Chińczycy i Rosjanie odrobili lekcje z teorii walki informacyjnej i skutecznie stosują ją w praktyce. Najwyższa pora, by elity i społeczeństwa Zachodu wyciągnęły wnioski.

Już Sun Zi, autor „Sztuki wojny”, radził udawać słabość i pokojowe zamiary, gdy chce się niebawem uderzyć na przeciwnika. Jeśli rzeczywiście planuje się wojnę lub nowe operacje zaczepne, gdy ta już trwa, to się o tym zamiarze nie powiadamia wszystkich wokół z wyprzedzeniem ani nie demonstruje, gdzie, czym i jak chce się nacierać. I odwrotnie – realne deficyty potęgi najłatwiej maskować, groźnie pohukując i prężąc muskuły, czyli wysyłając sygnały, że jest się gotowym do konfrontacji. Zanim starożytny chiński mędrzec sformułował swe złote myśli, podobnie postępowały najdawniejsze plemiona – tworzyły rytuały mające złamać ducha walki u przeciwnika, zwłaszcza faktycznie silniejszego. Na przykład tańce, gesty, śpiewy i przyozdabianie ciała sugerujące siłę oraz pewność własnego zwycięstwa.

Takie strategie wciąż znajdują praktyczne zastosowanie w polityce międzynarodowej – i na wojnie. O blefie i szeroko zakrojonej dezinformacji powstały tony teoretycznych opracowań naukowych, studiów przypadków, raportów wywiadowczych i analiz eksperckich, pamiętnikowych zapisów polityków, generałów i doradców, tysiące artykułów publicystycznych. W wielu krajach uczy się o tym studentów na politologii, stosunkach międzynarodowych i naukach o bezpieczeństwie. Tłumacząc ten mechanizm, zdarli sobie gardła liczni komentatorzy telewizyjni i radiowi oraz (ostatnio) również youtuberzy. A ludzie wciąż dają się nabierać.

Azjatyckie strachy

Na początku maja swe pierwsze morskie testy odbył lotniskowiec „Fujian” – trzeci już okręt tej klasy w chińskiej marynarce, zdecydowanie największy (85 tys. t wyporności) i najnowocześniejszy. W miniony czwartek ChRL rozpoczęła zaś wielkie ćwiczenia wojskowe wokół Tajwanu. Ich scenariusz ostentacyjnie sugerował gotowość do ataku na wyspę: poza tradycyjnymi elementami blokady morskiej i powietrznej tym razem zawierał też operacje desantowe oraz „kontrinterwencyjne”, czyli zapobiegające udzieleniu pomocy przez państwa trzecie.

Oficjalnie była to odpowiedź na inaugurację nowego prezydenta wyspiarskiej Republiki Chińskiej. Podczas tej ceremonii, parę dni wcześniej, Lai Ching-te stwierdził m.in., że „kraje z obu stron Cieśniny Tajwańskiej nie są sobie podporządkowane”. Jak wiele razy wcześniej zadeklarował, że zależy mu na pokojowych relacjach z Pekinem i bynajmniej nie zamierza przeć ku formalnemu ogłoszeniu niepodległości Tajwanu, ale i tak rozwścieczył Xi Jinpinga i jego ekipę, którzy postanowili zastraszyć nowe władze i społeczeństwo wyspy.

Towarzyszyła temu zwyczajowa kampania defamacyjna. Minister spraw zagranicznych Chin Wang Yi nazwał wystąpienie Lai „haniebnym”, profesor Gao Zhikai (vel Victor Gao), szef powiązanego z partią (formalnie „niezależnego”) think tanku Center for China and Globalization (CCG), usłużnie uznał przemówienie Lai za „wypowiedzenie wojny”. Wspomniał też o zdolności kontynentalnych Chin do „doprowadzenia Tajwanu do upadku w ciągu tygodnia, nawet bez wojny” i o gwarantowanym „kataklizmie”, jeśli nowy prezydent Republiki Chińskiej „postanowi uczynić krok naprzód”.

