Niezależnie od ostatecznych wyników, wczorajsze wybory prezydenckie na dobre zmieniają francuską scenę polityczną
Wieczorem sondaże dawały wygraną Macronowi, zaś ministerstwo spraw wewnętrznych podało, że po przeliczeniu 20 mln głosów, czyli niespełna połowy, prowadzi Le Pen (24,4 proc.) przed Macronem (22,2 proc.), Fillonem (19,6 proc.) i Mélenchonem (18,1 proc.). Te wyniki nie uwzględniły jednak głosów z dużych miast, gdzie zapewne Macron wygrał z Le Pen.
Zwycięstwo centrowego byłego ministra gospodarki Emmanuela Macrona i prowadzącej przez długi czas w sondażach szefowej Frontu Narodowego Marine Le Pen uważane było za najbardziej prawdopodobne rozstrzygnięcie pierwszej tury wyborów. Fakt, że tak właśnie będzie wyglądać para, która za dwa tygodnie zmierzy się w drugiej turze, może sugerować, że do żadnego politycznego trzęsienia ziemi we Francji wczoraj nie doszło. Ale tak nie jest.
Owszem, trzęsienie ziemi mogło być znacznie większe, bo jeszcze kilka dni temu – wobec szybko rosnących notowań Jean-Luca Mélenchona i niewielkiej różnicy w sondażach między czwórką liderów – brano pod uwagę, że w drugiej rundzie zmierzą się kandydaci skrajnej lewicy i prawicy. Ale takiego scenariusza, że o prezydenturę w decydującej turze nie będą walczyć przedstawiciele dwóch ugrupowań, które od lat dominowały na scenie politycznej – czyli Partii Socjalistycznej i centroprawicy funkcjonującej obecnie pod nazwą Republikanie – nie rozpatrywano ani przez chwilę.
Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidywalnego, nowym prezydentem Francji zostanie 39-letni Macron, będący w dalszym ciągu nową twarzą. Jego cała kariera polityczna to dwa lata i cztery dni na stanowisku ministra gospodarki oraz przywództwo w założonym przed rokiem ruchu En Marche! Ruchu, którego struktury dopiero się tworzą i dla którego czerwcowe wybory do parlamentu będą debiutem i sporym wyzwaniem. To, czy Macron będzie dysponował w Zgromadzeniu Narodowym przychylną sobie większością, jest raczej wątpliwe.
Dobre wyniki Macrona, Le Pen i Mélenchona pokazują, że Francuzi tak samo jak mieszkańcy kilku innych krajów europejskich są zmęczeni dotychczasowymi politykami i szukają nowych. Całe szczęście, że we Francji pomiędzy dwoma skrajnościami pojawił się też centrowy Macron, który spełniał rolę osoby nieco spoza establishmentu (będąc ministrem, nie był członkiem Partii Socjalistycznej).
Wczorajsze wyniki są katastrofą zwłaszcza dla Partii Socjalistycznej, bo piąte miejsce i 6,2-proc. poparcie dla Benoit Hamona dla ugrupowania, które przez ostatnie pięć lat miało pełnię władzy, jest kompromitacją. Na dodatek wszystko wskazuje, że w wyborach parlamentarnych czeka ich kolejne rozczarowanie. Za największych przegranych mogą się jednak uważać republikanie, bo jeszcze na początku roku wyglądało, że były premier Francois Fillon jest murowanym faworytem. I zapewne zostałby prezydentem, gdyby nie wyszło na jaw, że za publiczne pieniądze zatrudniał członków rodziny na fikcyjnych etatach. Centroprawica ma przynajmniej szansę zrehabilitować się w wyborach parlamentarnych, co nie zmienia faktu, że wczorajsze wybory na dobre zmienią francuską scenę polityczną.