Choć marny stan zdrowia i słabnąca sprawność umysłowa prezydenta Joego Bidena od dawna nie są żadną tajemnicą, Partia Demokratyczna przez długie miesiące ulegała myśleniu życzeniowemu. Widziano, że jest źle, lecz sądzono, iż nie będzie gorzej, przynajmniej do listopadowych wyborów.
Aż doszło do sytuacji, w której każde publiczne wystąpienie lokatora Białego Domu wzbudza panikę, czy aby znów czegoś nie zapomni, nie pomyli lub się nie zagubi. Nawet strach przed wygraną Donalda Trumpa staje się powoli mniejszy od obawy przed dalszym spadkiem formy Bidena.
Zapowiadają się zatem w USA wybory, których nie rozstrzygną program czy sprawna kampania, lecz stan zdrowia jednego z pretendentów. I nie po raz pierwszy zdrowie prezydenta Stanów Zjednoczonych zdecyduje o losach świata.
Król w Wersalu
„Nie pragniemy podbojów i dominacji. Nie szukamy dla siebie odszkodowania ani materialnej rekompensaty za ofiary, które dobrowolnie poniesiemy. Jesteśmy tylko jednymi z obrońców praw ludzkości” – ogłosił 2 kwietnia 1917 r. Woodrow Wilson. W orędziu do Kongresu domagał się wypowiedzenie wojny Cesarstwu Niemieckiemu, a jednocześnie podkreślał, że Stany Zjednoczone nie robią tego dla własnych korzyści. Celem było ukrócenie ekspansji II Rzeszy, przywrócenie pokoju oraz zabezpieczenie go za pomocą nowego, międzynarodowego porządku. Choć po osiągnięciu tych celów USA zyskiwały możność korzystnej kooperacji gospodarczej i handlowej z całym światem.
Nie przesłaniało to powszechnej wiary w czyste intencje Wilsona. Naukowiec, który wcześniej przekształcił Uniwersytet Princeton w jedną z najlepszych uczelni świata, zapracował sobie na reputację idealisty. „Cechowała go obsesyjna wręcz ambicja służenia ludzkości” – twierdzą w „Historii Stanów Zjednoczonych” George Brown Tindall i David E. Shi.
Gdy więc pod koniec 1918 r., dzięki odsieczy przybyłej z Ameryki, państwa ententy wygrały wielką wojnę, Wilsona witano w Paryżu jak zbawiciela. Zresztą podobnie we wszystkich europejskich miastach, jakie odwiedził. Prasa nazywała go wręcz „królem” zaczynającej się w Wersalu konferencji pokojowej. Wprawdzie o nowym porządku miała decydować wspólnie czwórka przywódców, którą tworzyli obok niego też trzej europejscy premierzy – brytyjski: David Lloyd George, francuski: Georges Clemenceau i włoski: Vittorio Emanuele Orlando – lecz wśród nich niekoronowanym królem był prezydent Woodrow Wilson.
Decydowała o tym nie tyle popularność, jaką się wówczas cieszył, ile atuty, jakie były po stronie USA. Stany Zjednoczone powołały pod broń prawie 4 mln mężczyzn, z których połowę przerzucono do Europy. Posiadały zatem najpotężniejszą armię lądową świata. Również amerykańska marynarka wojenna prześcignęła potencjał Royal Navy. Jednocześnie podczas wojny USA stały się dla ententy kluczowym dostawcą broni, żywności oraz wyrobów przemysłowych. Podobnie rzecz się miała z kredytami. Europejskie mocarstwa zadłuży się po uszy w amerykańskich bankach, by nie utracić płynności finansowej. W ramach gwarancji musiały odsyłać za Atlantyk rezerwy złota. Dość powiedzieć, że nim działania zbrojne dobiegły końca, wartość rezerw złota Fed wzrosła z 1,5 mld do ponad 3,6 mld ówczesnych dolarów.
Suma tych wszystkich czynników sprawiła, że Stany Zjednoczone de facto trzymały sojuszników za gardło. Gdyby Wilson chciał, mógłby chwyt zacisnąć. Ale on, jak na idealistę przystało, zażądał dwóch rzeczy. Po pierwsze, wcielenia w życie głoszonej przez niego zasady „samostanowienia narodów” i zagwarantowania posiadania własnych państw mniejszym nacjom z Europy Środkowej i Wschodniej. Oraz, po drugie, utworzenia międzynarodowej organizacji złożonej ze wszystkich krajów, która stałaby na straży powszechnego pokoju, rozstrzygając wszelkie spory na drodze arbitrażu.
