Pete Hegseth, weteran i znany komentator Fox News, został wybrany przez Donalda Trumpa na szefa Pentagonu. Elon Musk będzie odpowiadał za deregulację gospodarki.

Wskazując Pete’a Hegsetha jako nowego szefa Pentagonu, Donald Trump tym razem mocno zaskoczył. To nazwisko nie przewijało się we wcześniejszych medialnych spekulacjach. Mówiło się raczej o doświadczonych urzędnikach, a 44-latek do tej pory nie pełnił żadnych ważniejszych funkcji publicznych. Hegseth miał natomiast do czynienia z wojskiem. To weteran z Iraku oraz Afganistanu, odznaczony dwukrotnie Brązową Gwiazdą. Od 10 lat jest związany z telewizją Fox News, gdzie do tej pory prowadził poranny program. W prawicowej stacji był stałym komentatorem spraw wojskowych. Poruszał także tematykę międzynarodową. Od 2019 r. prowadził Patriot Awards, coroczną galę, podczas której są nagradzane osoby zaangażowane w służbę dla kraju.

– Z Pete'em u steru wrogowie Ameryki otrzymują ostrzeżenie – nasza armia znów będzie wielka, a Ameryka nigdy się nie podda – napisał w mediach społecznościowych Trump, informując o swoim wyborze szefa Pentagonu. Podczas kampanii republikanin powtarzał dwie główne obietnice. Pierwsza to zwolnienie wysokich rangą dowódców wojskowych zaangażowanych w wycofanie sił USA z Afganistanu w 2021 r. Druga – wyeliminowanie z wojska kultury „woke”. Chodzi tu o zakończenie inicjatyw koncentrujących się na kwestiach równości, różnorodności i włączenia społecznego.

Oprócz nominacji dokonanej przez prezydenta elekta kandydatura wymaga jeszcze zatwierdzenia w styczniu przez Senat, o co – mimo że republikanie odzyskali po czterech latach w tej izbie większość – wcale nie musi być tak łatwo. Nie tylko demokratyczni politycy otwarcie wyrażają swój sceptycyzm wobec potencjalnego nowego sekretarza obrony. – Jestem zaskoczona – stwierdziła krótko republikańska senator z Alaski Lisa Murkowski. Głównym argumentem podnoszonym przez krytyków jest brak urzędniczego doświadczenia Hegsetha.

W Waszyngtonie nie brakuje również otwartych sugestii, że po wyboistych relacjach z Pentagonem za pierwszej kadencji tym razem Trump chce tam obsadzić kogoś, kto jest wobec niego arcylojalny i nie ma ugruntowanej własnej pozycji politycznej. Przypomnijmy, że James Mattis zrezygnował z przewodzenia resortowi w 2018 r. po ogłoszeniu przez Trumpa wycofania wojsk z Syrii. Jego następca, Mark Esper, został zwolniony kilka dni po wyborach w 2020 r. i od tego czasu otwarcie krytykuje byłego prezydenta. Nowojorczyk nie był jedynym przywódcą USA, któremu relacje z wojskiem nie układały się najlepiej. Narzekali na to również Joe Biden oraz Barack Obama. Napięcie między Pentagonem a Białym Domem wydaje się w ostatnich latach czymś naturalnym w amerykańskim systemie.

Hegseth poprzeczkę ma zawieszoną wysoko. Akurat generał Lloyd Austin, obecny szef Pentagonu, ma opinię kompetentnego, sprawdzonego w boju i skutecznego. Gdy dwa lata temu Amerykanie chcieli w dosadny sposób przekazać Rosjanom, by ci nie używali w Ukrainie broni atomowej, to zadanie powierzono właśnie jemu.

Zupełnie inne oceny niż Hegseth otrzymuje natomiast wybór senatora Marca Rubia na stanowisko sekretarza stanu. W Kongresie swoje poparcie dla tej kandydatury wyrażają nawet politycy Partii Demokratycznej, jak senator John Fetterman. Równocześnie wokół tej decyzji Trumpa narasta sprzeciw wewnątrz partii, w środowisku America First Policy Institute (AFPI) oraz wśród najbardziej zagorzałych kongresmenów spod znaku „MAGA”. Faworytem frakcji izolacjonistycznej był znany z dosadnego języka Richard Grenell, były ambasador USA w Niemczech.

