Skończyła się miękka gra z ukraińskimi liderami. Dość ostentacyjne przywołanie ich do porządku sygnalizuje, że cierpliwość USA jest na wyczerpaniu.

Afera wokół fety urządzonej w kanadyjskim parlamencie byłemu żołnierzowi SS-Galizien i sprawa faktycznego ultimatum wystosowanego przez władze USA, a dotyczącego niezbędnych reform ukraińskiego państwa – te dwie kwestie, na pierwszy rzut oka niepowiązane, obrazują trudności, z którymi boryka się Kijów w relacji ze swoimi kluczowymi sojusznikami.

Stany Zjednoczone zasługują na to miano z przyczyn oczywistych. Warunkują to zarówno ich pozycja globalnego supermocarstwa, jak i skala bieżącej pomocy udzielanej przez Waszyngton walczącej z rosyjską nawałą Ukrainie. Z Kanadą sprawa jest innej natury. Kraj ten jeszcze przed wojną był miejscem zamieszkania trzeciej na świecie pod względem liczebności grupy Ukraińców (więcej było ich tylko w ojczyźnie oraz w Rosji). A lwia część tej diaspory to właśnie potomkowie weteranów przeróżnych zbrojnych formacji ukraińskich, rozbitków dwóch wielkich wojen XX w.

Liczebność, względna zamożność, wysoki stopień integracji z miejscowym społeczeństwem, dobra samoorganizacja oraz spora jednorodność polityczna – to czynniki, które kanadyjskim Ukraińcom od dawna zapewniały niebagatelne wpływy polityczne. To m.in. sprawiło, że Ottawa bardzo zdecydowanie wsparła Kijów od początku rosyjskiej agresji. Mocne gesty symboliczne błyskawicznie uzupełniła konkretna pomoc materialna płynąca szerokim strumieniem nie tylko od rządu centralnego, lecz także od władz poszczególnych prowincji, z kręgów biznesu i III sektora. Wartość przekazanych dóbr – m.in. tak potrzebnych na froncie czołgów Leopard – i wsparcia finansowego zbliża się do 10 mld dol.

Tajemnicza sprawa

Wizyta prezydenta Wołodymyra Zełenskiego w Kanadzie miała być okazją nie tylko do podziękowania za to wszystko, lecz przede wszystkim do załatwienia kolejnych transz pomocy. Tymczasem jeden niefortunny gest przewodniczącego kanadyjskiej Izby Gmin jeśli nie zrujnował, to przynajmniej mocno nadwątlił dobrą atmosferę panującą dotychczas w tym kraju wokół Ukrainy i Ukraińców. Oto Anthony Rota nie tylko zaprosił na uroczystą sesję parlamentarną z udziałem Zełenskiego jednego z ostatnich żyjących weteranów ukraińskich – niejakiego Jarosława Hunkę – lecz także wywołał go po nazwisku, nazywając „bohaterem Ukrainy i Kanady”, który „walczył z Rosjanami o ukraińską niepodległość”. Problem w tym, że „bohater” był za młodu żołnierzem zwanej potocznie „SS-Galizien” 14. Dywizji Grenadierów, która walczyła co prawda przeciwko ZSRR, ale niektóre jej pododdziały mordowały masowo ludność cywilną na terenach okupowanych, m.in. w Polsce. Po fali międzynarodowych protestów kanadyjski polityk pokajał się za swoją inicjatywę, a nawet podał do dymisji. Wszystkich (w tym Zełenskiego) przeprosił również premier Justin Trudeau, ale mleko już się rozlało.

Dla jasności: sprawa niekoniecznie jest aż tak skandaliczna, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Z ukraińskiego punktu widzenia ówczesna kolaboracja z III Rzeszą była „mniejszym złem”, aktem samoobrony narodu wciśniętego między dwa zbrodnicze totalitaryzmy, z których ten radziecki był dla niego zdecydowanie bardziej niebezpieczny. Tworzone pod egidą Niemców wojskowe formacje ukraińskie miały być – wedle planów i nadziei wielu patriotycznie nastawionych działaczy – zalążkiem armii niepodległej Ukrainy. Przypisanie ich nie do Wehrmachtu, lecz do niewątpliwie zbrodniczej organizacji, jaką było SS, zostało narzucone przez Berlin. To samo dotyczyło zresztą wszystkich formacji etnicznych tworzonych wtedy do walki przeciw ZSRR. Sprawa do dziś budzi kontrowersje, przypomnijmy choćby honorowanie przez niepodległą Estonię weteranów tego typu pododdziałów.