Przekaz był adresowany szerzej niż do Lai i jego współobywateli – miał pokazać Stanom Zjednoczonym i ich regionalnym sojusznikom, że Pekin jest zdeterminowany do forsowania swoich mocarstwowych aspiracji. Wprost zasygnalizował to m.in. Wu Xinbo, dyrektor Centrum Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Fudan w Szanghaju, popisując się przy okazji talentami do zaklinania rzeczywistości i odgadywania, co przywódcy najbardziej chcieliby usłyszeć od eksperta: „manewry wokół wyspy zadają Lai Ching-te cios w głowę, aby zszokować i zadziwić jego samego oraz siły niepodległościowe Tajwanu; jest to z pewnością także cios dla USA”.

Pekin straszy również na innych frontach. Na przykład – Japończyków. Ambasador Chin w Tokio Wu Jianghao zagroził im, że „zostaną wciągnięci w ogień, jeśli wezmą udział w spisku mającym na celu wsparcie niepodległości Tajwanu i podzielenie Chin” (sic!). To nie pierwszy przypadek, gdy ów było nie było dyplomata posłużył się retoryką znacznie wykraczającą poza przyjęte standardy, i raczej nie jest to dowód na brak profesjonalizmu Wu. Przeciwnie, to cyniczne podgrzewanie atmosfery w celu sprowokowania nerwowych reakcji, które można by następnie propagandowo wykorzystać, pozując na ofiarę agresji. Tak przy okazji: coś nam to przypomina…?

Podobna gra toczy się jednocześnie wobec Filipin, w związku ze sporem o liczne szkiery (czyli miniaturowe skaliste wysepki), rafy i płycizny – niekiedy sztucznie rozbudowane – na Morzu Południowochińskim. Chodzi o geostrategiczne aspiracje ChRL, w tym możliwość kontrolowania ważnych szlaków handlowych, ale też o występujące tam bogactwa, w tym ryby, które nielegalnie poławiają Chińczycy. Kilkanaście dni temu w Pekinie opublikowano przepisy mające na celu egzekwowanie ustawy z 2021 r. zezwalającej straży przybrzeżnej na strzelanie do obcych statków w spornych rejonach. To krok naprzód w wielomiesięcznej operacji zastraszania kontrpartnerów (w przeszłości chińskie jednostki używały np. działek wodnych).

Równolegle są stosowane operacje mające siać chaos i dezinformację. Na początku maja jedna z lokalnych gazet na Filipinach wywołała skandal, gdy opublikowała rozmowę telefoniczną chińskiego dyplomaty wojskowego z jednym z wyższych dowódców odpowiedzialnych za nadzór nad newralgicznymi akwenami, wiceadmirałem Alberto Carlosem, w której ten ostatni miał się zgadzać na daleko idące ustępstwa wobec Pekinu. Wkrótce się okazało, że rozmowa została przeprowadzona z inicjatywy chińskiej ambasady jeszcze w styczniu, nagrana bez wiedzy admirała, następnie mocno zmanipulowana dla uzyskania pożądanego efektu, a wreszcie celowo udostępniona mediom.

Stan zdrowia Smoka

Wojownicza retoryka, militarne pokazówki i coraz bezczelniejsze polityczne prowokacje mają zapewne pokazać światu, że Chiny nie obawiają się sankcji, które nieuchronnie grożą im w razie eskalacji konfliktów. Ale – po pierwsze – czasami wywołują skutki uboczne. Na przykład uparcie prowokowane i szantażowane przez Pekin Filipiny właśnie oddały do użytku nową stację straży przybrzeżnej na swoich północnych wyspach, w pobliżu Tajwanu. Zwiększyły tym samym znacząco zdolność monitorowania Cieśniny Luzon, ważnej międzynarodowej drogi wodnej, a także zyskały dogodną bazę do operacji przeciwko chińskiej żegludze na spornych obszarach.

