Liczba konfliktów zbrojnych na świecie może wzrosnąć w tym roku o 20 proc. Wojny będą się toczyć także na froncie handlowym

Rok 2024 upłynął pod znakiem wojen: zarówno tych, które zdominowały naszą rzeczywistość już w poprzednich latach (Ukraina i Strefa Gazy), jak i nowych bądź odradzających się konfliktów. Sytuacja eskalowała przede wszystkim na Bliskim Wschodzie. Wiosną Izrael i Iran po raz pierwszy zaangażowały się w bezpośrednią wymianę ognia. W październiku Izraelczycy dokonali inwazji na Liban, w grudniu zaś wspierani przez Turcję syryjscy rebelianci w niecałe dwa tygodnie obalili reżim Baszara al-Asada. Zwycięstwo Donalda Trumpa w listopadowych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych zwiększyło z kolei ryzyko wojen handlowych. Procesy, które uwidoczniły się w ubiegłym roku, mogą zdominować także nadchodzące miesiące.

Wzrost przemocy

Organizacja Armed Conflict Location and Event Data (ACLED), która monitoruje globalne napięcia, wskazuje, że w 2024 r. liczba konfliktów na świecie wzrosła o 25 proc. względem 2023 r. (w ciągu ostatnich pięciu lat ich liczba się podwoiła). Eksperci ACLED szacują, że ten trend się utrzyma. – Spodziewamy się wzrostu o kolejne 20 proc. ze względu na możliwy wzrost przemocy w Iranie, Czadzie, Ekwadorze i Pakistanie – wskazuje założycielka instytucji Clionadh Raleigh. Choć po obu stronach Atlantyku dyskutuje się o potencjalnym zamrożeniu wojny rosyjsko-ukraińskiej, a Trump przekonuje, że doprowadzi do jej szybkiego zakończenia, eksperci pozostają ostrożni. „Faktem jest, że ukraińska i rosyjska wizja jakiegokolwiek po rozumienia różnią się diametralnie, a Władimir Putin wykazał niewielkie zainteresowanie poważnymi negocjacjami. Zamiast zakończenia wojny, konflikt może więc w 2025 r. eskalować” – pisze Michael Froman, szef amerykańskiego think tanku Council on Foreign Relations.

Napięcia mogą także rosnąć na Bliskim Wschodzie. Pod koniec 2024 r. udało się co prawda wynegocjować kruche zawieszenie broni między Hezbollahem a Izraelem, ale Siły Obronne Izraela nie zaprzestały działań zbrojnych na terytorium Libanu i nieustannie łamią zapisy porozumienia. Kilka dni temu izraelskie wojsko wtargnęło do Wadi al-Hudżajr, miejscowości położonej 8 km na północ od niebieskiej linii ONZ, która wyznacza granicę między państwami. Nie wiadomo też, jak rozwinie się sytuacja w Syrii. Rebelianci związani z islamistyczną Organizacją Wyzwolenia Lewantu konsolidują władzę w Damaszku, ale utrzymujący się konflikt między poszczególnymi grupami grozi wybuchem kolejnej fazy trwającej od 2011 r. wojny domowej.

Damaszek inspiracją

Obalenie al-Asada ożywiło nadzieje na zmianę w innych zakątkach Bliskiego Wschodu. Szczególnie w Iranie, który też mierzy się z pogłębiającym się kryzysem gospodarczym. Wystarczy wspomnieć, że w grudniu irańskie urzędy były zamknięte lub pracowały w skróconych godzinach, szkoły i uczelnie przestawiły się na tryb online, a centra handlowe i zakłady przemysłowe zostały pozbawione zasilania, co doprowadziło do niemal całkowitego wstrzymania produkcji. Władze w Teheranie nie chcą powtórzyć losów swojego byłego sojusznika, który w grudniu 2024 r. uciekł do Moskwy. – Każdy, kto swoimi analizami lub wypowiedziami zniechęca ludzi, popełnia przestępstwo i zostanie ukarany. Niektórzy robią to z zagranicy, korzystając z perskojęzycznych mediów, ale nikt w kraju nie powinien się angażować w takie zachowania – ostrzegł najwyższy przywódca Ali Chamenei.