Co do samej 14. dywizji, wiadomo, że zbrodnie wojenne bez wątpienia popełniały niektóre jej składowe – 4. i 5. pułk policyjny. Spora część żołnierzy – zwłaszcza tych wcielonych pod koniec wojny, często jako uciekinierzy przed radziecką nawałą poszukujący w szeregach „ukraińskiego wojska” po prostu schronienia i ciepłej strawy – niczego takiego na sumieniu nie miała. Ostatni dowódca dywizji, gen. Pawło Szandruk, po kapitulacji przed zachodnimi aliantami postarał się o protekcję gen. Andersa oraz Watykanu i dzięki niej uchronił swych żołnierzy przed wydaniem w łapy Stalina, a sam dożył swych dni właśnie w Ameryce Północnej. A był to człowiek o ciekawym życiorysie: dawny oficer carski, współpracownik Symona Petlury w randze generała, w 1920 r. bohaterski obrońca polskiej Galicji przed bolszewikami, w międzywojniu oficer kontraktowy WP (po dobrowolnej degradacji do stopnia majora, by móc studiować w Wyższej Szkole Wojennej), kawaler Virtuti Militari za wrzesień 1939 r., podczas okupacji czynnie pomagający Polakom i więziony przez Gestapo. Dopiero pod koniec wojny zdecydował się na kolaborację, głównie po to, by usunąć niemiecką kadrę z dywizji i przeprowadzić jednostkę na Zachód.

Nie ma w tej chwili pełnej jasności, jakie były wojenne losy Jarosława Hunki. Był aktywnym mordercą niewinnych czy przypadkową ofiarą dziejowej zawieruchy? To drugie jest bardziej prawdopodobne, bo zachodni alianci jednak dość starannie sprawdzali, kogo ze zdemobilizowanych Ukraińców do siebie wpuszczają, i najbardziej drastyczne przypadki kończyły się deportacją lub odpowiedzialnością karną na miejscu. Ale politycznie to dziś mało istotne. Ostra reakcja środowisk żydowskich, a także wielu krajów, w których hasło „żołnierz SS” kojarzy się jednoznacznie ze zbrodnią (trudno się zresztą dziwić) i nikt nie wnika w historyczne niuanse, zrobiła swoje. Traci na tym ukraińska diaspora, bo otrzymała łatkę „nazistów”. Traci też sprawa ukraińska, bo skutkiem ubocznym może być ograniczenie skali pomocy – ze względów czysto oportunistycznych ze strony władz kanadyjskich, a psychologicznych ze strony organizacji pozarządowych.

Wiadomo, kto zyskuje. I nie od rzeczy są podejrzenia, że pomysł fetowania Hunki na oczach połowy świata nie był przypadkowym błędem, lecz że ktoś sprytnie wsadził na tę minę i spikera Izby Gmin, i Zełenskiego. W każdym razie Kreml może się teraz oficjalnie domagać od Kanadyjczyków „potępienia nazizmu”, co radośnie czyni. A przy okazji powtarza, że jego hasła o konieczności „denazyfikacji” Ukrainy mają mocne podstawy.

O jeden fortepian za daleko

Sprawa Hunki to dla Ukrainy i jej przyjaciół na całym świecie problem wizerunkowy. Być może gorsze z punktu widzenia Kijowa – bo stanowiące bardziej bezpośredni kłopot – jest to, co dzieje się dziś w relacjach z Waszyngtonem. Jest oczywiste, że Amerykanie nie byli zachwyceni dyplomatyczną ofensywą kanclerza Olafa Scholza, który za pomocą różnych narzędzi próbuje wpychać Ukrainę na pozycję najlepszego kumpla Republiki Federalnej. Obiecał m.in. ułatwienia w akcesji do Unii Europejskiej, dodatkowe pieniądze z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, przyspieszenie dostaw środków obrony powietrznej oraz zorganizowanie i wsparcie finansowe powojennej odbudowy – do czego krokiem miałaby być wielka konferencja już w przyszłym roku, oczywiście w Niemczech i pod ich dyktando. Część z tego to rzeczy bardzo mało realistyczne, ale w pakiecie zabrzmiały wystarczająco kusząco.

Można różnie oceniać sens i tło tego, że Zełenski postanowił zagrać w tę niemiecką grę. Pewny jest natomiast efekt chwilowego zwrotu Kijowa: nadszarpnięcie relacji z Polską, a przede wszystkim komplikacje w stosunkach z USA. Dotychczas waszyngtoński establishment zakładał, że bez względu na dalszy przebieg i ostateczny wynik wojny strategiczne i biznesowe interesy Stanów Zjednoczonych będą na pierwszym planie nad Dnieprem. Partnerzy europejscy mieli pozostawać w tle jako dawcy pomocy wojskowej i cywilnej, wsparcia logistycznego dziś i ewentualnie finansowego i gospodarczego w trakcie odbudowy, ale niekoniecznie jako strategiczni beneficjenci tego zaangażowania.