Idealista i politycy
„Największym chyba błędem, jaki amerykański prezydent popełnił, jadąc na konferencję pokojową, był dobór pozostałych członków delegacji. W jej skład weszli: sekretarz stanu Robert Lansing, płk Edward House, gen. Tasker H. Bliss oraz jedyny w tym gronie republikanin, dyplomata Henry White” – zauważa w opracowaniu „Idealista czy pragmatyk? Woodrow Wilson i jego plany urządzenia powojennego świata” Aldona Węglarz. „Prezydent Wilson wybrał ludzi, którzy cieszyli się jego zaufaniem, ale za to nie mieli żadnego wpływu na proces ratyfikacji traktatu pokojowego w Senacie” – tłumaczy.
Europejscy liderzy szybko zaakceptowali to, co Wilson zawarł w programowych „14 punktach”. Natomiast w Kongresie narastały nastroje izolacjonistyczne. Prezydent przekonał się o tym 26 lutego 1919 r., gdy zaprezentował izbom Pakt Ligi Narodów. „Szczególnie mocno atakowany był punkt X Paktu, który dotyczył bezpieczeństwa zbiorowego, a dokładniej zakładał, że kiedy jedno z państw członkowskich Ligi Narodów zostanie zaatakowane przez inne państwo, Stany Zjednoczone udzielą mu pomocy militarnej” – podkreśla Węglarz. Na koniec 39 senatorów podpisało Petycję okólną, w której wyszczególnili poprawki, których wprowadzenia się domagali – o wzięciu przez USA zbrojnej odpowiedzialności za świat nie mogło być mowy.
Senat bez wprowadzenia zmian odmawiał ratyfikowania paktu. Wilson, szczerze oburzony taką małostkowością, zgodził się na kilka ustępstw. Jednak w kluczowych sprawach się uparł. „Stany Zjednoczone, założone dla dobra ludzkości, mają obowiązek kierować się interesem ludzkości” – brzmiało jego stanowisko, które przedstawił 4 marca 1919 r. „Narody wierzą nam, liczą na nas i popadłyby w rozpacz, gdybyśmy nie wytrwali wiernie w naszej misji” – podkreślał. „Napady upartego braku elastyczności okazywały się jego piętą achillesową” – zauważają Tindall i Shi.
Tymczasem podczas nieobecności Wilsona w Paryżu premier Clemenceau robił, co mógł, by osłabić Niemcy. Berlin, godząc się w październiku 1918 r. na rokowania, wierzył, iż Wilson nie dopuści, żeby układ pokojowy był dla Niemców nazbyt bolesny. Jednak amerykański prezydent zaczął ulegać wpływom francuskiego premiera, tym samym łamiąc opór starającego się reprezentować niemieckie interesy premiera Lloyda Geor ge’a. Na mocy traktatu wersalskiego i późniejszych plebiscytów Niemcy straciły 13 proc. terytorium w Europie (43 tys. km kw.), głównie na rzecz Polski. A także ok. 4,5 mln km kw. terytoriów kolonii w Afryce i na Pacyfiku. Zabroniono im posiadania silnej armii i nałożono obowiązek wypłaty olbrzymich reparacji. Cała niemiecka klasa polityczna wraz z obywatelami uznała te warunki za rażąco niesprawiedliwe. Zatem dla każdego rządu w Berlinie podważenie ustaleń traktowych stało się strategicznym celem. Politycy obiecujący rewanż za Wersal łatwo zdobywali popularność wśród wyborców.
Tak ułożony porządek międzynarodowy, żeby długo przetrwać, wymagał potężnego strażnika.
Zaradna wdowa
„Traktat kończący I wojnę podpisano 28 czerwca 1919 r. w Sali Zwierciadlanej Pałacu Wersalskiego, zaś na początku lipca prezydent Wilson powrócił do Ameryki, gdzie rozpoczął batalię o ratyfikację traktatu wersalskiego” – opisuje Węglarz.
Wobec zablokowania ratyfikowania najważniejszych dokumentów przez Senat prezydent postanowił odwołać się bezpośrednio do wyborców. Pod koniec sierpnia wsiadł z żoną do pociągu i ruszył w objazd po kraju, by przekonywać Amerykanów do opowiedzenia się za przystąpieniem ich kraju do Ligi Narodów. Podróż zaplanowano na ponad miesiąc, a pociąg przejechał 10 tys. mil. Wilson codziennie wygłaszał kilka przemówień, nie bacząc na narastające zmęczenie. Już jako wykładowca akademicki uchodził za znakomitego oratora, zaś dla zaprowadzenia na świecie trwałego pokoju wspinał się na szczyty umiejętności.