Po drugie, z tym brakiem obaw co do sankcji to raczej nieprawda. Analiza dostępnych danych wskazuje, że to raczej nabierająca wigoru wojna handlowa z szeroko pojętym Zachodem powinna spędzać sen z powiek towarzysza Xi, a nie przemówienia polityków z Republiki Chińskiej czy nawet działania filipińskiej marynarki przeciw chińskim rybakom (i „rybakom”). Wedle oficjalnych publikacji rządowych (możliwe, że i tak lekko podrasowanych) dochody fiskalne Chin zmniejszyły się w pierwszych czterech miesiącach 2024 r. o 2,7 proc. w porównaniu z tym samym okresem roku poprzedniego, przy jednoczesnym wzroście wydatków budżetu o 3,5 proc. W samym kwietniu spadek wpływów wyniósł (w ujęciu rok do roku) 3,7 proc., a wzrost wydatków aż 6,1 proc. To wyraźnie gorsze wyniki niż w marcu, czyli negatywne trendy ulegają wzmocnieniu. Wyznaczony na ten rok ambitny plan uzyskania wzrostu na poziomie 5 proc. staje się więc coraz mniej realistyczny. Produkcja przemysłowa w kwietniu, co prawda, przekroczyła prognozy, do czego przyczyniła się poprawa popytu zewnętrznego, ale sprzedaż detaliczna nieoczekiwanie spadła. Chiny zaprezentowały właśnie „historyczne” środki łagodzenia polityki na rynku nieruchomości, a ministerstwo finansów rozpoczęło emisję długoterminowych, specjalnych obligacji skarbowych o wartości 1 bln juanów w celu pobudzenia kluczowych sektorów gospodarki. Symulacje wskazują jednak, że ceny nieruchomości będą i tak spadać coraz szybciej (nawet o 5 proc. w roku 2024), a obroty rynku zmaleją o jedną dziesiątą w ujęciu rocznym.

W tej sytuacji wejście w życie 1 sierpnia nowych pakietów amerykańskich sankcji, obejmujących podwyżki ceł na wiele towarów importowanych z Chin – w tym na pojazdy elektryczne i akumulatory do nich, ogniwa słoneczne, chipy i produkty medyczne, stal i aluminium, minerały o krytycznym znaczeniu – może ostatecznie zrujnować krótko- i średnioterminowe szanse przełamania złej passy. Mowa tu bowiem o towarach, których zeszłoroczny import do USA był wart ponad 18 mld dol., czyli ok. 4 proc. całości chińskiej sprzedaży na amerykański rynek. Na pierwszy rzut oka to nie tak dużo, ale warto pamiętać, że z uwagi na swą specyfikę akurat ta produkcja dawała Pekinowi pośrednio wielokrotnie większe kwoty dzięki stymulowaniu innych gałęzi gospodarki, a także pewne korzyści natury politycznej czy prestiżowej. W dodatku Amerykanie bynajmniej nie odmrażają sobie uszu na złość babci – cios wymierzono w sektory, w których USA zbudowały zawczasu wystarczający własny potencjał, a więc teraz za jednym zamachem będą osłabiać rywala i chronić swoich producentów (i rynek pracy).

Wojna to głód

Na tym nie koniec chińskich problemów. Największy na świecie importer produktów rolnych wyznaczył sobie, w ramach wysiłków na rzecz uzyskania bezpieczeństwa żywnościowego, ambitne cele polegające na skokowym zmniejszeniu zależności od zakupów zagranicznych. To niezbędne, jeśli myśli się na serio o wojnie albo nawet „tylko” o quasi-wojennych działaniach mogących mieć negatywny wpływ na drożność podstawowych szlaków handlowych (w przypadku ChRL, z uwagi na uwarunkowania geograficzne i infrastrukturalne, są to przede wszystkim szlaki morskie).

Rozpisana na 10 lat strategia zakłada zdecydowane podniesienie wydajności za pomocą technologii, w tym upraw genetycznie zmodyfikowanych, a także zwiększenie obszaru upraw. Gdyby się udało – byłby to cios, owszem, dla Stanów Zjednoczonych, ale także np. dla takich partnerów Pekinu jak Brazylia czy Indonezja (kraje te znacząco zwiększają produkcję, by zaspokajać popyt chiński, i długofalowo przesterowują w tym kierunku swe systemy gospodarcze), co mogłoby pośrednio zagrozić aspiracjom ChRL do budowy szerokiego, globalnego frontu na rzecz podważania dominacji „starego” Zachodu.