Szarża Scholza zagroziła tym planom i została chyba potraktowana serio – tym bardziej że nad Potomakiem dobrze wiedzą, jak głęboko są zakorzenione ukraińskie skłonności do politycznych rachub na Berlin. Były przecież i całkiem udane rozgrywki państw centralnych u schyłku I wojny światowej, i wspomniane przejawy kolaboracji z hitlerowcami podczas kolejnego globalnego konfliktu, ale też bardzo konsekwentna budowa przez RFN przyczółków gospodarczych i wywiadowczych w Ukrainie od lat 90. XX w., szczególnie po pomarańczowej rewolucji. Inwestycje, szkolenia, wyjazdy studyjne, współpraca młodzieży, mediów i samorządów… Szły na to spore niemieckie pieniądze, a w szeregach eleganckich pań i panów obsługujących ich transfer spora część miała – zgodnie z wielokroć wypróbowanym schematem działania – drugi etat w Bundesamt für Verfassungsschutz (BfV), czyli wywiadzie RFN. I robiła swoje, czyli m.in. typowała oraz aktywnie werbowała osoby, na które „w razie czego” ten będzie mógł liczyć. Z tego punktu widzenia załamanie relacji w ostatnich miesiącach – spowodowane proputinowskimi rachubami niemieckiej elity polityczno-biznesowej oraz ich oportunizmem – było tylko wypadkiem przy pracy, a nie sygnałem trwałego trendu.

Dzwonkiem ostrzegawczym co do tego, jak daleko sprawy zaszły, było pewnie użycie Zełenskiego w charakterze „ambasadora” niemieckich aspiracji do stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Był to chyba błąd arogancji i nadgorliwości – ten gest musiał zaalarmować i Amerykanów, i kraje aspirujące do tego statusu, na czele z Japonią, a także Francję – bardzo zazdrosną o swoją wyjątkową, quasi-mocarstwową pozycję w ONZ, wyróżniającą ją spośród członków Unii Europejskiej, a w łonie UE głównego kontrpartnera Niemiec. Gra na wielu fortepianach, którą zaprezentowali właśnie Ukraińcy, jest w wielkiej polityce rzeczą normalną, ale są granice.

Widać już, że Amerykanie nie zamierzają tego tak zostawić. Mają jednak na głowie sporo innych problemów, także takich, w których potrzebują, jeśli nie wsparcia, to przynajmniej życzliwej neutralności Berlina. Wobec tego na solidny prztyczek dla Niemców pewnie nieco poczekamy, może nawet do czasu po amerykańskich wyborach prezydenckich. Pilniejsze jest zdyscyplinowanie Kijowa. Elementem tej polityki będzie zapewne wyegzekwowanie ultimatum w sprawie niezbędnych reform ukraińskich państwa i gospodarki.

Ich wykaz przekazał – co symptomatyczne i upokarzające dla kijowskich oficjeli – funkcjonariusz stosunkowo niskiej rangi, czyli zastępca doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego przy prezydencie USA, Mike Pyle. Otrzymali go też niektórzy zagraniczni partnerzy Ukrainy, żeby nikt nie miał wątpliwości, w co i jak gra Waszyngton, i oczywiście żeby strona ukraińska nie miała swobody w publicznym interpretowaniu sytuacji. Swoją drogą to akcja bezprecedensowa w „ciepłych, międzysojuszniczych relacjach”.

Koniec miękkiej gry

Amerykański dokument zawiera spis tego, co Kijów musi zmienić i załatwić w swojej polityce wewnętrznej, żeby USA podtrzymały swoje wsparcie dla niego. Realizację kolejnych punktów rozpisano precyzyjnie w czasie na 3, 6, 12 lub 18 miesięcy. Jednocześnie Penny Pritzker, od zaledwie 13 dni nosząca dumny tytuł specjalnej przedstawicielki Stanów Zjednoczonych ds. odbudowy gospodarczej Ukrainy, powiedziała dziennikarzom w Brukseli, że przygotowania do owej odbudowy muszą rozpocząć się już teraz, mimo że walki wciąż trwają – i że wymagają one stosownych reform. Przekazy między wierszami były dwa: po pierwsze, że to Waszyngton przejmuje bezpośrednie kierownictwo nad ukraińską polityką wewnętrzną, a po drugie, że wojna skończy się w jakiejś przewidywalnej perspektywie (czytaj: przed wyborami prezydenckimi w USA) na takich warunkach, jakie Kijów zdoła do tego momentu wywalczyć na froncie. Szybsze reformy oznaczają zaś więcej wsparcia, czyli większe postępy. Marudzenie – przeciwnie.

