Podgorica dołączyła do zachodnich sankcji na Moskwę, ale rosyjscy oligarchowie wciąż korzystają z tamtejszych portów.

„Gdy powstała ziemia, do najpiękniejszego połączenia lądu i wody doszło w Czarnogórze” – pisał w XIX w. lord Byron. Góry spadają tutaj ostro do Adriatyku, co najlepiej widać, zjeżdżając ze stołecznej Podgoricy do położonej nad wybrzeżem Budvy. Złośliwi mówią, że ta trasa to jedyne miejsce, z którego miasto przedstawia się korzystnie, bo sam popularny turystycznie port nie jest najpiękniejszy. To gęsty przeplataniec niedrożnych uliczek, wszechobecnej szyldozy i chaotycznych bloków, w których łatwo się zgubić. Na określenie tego chaosu Czarnogórcy ukuli nawet określenie „budvanizacija”. Kontrastuje to z bogatszymi i urokliwymi miastami nieopodal, jak Kotor czy Tivat.

Widoki i śródziemnomorski klimat przyciągają wielu turystów, w tym Rosjan, których obejmuje ruch bezwizowy. Zwłaszcza bogatych Rosjan, których stać tutaj na apartamenty czy jachty. Ich obecność jest ważna dla gospodarki kraju na dorobku, gdzie za jedną czwartą PKB odpowiada turystyka. Od dwóch lat w Czarnogórze widać też innych Rosjan. Biedniejszych, bez markowej odzieży i zrobionych zębów. Takich, którzy w nocnym pociągu Belgrad–Podgorica odpalają papieros od papierosa, nerwowo się uśmiechają i cicho rozmawiają ze sobą o mobilizacji w ich kraju. Wstydzą się. Pogranicznikom pokazują paszport owinięty w świąteczny papier do prezentów, by współpasażerowie nie widzieli na nim dwugłowego orła i napisu „Rossijskaja Fiedieracyja”. W pociągu jadą też Ukraińcy. Mówi się, że Czarnogóra, w której mieszka mniej więcej tylu ludzi, co w prawobrzeżnej Warszawie, per capita przyjęła ich najwięcej ze wszystkich krajów świata. Te dane trudno zweryfikować, także dlatego, że wielu z nich traktuje Czarnogórę jako punkt przerzutowy dalej na Zachód.

Prawdę o liczbach ma pokazać trwający spis powszechny, pierwszy od 2011 r. i pierwszy po odsunięciu od władzy Mila Đukanovicia. Liczącego 2 m wzrostu polityka, który najpierw był orędownikiem niepodległości i rozwodu z Serbią (stało się to po referendum w 2006 r.), a później mocno stawiał na akcesję do NATO i UE oraz na rozwój czarnogórskiej tożsamości narodowej. – W poprzednim spisie wielu Serbów bało się przyznać do swojego pochodzenia. Z drugiej strony tożsamość czarnogórska jest coraz bardziej popularna. Do tego dochodzą Rosjanie i Ukraińcy. To wszystko powoduje, że z niecierpliwością czekamy na wyniki spisu, które powinny pojawić się na początku przyszłego roku – słyszymy od źródła rządowego w Podgoricy.

Đukanović nie był faworytem czarnogórskiego społeczeństwa obywatelskiego. Rządził twardą ręką, miał powiązania z grupami przestępczymi. W przeszłości przemycał papierosy, do czego się przyznał, tłumacząc, że „państwo musi jakoś zarabiać”. – Po odejściu od władzy nie opuścił kraju, mieszka w Podgoricy, a kraj nie wydobył się z jego cienia. Nowe władze nie mają wielkiej ochoty naciskać mu na odcisk i rozliczać, obawiając się jego wpływów – twierdzi nasz rozmówca. Tym bardziej że większości parlamentarne w Czarnogórze są kruche. To może stanowić przeszkodę na drodze państwa do integracji z Unią Europejską. Czarnogóra została kandydatem do UE w 2010 r., ale do tej pory zamknęła jedynie trzy z 33 akcesyjnych rozdziałów.

Przed Podgoricą wciąż sporo pracy. Także na polu implementacji sankcji przeciwko Rosjanom. Oficjalnie Czarnogóra, w przeciwieństwie do Serbii, dołączyła do zachodnich sankcji. W praktyce sytuacja nie przedstawia się optymistycznie. Z informacji DGP wynika, że wśród właścicieli jachtów znajduje się co najmniej jedno nazwisko objęte unijnymi sankcjami. To parlamentarzysta Nikołaj Gonczarow. Na liście właścicieli jachtów widnieją też imiona i nazwiska innych osób współpracujących blisko z Kremlem. Chodzi m.in. o byłego szefa rosyjskiego MSZ Igora Iwanowa, byłego wiceministra rozwoju Dalekiego Wschodu i Arktyki Aleksandra Krutikowa czy Konstantina Michajłowa, od 2018 r. członka prezydenckiej Rady Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego i Praw Człowieka. A także ludzie związani z Gazpromem, jak Andriej Krugłow, Aleksandr Kazakow czy Siergiej Iwanow.

O oficjalne potwierdzenie poprosiliśmy czarnogórski rząd, ale nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Faktem jest jednak, że majątki Rosjan nie są przejmowane, a wśród przyczyn nieoficjalnie wymienia się kwestie finansowe. Sam koszt rejestracji jachtu w Czarnogórze waha się od 20 do 30 euro za 1 mkw. jednostki, a rejestracje trzeba odnawiać co trzy lata. Jachty to jedynie wierzchołek góry lodowej. Podobnie dzieje się, jak wykazało śledztwo Radia Slobodna Evropa, w przypadku nieruchomości. Zgodnie z informacjami rozgłośni zamrożono jedynie aktywa jednego Rosjanina objętego sankcjami, a nieruchomości w kraju wciąż posiada ponad 19 tys. Rosjan. Mimo rozpoczęcia przez Władimira Putina inwazji przeciwko Ukrainie Czarnogóra pozostaje więc dla ludzi związanych z Kremlem relatywnie bezpieczną przystanią.

– Dla UE to nie jest priorytet. Brakuje narzędzi, by wymóc na Czarnogórze egzekwowanie sankcji. A kraj lawiruje między UE, NATO a politykami prorosyjskimi – mówi DGP Zuzanna Sielska, bałkanolożka z Uniwersytetu Śląskiego. – To prawosławne państwo, od wieków ma dobre kontakty z Rosją, są tam rosyjskie gazety czy szkoły. To działa tak: chcemy wejść do UE, więc powiemy, że dołączymy do sankcji, ale na pewno nie na tyle, by pogarszać relacje z Moskwą – dodaje. W Czarnogórze trwa więc także instytucjonalna „budvanizacija”, niekonsekwencja połączona ze sprytem i z prymatem kapitału niezależnie od tego, skąd pochodzi. Choć należy przyznać, że społeczeństwo nie jest aż tak prorosyjskie. W kraju nie widać symbolizujących agresję znaków „Z”. W przeciwieństwie do terenów zamieszkanych przez Serbów w Bośni i Hercegowinie, gdzie na murach i znakach drogowych „zetek” nie da się zliczyć. ©℗