Ale żeby się udało, trzeba po pierwsze odwrócić istniejące trendy (np. import zbóż i nasion oleistych wzrósł ostatnio o rekordowe 87 proc., wielu innych asortymentów też znacząco), a po drugie przełamać strukturalne problemy, choćby takie jak wysoki średni wiek rolników, ogromne rozdrobnienie niedoinwestowanych gospodarstw (średnia ich wielkość to zaledwie 0,65 ha, wobec 187 ha w USA i np. 60 ha w Niemczech). Ich planowana komasacja to znaczny problem społeczny i polityczny. I największy z kłopotów: po dekadach wyjątkowo brutalnego dewastowania środowiska naturalnego w ChRL jest za mało gleb i wód nadających się do produkcji rolnej. Według oficjalnych danych ponad 40 proc. chińskich gruntów, które niegdyś można było uprawiać, uległo w ostatnim półwieczu degradacji w wyniku nadużywania środków chemicznych i zanieczyszczenia metalami ciężkimi. „Prognozowanie gwałtownego odwrócenia sytuacji i przyjęcie, że za 10 lat kraj będzie importował mniej niż obecnie, wydaje się wątpliwe” – twierdzi Darin Friedrichs, współzałożyciel firmy Sitonia Consulting z siedzibą w Szanghaju. W podobnym tonie wypowiedzieli się niedawno w ankiecie Reutersa inni analitycy i menedżerowie branży rolnej; wtórują im oceny amerykańskiego Departamentu Rolnictwa (USDA).

A pamiętajmy, że Chiny muszą wyżywić prawie jedną piątą światowej populacji, dysponując (wedle bardzo optymistycznych szacunków) nieco mniej niż 9 proc. gruntów ornych i 6 proc. zasobów wodnych naszej planety. Według danych Banku Światowego powierzchnia gruntów ornych na mieszkańca w Chinach wynosi 0,08 ha. To mniej niż jedna trzecia tego wskaźnika dla Brazylii (0,27 ha) i jedna szósta dla USA (0,48 ha). W rolnictwie brakuje w dodatku wykwalifikowanej kadry i sprzętu. Żywność importowana jest w tych warunkach często nie tylko lepszej jakości (co z kolei przekłada się na ogólny stan zdrowia populacji), lecz także tańsza (co ma znaczenie ekonomiczne i polityczne).

Także z tego punktu widzenia rychła gotowość Chin do otwartej konfrontacji, zwłaszcza długotrwałej, okazuje się mocno wątpliwa. Ale to nie przeszkadza Smokowi ryczeć i puszczać smug dymu. A nuż reszta świata się nabierze i powodowana lękiem odpuści obronę swoich interesów?

Wasal też się stara

Podobne mechanizmy, jak w przypadku Chin, dość łatwo zaobserwować w odniesieniu do Rosji. Oczywiście, jeśli się chce. Fakty są bowiem takie, że rosyjska ofensywa wojskowa wyczerpuje właśnie swój impet, ukraińskie społeczeństwo, mimo makabrycznych strat i cierpień, zachowuje ducha, ustawa mobilizacyjna – wbrew obawom – nie spowodowała masowego buntu, strumień pomocy finansowej i wojskowej dla Kijowa znów przybiera na sile, projekt przejmowania rosyjskich aktywów na rzecz tej pomocy nabiera rumieńców, a pod presją amerykańską nawet kraje i firmy niechętne stosowaniu sankcji w coraz większym stopniu godzą się z ich pogłębianiem oraz uszczelnianiem systemu.

Nie mają zresztą wyjścia, jeśli same chcą uniknąć potencjalnego odcięcia dostępu do dolara (w przypadku banków) lub do chłonnego rynku amerykańskiego (w przypadku eksporterów). Rosja co prawda wkłada sporo wysiłku w organizowanie nielegalnego importu towarów wrażliwych i podjęcie ich produkcji u siebie – notuje w tym nawet pewne sukcesy – ale nie jest w stanie w pełni zrekompensować sobie strat. Dość przypomnieć, że uruchamia ponownie mniej niż połowę instalacji rafineryjnych, niszczonych ostatnio seryjnie przez Ukraińców – do pozostałych brakuje nie tylko tak zaawansowanych komponentów, jak np. chipy sterujące, lecz nawet rur, bo surowce do ich produkcji trafiają do przemysłu zbrojeniowego. A tymczasem amerykańska sekretarz skarbu Janet Yellen i inni członkowie administracji krążą po świecie, przekonują, straszą, a gdzie trzeba, pokazują korzyści płynące z trzymania się po właściwej stronie. Dzięki temu np. Raiffeisen Bank International porzucił właśnie plany intratnych operacji w Rosji.