Oprócz kija jest też oczywiście marchewka. „Najważniejszym celem jest zapewnienie, aby odbudowa przebiegała zgodnie z najlepszymi międzynarodowymi praktykami, co obejmuje reformy zapewniające przejrzystość i odpowiedzialność. Zatem reformy i ożywienie gospodarcze idą ręka w rękę” – stwierdziła Pritzker. Dodała coś o „ogromnych możliwościach w rolnictwie, energetyce, metalurgii i górnictwie, a także w minerałach krytycznych”, po czym wyliczyła ponad 30 dużych firm amerykańskich, które już zadeklarowały swój udział w obustronnie korzystnych biznesach przy okazji odbudowy Ukrainy. I tylko ten drobiazg: „Panie Zełenski, panie Szmyhal, zwalczcie wreszcie korupcję, zreformujcie porządnie sądownictwo itd.”.

Wnioski z tej amerykańskiej ofensywy są dość oczywiste. Skończyła się miękka gra z ukraińskimi liderami. Dość ostentacyjne przywołanie ich do porządku i ustawienie w roli petenta sygnalizuje wyraźnie, że cierpliwość Amerykanów jest na wyczerpaniu. Nie oznacza to na szczęście nastrojów kapitulanckich względem Rosji – raczej skłonność do dalszego prowadzenia rozgrywki już całkowicie na własnych warunkach. W tej sytuacji Zełenski i jego ekipa raczej nie będą mieli wyboru. Brak pokory wobec najpotężniejszego z sojuszników byłby niebezpieczny dla ukraińskiej niepodległości.

Można się obruszać na brutalność tego stwierdzenia. Ale fakty są takie, że Stany Zjednoczone mogą się w ostateczności pogodzić ze scenariuszem, w którym Ukraina nie odwojuje Krymu i Donbasu, bo dla globalnych interesów supermocarstwa ma to znaczenie drugoplanowe. Dla Ukrainy natomiast to być albo nie być. Amerykański szantaż może więc zmusić polityków w Kijowie do maksymalnej mobilizacji. I przy okazji, rzecz jasna, do przecięcia w pierwszej kolejności tych układów korupcyjnych, za którymi – zupełnie przypadkiem – stoją miejscowi oligarchowie powiązani akurat z Niemcami, a także z innymi państwami europejskimi. Przy okazji spadnie pewnie parę głów i opróżnią się nagle niektóre stanowiska. Niektóre dobrze poinformowane naddnieprzańskie ptaszki ćwierkają m.in. o wszechmocnym dotychczas Andriju Jermaku, szefie gabinetu Zełenskiego i prezydenckiej administracji.

Pytanie w tej sytuacji nie brzmi: „Czy Zełenski zdecyduje się na wykonanie amerykańskich poleceń?”, lecz raczej: „Czy ma dość siły politycznej i umiejętności, by to zrobić?”. Batalia, którą prezydent Ukrainy będzie musiał stoczyć, może się okazać trudniejsza niż ta z Rosją. Ale z punktu widzenia amerykańskiego ryzyko jest niewielkie. Jeśli Zełenski w niej polegnie, da się przecież wytypować i zainstalować innego prezydenta, może mniej przekonującego w roli „sumienia narodu”, za to skuteczniejszego w reformowaniu struktur. Kilku kandydatów zapewne już niecierpliwie przebiera nogami. Wojna, dopóki trwa, wiąże im ręce, ale spodziewany pokój (lub nawet zawieszenie broni) stworzy szansę.

Nadzieją dla Zełenskiego jest ucieczka do przodu. W sensie politycznym, ale także wojskowym. Będziemy więc zapewne świadkami motywowanych politycznie nacisków na przyspieszenie działań ofensywnych. Oby tylko nie odbiło się to na jakości decyzji czysto militarnych. Bo wbrew intencjom wszystkich zachodnich graczy na tym zyskałby tylko Putin. ©Ⓟ

Stany Zjednoczone mogą się w ostateczności pogodzić ze scenariuszem, w którym Ukraina nie odwojuje Krymu i Donbasu, bo dla interesów supermocarstwa ma to znaczenie drugoplanowe. Dla Ukrainy natomiast to być albo nie być