Na przemoc są narażone zwłaszcza Czad, Ekwador, Iran i Pakistan

Jego uwagi świadczą o strachu przed efektem domina. Obalenie al-Asada uwypukliło słabości reżimów, które utrzymują się u władzy dzięki brutalnemu tłumieniu sprzeciwu. Przed wyzwaniem w postaci utrzymania władzy w obliczu wewnętrznego sprzeciwu stoją też rządy w innych zakątkach globu, w tym w Gruzji. Choć wiele wskazuje na to, że rządzące od 2013 r. Gruzińskie Marzenie utrzyma władzę po niedzielnym zaprzysiężeniu na stanowisku prezydenta swojego sojusznika Micheila Kawelaszwilego, to decyzje podejmowane przez nie w najbliższych miesiącach i pogarszająca się sytuacja gospodarcza mogą doprowadzić do wzmożenia protestów. Opozycja wciąż deklaruje wiarę, że możliwe jest powtórzenie październikowych wyborów parlamentarnych, których oficjalne wyniki są podważane nie tylko przez przeciwników władz, lecz także część zachodnich rządów.

Słabość przywództwa

Urzędujący przywódcy mają problemy nie tylko w państwach o dyskusyjnym poziomie demokracji. Według obliczeń ABC News w 80 proc. krajów demokratycznych, których obywatele w 2024 r. poszli do urn, partie rządzące straciły większość lub dużą część mandatów. Demokraci w USA utracili prezydenturę i Senat. W Indiach urzędujący od 2014 r. premier Narendra Modi utrzymał stanowisko, ale jego Indyjska Partia Ludowa nie utrzymała samodzielnej większości. W Wielkiej Brytanii obywatele po 14 latach rządów odsunęli od władzy Partię Konserwatywną. We Francji przyspieszone wybory parlamentarne w lipcu doprowadziły do długiego kryzysu zwieńczonego upadkiem gabinetu Michela Barniera po trzech miesiącach urzędowania. W RPA Afrykański Kongres Narodowy po raz pierwszy od obalenia apartheidu 30 lat temu stracił samodzielną większość, choć utrzymał władzę dzięki powołaniu koalicji.

Nicholas Whyte z brukselskiej firmy doradczej APCO tłumaczył w niedawnej rozmowie z DGP, że to początek szerszego trendu. – Podejrzewam, że za cztery, pięć lat zobaczymy, jak większość ekip rządzących, które zostały wybrane w 2024 r., także przegra. Każdy będzie miał tylko jedną kadencję, jedną szansę. A nawet jeśli wygra reelekcję, to ze słabszym mandatem do rządzenia – mówił. W tym roku władzę może stracić m.in. premier Kanady Justin Trudeau. Oczy świata będą też zwrócone w kierunku Niemiec, gdzie w lutym odbędą się przyspieszone wybory po upadku rządu kanclerza Olafa Scholza z Socjaldemokratycznej Partii Niemiec. Sondaże wskazują na przewagę Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, ale na drugim miejscu plasuje się antysystemowa Alternatywa dla Niemiec.

Gospodarcza bitwa mocarstw

– Dla mnie najpiękniejszym słowem są „cła” – oświadczył niedawno Trump, który już 20 stycznia zostanie ponownie zaprzysiężony na prezydenta USA. Jego zwycięstwo w ubiegłorocznych wyborach wzbudziło obawy o wzrost napięć handlowych i powrót do protekcjonizmu. „Przeprowadzka Trumpa do Białego Domu oznacza, że USA prawdopodobnie zmierzają w kierunku kolejnego konfliktu handlowego i tym razem nie będzie on ograniczony do handlu z Chinami” – ostrzegł Josh Lipsky z Atlantic Council.

Trump zagroził już wprowadzeniem ceł w wysokości 10–20 proc. na wszystkie importowane towary (także te z Unii Europejskiej). W przypadku Pekinu stawka miałaby być jeszcze wyższa. Sam elekt snuje różne scenariusze. W grudniu 2024 r. stwierdził, że państwa należące do grupy BRICS (założonej przez Brazylię, Chiny, Indie i Rosję, do której później dołączyły kolejne państwa) mogą zostać obwarowane cłami na poziomie 100 proc., jeśli ich współpraca zagrozi pozycji dolara jako najważniejszej waluty w międzynarodowych stosunkach gospodarczych. „Żądamy od tych państw zapewnienia, że nie utworzą nowej waluty w ramach BRICS ani nie sięgną po inną walutę, aby zastąpić dolara” – napisał w serwisach społecznościowych.

Trudno przewidzieć, jaki będzie faktyczny zakres proponowanych przez republikanina środków. Jeśli jednak Waszyngton zdecyduje się na zaostrzenie polityki celnej, wywoła lawinę środków odwetowych i w rezultacie poważnie nadwyręży międzynarodową współpracę handlową. Bruksela obawia się, że Trump będzie próbował wymusić na UE dołączenie do wojny handlowej przeciwko Chinom. Unijni dyplomaci wskazują także na ryzyko zwiększenia eksportu chińskich towarów do UE, jeśli napięcia między Waszyngtonem a Pekinem będą eskalować. ©℗