Problemem wciąż pozostają takie państwa jak Zjednoczone Emiraty Arabskie, Turcja czy – przede wszystkim – Chiny, ale w opisanej sytuacji i one nie mogą sobie pozwolić na przesadne wsparcie Rosji. A ta słabnie co prawda z wolna, lecz jednak nieubłaganie. Warto w tym kontekście odnotować, że brytyjski minister obrony Grant Shapps, powołując się na źródła wywiadowcze, oskarżył tydzień temu Pekin o dostarczanie Putinowi „śmiercionośnej pomocy” w wojnie z Ukrainą lub przynajmniej o przygotowywanie się do takiej operacji (to drugie mogłoby zresztą być elementem chińsko-rosyjskiego blefu). Wątpliwe jednak, by skala tej pomocy okazała się znacząca. Papierek lakmusowy chińskiej skłonności do przełomowego wsparcia Moskwy wciąż nie zabarwił się bowiem na czerwono: mimo szumnych zapowiedzi wicepremiera Aleksandra Nowaka nie ma śladu po umowie na gazociąg „Siła Syberii 2”. A bez chińskich technologii i finansowania oraz korzystnych dla Rosjan warunków eksportu do Kraju Środka gazu ze złóż zachodniej Syberii (czyli tych, które wcześniej dostarczały błękitne paliwo dla Europy) Kreml nie ma żadnych szans, by w dłuższej perspektywie zachować swe przedwojenne wpływy z handlu surowcami energetycznymi. Nie będzie więc mieć za co zbyt długo prowadzić wojny oraz żywić swego aparatu bezpieczeństwa i administracji.

Rosja, jak można sądzić, wyczerpuje z wolna swe proste rezerwy – ludzkie, finansowe i techniczne. Przejście gospodarki na tryb wojenny „skanibalizowało” skutecznie wiele dziedzin produkcji cywilnej i usług, a zagrożenie mobilizacją skłoniło sporą część młodych ludzi, w tym specjalistów, do emigracji. Deficyt rąk do pracy w wielu istotnych sektorach wciąż się pogłębia, powodując nie tylko przestoje i problemy z łańcuchami dostaw, lecz także presję na podwyżki płac, skądinąd niemożliwą do zaspokojenia.

Oczywistą próbą ucieczki spod gilotyny są w tych warunkach próby zastraszenia Zachodu i wymuszenia jak najszybszego zawieszenia broni na warunkach możliwie korzystnych dla Rosji. Temu służyły i manewry z rozmieszczaniem taktycznej broni nuklearnej (połączone z ostentacyjną wizytacją Putina u Łukaszenki), i groźby rewizji granic morskich na Bałtyku (w tym akcja usuwania estońskich boi w ujściu Narwy), i coraz bardziej intensywna akcja propagandowa (podważanie legitymacji Wołodymyra Zełenskiego do sprawowania władzy, szarże przeciwko poszczególnym politykom zachodnim, w tym Radosławowi Sikorskiemu). Do kompletu: wysoce prawdopodobna fala pozornie drobnych akcji dywersyjnych w państwach europejskich i obłudna propozycja natychmiastowego przystąpienia do rozmów o zamrożeniu konfliktu podrzucona w postaci „przecieku” z kremlowskich kuluarów. To tak naprawdę sygnały słabości, a nie siły.

Naszą – Zachodu – siłą powinien być przede wszystkim spokój. „Faktyczny atak nie był bliski ani nieunikniony” – podsumował chińskie dezinfo związane z manewrami w pobliżu Tajwanu gen. Stephen Sklenka, zastępca dowódcy sił amerykańskich na Indo-Pacyfiku. „Gdyby rzeczywiście chcieli walczyć, to by to już zrobili” – dorzucił. W podobnym tonie wypowiadali się zresztą w trakcie przedstawienia sami Tajwańczycy. Ich zimną krew wspierała giełda w Tajpej, jakby na złość pekińskim propagandystom notując stabilne i wyraźne wzrosty. W piątek, czyli w drugim dniu chińskiego tańca wojennego, niektóre indeksy osiągnęły nawet swoje historyczne rekordy. Na europejskiej arenie starcia z sojuszem dyktatorów powinno być podobnie. Nie nabierajmy się na tani blef, róbmy swoje i cierpliwie czekajmy. ©Ⓟ