że np. w Nigerii wybucha wojna domowa i zamiast 1,5 mln uchodźców na nasz kontynent spada 10 mln ludzi. Czy jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie? Nie wydaje mi się. Albo inny scenariusz: Putin sponsoruje Libańczykom gumowe łódki i jeszcze deklaruje, że zapłaci przemytnikom ludzi za każdego człowieka, którego przewiozą z Afryki do Europy. Zanim wybuchł kryzys migracyjny, do Europy zmierzało co roku jakieś 300 tys. Afrykańczyków. Rozmywali się w naszym świecie. Półtora miliona to była liczba, która znacznie przerosła możliwości Unii. W Szwecji zabrakło namiotów dla uchodźców, Niemcy wciąż przeżywają kryzys, nie mówię już o Włoszech czy Grecji, gdzie tych biedaków nie ma za co utrzymywać. W mojej ulubionej Toskanii jest ich coraz więcej; chodzą po plażach, usiłują coś sprzedać, nikt tego nie chce kupować. Więc jedni siedzą i czekają na zmiłowanie, a inni próbują sobie siłą wywalczyć kawałek miejsca. Czyli – przede wszystkim łożyć pieniądze w edukację w Afryce i w wiedzę o planowaniu rodziny. To są na dziś najbardziej sensowne działania. No i mieć umowy z krajami afrykańskimi o odsyłaniu imigrantów i to robić.
Ale przecież Europa się starzeje, więc młodzi, silni ludzie mogą być jej zbawieniem. My się nie rozmnażamy, a oni – owszem.
Problem w tym, że Europa nie potrzebuje emigrantów, jakich może jej dać Afryka. Potrzebujemy wykształconych ludzi, np. inżynierów. Albo przynajmniej takich, którzy będą w stanie zająć się naszymi seniorami. A żaden milion Nigeryjczyków w wieku 20 lat, z podstawowym w najlepszym razie wykształceniem, nijak nie podchodzi pod ten model. W latach 70. Niemcy mieli pomysł na zasysanie taniej siły roboczej i wymyślili program gastarbeiterów. Wzbogacone społeczeństwo nie chciało sprzątać ulic czy stać przy taśmie produkującej samochody. Ale jeśli wówczas dało się przyuczyć prostego chłopa z tureckiej Anatolii, żeby naciskał na przemian raz zielony guzik, a raz czerwony, i z taśmy wychodził samochód, to dziś to tak nie działa. Bo nawet do sprzątania ulic są potrzebne kompetencje np. w postaci obsługiwania nowoczesnej śmieciarki, bo to bardzo skomplikowana maszyna.
Ostatnie lata pokazały, że to nie jest nasz polski problem. Jesteśmy co najwyżej krajem transferowym, przez który ta ludzka bieda zmierza do bogatszych rejonów Unii Europejskiej.
Naprawdę? Przecież mówimy nie o półtora milionie ludzi, ale o pięciu albo wielokrotności tej liczby, z której milion czy dwa mogą się do nas przelać, jak w Niemczech zabraknie miejsca. Chciałbym wiedzieć, jakie scenariusze ma na tę okoliczność nasz rząd, bo jestem w stanie się założyć, że żadnego. Uprzedzę pytanie, którego się spodziewam: pomagać. Ile jesteśmy w stanie.
Zahaczamy o eugenikę. Dlaczego biali mają mówić czarnym, ile ci mają mieć dzieci?
Moim zdaniem zahaczamy o wartości. Niedawno moja przyjaciółka ze Szwecji jasno mi wywiodła, że patriotyzm jest równoznaczny z faszyzmem i rasizmem. Bo preferuje społeczność żyjącą na danym terenie. A przecież najlepsze jest multi-kulti. Tyle że ta idea poniosła porażkę. Nie ma nic złego w tolerancji, ale głupotą jest udawanie, że każdy pomysł na życie, każda kultura są świetne. Bo co, będziemy przyklaskiwać obrzezywaniu dziewczynek? Ja się na to nie godzę.