Po raz pierwszy zasłabł 26 września, wówczas zdecydowano, że należy przerwać wyczerpującą podróż i wracać do Waszyngtonu. Po drodze jednak wstępowano do mijanych miejscowości na spotkania z wyborcami. Udar mózgu, prawdopodobnie już drugi, ale tym razem rozleglejszy, dotknął prezydenta 2 października. Gdy odzyskał przytomność okazało się, że doznał paraliżu lewej strony ciała, nie widzi na prawe oko oraz nie może mówić. Wówczas kontrolę nad sytuacją przejęła pierwsza dama Edith Wilson, wspierana przez osobistego lekarza prezydenta i prezydenckiego sekretarza.
Druga żona Woodrowa Wilsona troskliwie zajmowała się nim od samego początku znajomości, czym ujęła człowieka uchodzącego za hipochondryka. Zeswatała ich kuzynka prezydenta, która widziała, w jakie przygnębienie popadł krewniak w sierpniu 1914 r. po śmierci pierwszej małżonki. Jej przyjaciółka Edith Bolling również owdowiała, lecz była osobą pogodną i obrotną. Wydawało się, że pewną przeszkodę może stanowić jej brak wykształcenia – ojciec Edith posyłał córkę do kilku żeńskich szkół, ale ze wszystkich ją wyrzucono. Mimo to znakomicie poradziła sobie w życiu, poślubiając bogatego jubilera.
Pełna sił bardzo szybko znalazła wspólny język ze starszym o 16 lat prezydentem. Skromny ślub w obecności zaledwie 40 gości wzięli niedługo po zakończeniu przez Wilsona żałoby, 18 grudnia 1915 r. Od tego momentu nowa pierwsza dama zaczęła zyskiwać coraz większy wpływ na małżonka. Jak opisuje John C. Rand w monografii „Conspiracy in the Wilson White House”, Edith od początku związku starannie dbała o zdrowie męża, jego dobre samopoczucie oraz chroniła go przed „niewygodnymi kontaktami”. Gdy udar mózgu uczynił z niego osobę zupełnie bezradną, wymogła na prezydenckim lekarzu, aby zataił całą rzecz i przekazała członkom gabinetu oraz prasie, iż z powodu przepracowania prezydent doznał załamania nerwowego. Zaś dojście do siebie ułatwi mu maksymalne ograniczenie kontaktów z innymi ludźmi.
Rolę pośrednika w relacjach między głową państwa a całą administracją wziął na siebie osobisty sekretarz prezydenta. Trójka konspiratorów żywiła nadzieję, iż chory szybko dojdzie do siebie i będzie mógł znów sprawować swe obowiązki. Tymczasem na widoczne symptomy polepszenia stanu zdrowia musieli czekać ponad dwa miesiące.
Pani prezydent
„Ja sama nigdy nie podjęłam ani jednej decyzji dotyczącej sposobu załatwiania spraw publicznych. Jedyną decyzją, która należała do mnie, było zdecydowanie, co jest ważne, a co nie, oraz co jest bardzo ważne i kiedy przedstawić te sprawy mojemu mężowi” – twierdziła pierwsza dama w opublikowanym przez siebie w 1939 r. pamiętniku. Jednak historycy niespecjalnie dają wiarę tym zapewnieniom. Tym bardziej że prezydencki lekarz w pozostawionych przez siebie dokumentach opisał stan pacjenta. Przez pierwsze miesiące po udarze Wilson nie potrafił skupić na czymkolwiek uwagi dłużej niż kilka minut. Z trudnością rozumiał, co do niego mówiono, bardzo powoli odzyskiwał mowę, podobnie było z umiejętnością czytania.
Z tego powodu trójka spiskowców odcięła dostęp do niego nawet członkom rządu i wiceprezydentowi Thomasowi Marshallowi. Ale 6 października 1919 r. zaniepokojony sytuacją sekretarz stanu Robert Lansing na posiedzeniu gabinetu zaproponował, iż jeśli z powodu stanu zdrowia prezydent utracił zdolność sprawowania władzy, to powinien ustąpić ze stanowiska. Wieść o tym szybko dotarła do uszu pierwszej damy, a ta nie zamierzała pozostawić biegu wydarzeń samemu sobie. Lansing znalazł się na cenzurowanym, a Edith zawiązała przeciwko niemu sieć intryg. Aż w końcu 20 lutego 1920 r. poprosiła go o podanie się do dymisji, twierdząc, iż robi to w imieniu męża. Jego miejsce zajął nieposiadający żadnego doświadczenia w dyplomacji Bainbridge Colby. Jego jedyną kwalifikacją była wielka lojalność okazywana od lat Woodrowowi oraz Edith.
