Ponad 50 celów mieli zniszczyć Amerykanie i Brytyjczycy, wspomagani przez koalicjantów z Australii, Bahrajnu, Kanady i Holandii w kilkudniowym ostrzale baz, systemów obrony przeciwlotniczej oraz magazynów broni Hutich w Jemenie.

Największy atak, m.in. przy użyciu pocisków manewrujących Tomahawk, miał miejsce w nocy z piątku na sobotę, później następowały mniejsze, punktowe. Huti, którzy w swoim oficjalnym sloganie mówią o „śmierci Ameryce i Izraelowi”, mimo zapowiedzi nie przeprowadzili dotychczas militarnych działań, które zagroziłyby wojskom koalicji w regionie. Te jednak są postawione w stan podwyższonej gotowości.

Atak pod wodzą Stanów Zjednoczonych miał jasny cel: uspokojenie sytuacji na wodach wokół cieśniny Bab al-Mandab, kluczowej dla światowego transportu. W ramach wsparcia dla walczącego z Izraelem Hamasu Huti od października zakłócali tam ruch morski, ostrzeliwując tankowce i kontenerowce, a nawet przejmując statki handlowe.

Zgodnie z informacjami przekazywanymi przez Amerykanów weekendowy ostrzał spowodował, że potencjał wojskowy tego wspieranego przez Iran odłamowego szyickiego ruchu został ograniczony o 20-30 proc. Te szacunki wydają się nader optymistyczne, bowiem trwające od niemal dekady naloty na Hutich dokonywane przez koalicję pod wodzą Arabii Saudyjskiej nie przyniosły większych rezultatów i żadnego przełomu. Plemienny ruch kontroluje północny zachód pogrążonego w wewnętrznym konflikcie Jemenu. To najważniejszy region kraju, ze stołeczną Saną. Wyrzutnie rakiet i punkty startowe dronów bojownicy lokują w trudno dostępnych górach, co nasuwa porównania do Afganistanu. Mimo krwawej wojny Huti nie tylko zachowali władzę i popularność, lecz także dysponują wciąż rakietowym arsenałem pozwalającym przeprowadzać skuteczne ataki w cieśninie i terroryzować Zachód. ©℗