Do tej pory był on postrzegany jako „żołnierz Trumpa” i nie ukrywał, że jego celem jest znalezienie się na czele dyplomacji USA. – By uniknąć wojny, lepiej mieć mnie, drania, na stanowisku sekretarza stanu – mówił w jednym z wywiadów w tym roku. Pula atrakcyjnych stanowisk dla Grenella jednak drastycznie się zawęża, bo na nowego szefa CIA Trump wybrał Johna Ratcliffa, który w 2020 r. przez sześć miesięcy nadzorował służby specjalne w USA, a następnie przeszedł do AFPI.

Nieco mniejszym zaskoczeniem niż ogłoszenie kandydatury Hegsetha była zapowiedź Trumpa dotycząca próby sformalizowania działalności Elona Muska oraz Viveka Ramaswamy’ego. Wspierający go miliarderzy mają stanąć na czele nowej instytucji, Departamentu Efektywności Rządu (DOGE), której zadaniami mają być redukcja wydatków publicznych oraz uproszczenie biurokracji. Skrót DOGE nie jest przypadkowy, to nawiązanie do kryptowaluty DOGECOIN, z którą jest powiązany Musk. Prezydent elekt nowy organ opisuje jako „potencjalny Projekt Manhattan naszych czasów”, zaznaczając jednak, że będzie on działał „poza strukturami rządowymi”. Prawdopodobnie instytucja nie będzie miała uprawnień do wprowadzania zmian w prawie, będzie pełnić jedynie funkcję doradczą dla Białego Domu.

Jeszcze w kampanii Rama swamy postulował zwolnienie miliona pracowników federalnych, w tym całego FBI. To zadanie, ze względu na skalę oraz umowy urzędników, może być trudne do wykonania. Bardziej prawdopodobna jest realizacja innej wyborczej obietnicy Trumpa, czyli przeniesienia co najmniej kilkudziesięciu tysięcy rządowych miejsc pracy z Waszyngtonu w inne miejsca Ameryki, czyli „urzędniczej decentralizacji”. Ze względu na zaangażowanie Muska i Ramaswamy’ego w sztuczną inteligencję, media, obronność, sektor finansowy czy biotechnologiczny ich nowa rola rodzi pytania o ewentualny konflikt interesów. ©℗

Jak z biurokracją Trump walczył w poprzedniej kadencji

Donald Trump chce przejść do historii jako wielki deregulator, prezydent, który rozprawił się z biurokracją, do porządku przywołał urzędników i uwolnił ducha przedsiębiorczości Amerykanów. Tak deklarował w kampanii, a teraz idzie w kierunku realizacji tego celu. Na czele misji staną wspierający go miliarderzy Elon Musk oraz Vivek Ramaswamy, którzy będą przewodzić w specjalnie ku temu powołanym federalnym organie doradczym. To nowość, w pierwszej kadencji, choć ułatwienia administracyjne były ważnym tematem, to nikt nie otrzymał bezpośrednio takiego zadania.

Jednym z pierwszych rozporządzeń, które Trump podpisał jako prezydent w 2017 r., było to o numerze 13771. Wprowadzało zasadę „dwa za jeden”, polegającą na tym, że za każdą nową regulację musiały zostać zniesione dwie inne już istniejące. W praktyce, choć czołowi urzędnicy deklarowali, że stosowali się do zasady, wychodziło różnie. Z wyliczeń liberalnego gospodarczo think tanku Cato Institute wynika, że liczba nowych regulacji za prezydentury nowojorczyka widocznie spadła, bo była mniejsza o 40 proc. niż za rządów George’a W. Busha czy Baracka Obamy. Większe luzowania przepisów zaprowadzono właściwie jedynie w obszarze ochrony środowiska oraz w sektorze energetycznym.

Dla części środowisk konserwatywnych to za mało. W czasie pierwszej prezydentury Trumpa dominowało rozczarowanie. Tym bardziej że o zbyt szerokich uprawnieniach państwa administracyjnego mówili nominaci Trumpa do Sądu Najwyższego, Neil Gorsuch oraz Brett Kavanaugh. A także doradca Trumpa Donald McGahn, który mówił, że „nieustannie rozrastające się, nieodpowiedzialne państwo stanowi bezpośrednie zagrożenie dla wolności jednostki”. Dlaczego nie wyszło tak, jak obiecywano w pierwszej kadencji? Jako jeden z głównych punktów wskazywano na blokowanie czy opóźnienia całego procesu przez sądy federalne, często z nominatami demokratów. A także właśnie brak konkretnego organu odpowiedzialnego za proces, rozsypanie go po poszczególnych resortach. Teraz, za Muska i Ramaswamy’ego, ma to się zmienić, mimo protestów demokratów oskarżających republikanina i jego otoczenie o „demontaż państwa”. ©℗