Półtora miesiąca wcześniej Komisja Spraw Zagranicznych Senatu posłała do Białego Domu senatorów Alberta Falla i Gilberta Hitchcocka, aby naocznie przekonali się, w jakim stanie znajduje się prezydent. Pierwsza dama oponowała, ale w końcu musiała ulec oficjalnemu żądaniu. Na jej szczęście mąż w tym czasie powoli odzyskiwał mowę. „Na zapewnienie Falla: «Modlimy się wszyscy za pana», Wilson fuknął «A o co?», co uznano za dowód, że jego umysł jest wciąż żywy” – opisuje w „Historii świata XX wieku” Paul Johnson. Wysłannicy Senatu po krótkiej próbie nawiązania dialogu z bardzo niewyraźnie komunikującym się prezydentem uznali, że zachował świadomość.
Jednak bardzo życzliwa Wilsonowi prasa, milcząca od października na temat jego choroby, zaczęła z początkiem 1920 r. wspominać o tym, iż w Białym Domu dzieje się coś niedobrego. Ten fakt społeczeństwo dostrzegło o wiele wcześniej. Acz nie bardzo potrafiło określić, co właściwie się dzieje. Powodowało to rodzenie się rozlicznych pogłosek. „W tym dziwacznym okresie historii Ameryki o Wilsonie kursowały plotki, iż zapadł na kiłę trzeciego stopnia, w związku z czym trzymany jest, prawie szalony, w zamknięciu” – pisze Johnson. „Pani Wilson, której edukacja ograniczyła się do dwóch lat szkoły, wypisywała więc swym nieudolnym, dziecinnym charakterem dyspozycje dla ministrów (…) zwalniała i mianowała, podrabiała również na ustawach podpisy Wilsona” – dodaje. Acz najczęściej formułowaniem pism zajmował się prezydencki sekretarz John Tumulty. Wedle Johna C. Randa, aż 27 ustaw w tym czasie weszło w życie jako sygnowane przez głowę państwa, lecz żadnej z nich nie podpisał Wilson. Najprawdopodobniej też nie był nawet świadomy ich przyjęcia.
Dobijał się do niego także najbliższy od lat współpracownik, współautor koncepcji samostanowienie narodów płk Edward Mandell House. Jednak nie zdołał przełamać oporu pierwszej damy. Ta doprowadziła do tego, że został w prezydenckim gabinecie odsunięty na boczny tor. Wówczas płk House zaczął pisać dla Wilsona notatki oraz raporty, lecz żona zadbała o to, aby małżonek nie zobaczył żadnego dokumentu. Opisujący te wydarzenia Rand doszedł do wniosku, iż pierwsza dama robiła wszystko, co tylko mogła, by sprawić wrażenie, że jej mąż nie utracił kontaktu z rzeczywistością – i tym sposobem nie dopuścić do zastąpienia go przez wiceprezydenta Marshalla. Bała się bowiem, że dymisja dobije chorego psychicznie i pogorszy jego stan zdrowia.
Mimo to dla polityków z prezydenckiego gabinetu oraz Kongresu stało się jasne, że biorą udział w maskaradzie. W prywatnych rozmowach nazywali Wilson „regentką” lub „prezydentem w spódnicy”. Jednak ciągle się wstrzymywano, żeby ten stan rzeczy zmienić. Zwłaszcza że Thomas Marshall – zapytany przez grupę kongresmenów o chęć przejęcia funkcji prezydenta – odmówił.
Poza tym konieczność usunięcia Wilsona z Białego Domu nie okazywała się paląca. W ustroju politycznym Stanów Zjednoczonych członkowie gabinetu mogą prowadzić bardzo autonomiczną politykę. Prezydent jest niezbędny, gdy należy podpisać ustawę lub traktat. A tym zajmowała się pani Wilson. Zatem USA dobrze funkcjonowały przez kolejne miesiące z głową państwa znajdującą się w stanie niewiele lepszym od śpiączki.
Fatalne przebudzenie
„Gdyby Wilson został uznany za niezdolnego do pełnienia obowiązków, odpowiednio poprawiony traktat pokojowy przeszedłby bez większego trudu w Senacie” – twierdzi Johnson. Demokraci nadal zachowywali w nim większość, a członkowie gabinetu opowiadali się za przyjęciem ustaleń, jakie poczyniono w Wersalu, włącznie z przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do Ligi Narodów.
Jednak mijały miesiące i bardzo powoli odzyskujący świadomość prezydent nie mógł się zająć wymuszaniem dokończenia procesu ratyfikacji. Tymczasem jesienią 1920 r. miały się odbyć kolejne wybory prezydenckie, a kandydat republikanów Warren Harding jako jeden z głównych punktów swego programu uczynił odrzucenie traktatu wersalskiego. Ligę Narodów przyrównywał do próby narzucenia USA „niewolnictwa”. W obozie demokratów brakowało osoby zdolnej stawić mu czoła. Już w listopadzie 1919 r. przy 53 głosach przeciw Senat odmówił ratyfikowania traktatu. Zgodzono się jednak negocjować poprawki, które umożliwiłyby osiągnięcie kompromisu i przyjęcie dokumentu.
Ich przygotowaniem zajął się sekretarz stanu Robert Lansing. Gdy prace zbliżały się do finiszu, pani Wilson zmusiła go do dymisji. Mimo to były republikański prezydent William Taft namawiał swoją partię do kompromisu. Optował za tym również bardzo wpływowy wśród republikanów senator Henry Cabot Lodge. Kiedy na początku marca 1920 r. wrócono do debaty nad traktatem, jedynie 14 republikańskich senatorów określano mianem „nieprzejednanych”. Jednak, aby ratyfikacja nastąpiła, musiało za nią zagłosować dwie trzecie stuosobowej izby. Mimo to sukces wydawał się na wyciągnięcie ręki, bo liczbę proponowanych poprawek zredukowano do ledwie dziewięciu.
W tym momencie największą przeszkodą okazał się wracający do częściowej sprawności prezydent. Zdolny już mówić i samodzielnie wyrażać własne zdanie. W przypadku każdej z poprawek twardo nakazał Partii Demokratycznej zagłosować przeciw. „To był akt dzieciobójstwa” – zauważył w książce „Woodrow Wilson and the Great Betrayal” Thomas A. Bailey. „Traktat został zaprzepaszczony w domu jego przyjaciół, a nie w domu jego wrogów” – dodaje.
W odpowiedzi na takie złamanie wcześniejszych ustaleń republikanie zagłosowali przeciw. Wprawdzie na „tak” 19 marca 1920 r. oddano 44 głosy, a na „nie” 35, lecz do dwóch trzecich brakowało jeszcze bardzo dużo. Na ile wówczas docierało do świadomości Wilsona, że swym chorobliwym uporem niszczy swoje najcenniejsze dzieło, spierali się potem długo historycy, lekarze i naukowcy. Rozważaniem tego zajął się nawet Zygmunt Freud. Nie udało się jednak dojść do rozstrzygających wniosków. Podobnie rzecz się ma ze spekulacjami, na ile za upór męża i wynikłe z niego pogrzebanie realnego znaczenia Ligi Narodów ponosiła odpowiedzialność pani Wilson.
Tymczasem pomimo klęski prezydent się nie poddawał i zgłosił chęć kandydowania na trzecią kadencję. Tym samym złamał niepisany zwyczaj wprowadzony przez George’a Washingtona, iż dopuszczalne są jedynie dwie. Wedle jego zapowiedzi po zwycięstwie zamierzał zmusić Senat, by w końcu zaakceptował traktat wersalski. Dopiero wtedy w Partii Demokratycznej podniósł się bunt. Rozniecił go strach, że niepełnosprawny kandydat do Białego Domu pogrąży całe stronnictwo w odbywających się równolegle wyborach do Kongresu. Demokraci jako swego kandydata wystawili gubernatora Jamesa M. Coxa, który z kretesem przegrał z Hardingiem.
Odchodzącego prezydenta USA na pocieszenie komitet noblowski w grudniu 1920 r. uhonorował Pokojową Nagrodą Nobla. Jednak bez Stanów Zjednoczonych w swym składzie Liga Narodów pozostała jedynie forum dyskusyjnym. Ani Francja, ani Wielka Brytania nie zamierzały brać na siebie roli światowego żandarma. Porządkowaniem Starego Kontynentu zajął się więc wkrótce Adolf Hitler do spółki z Józefem Stalinem. ©Ⓟ