Spotkanie Zełenski-Duda we Lwowie było ryzykowne politycznie dla obydwu polityków. Składając hołd w miejscach upamiętniających Orlęta Lwowskie i Ukraińską Armię Halicką nie spowodowali, że Polacy i Ukraińcy zmienili pamięć o wydarzeniach z 1918 roku. Dla obydwu stron była to manichejska walka dobra ze złem. Możliwe, że Duda ryzykował nawet więcej – do ostatniej chwili przed jego przyjazdem zdejmowano na Cmentarzu Łyczakowskim czerwono-czarne flagi, by nie dawać paliwa narodowcom.

Jasne jest jednak, że Lwów przejdzie do historii jako milowy krok na drodze do pojednania obydwu narodów. Podobne znaczenie miała 60. rocznica zbrodni wołyńskiej upamiętniona wspólnie przez Aleksandra Kwaśniewskiego i Łeonida Kuczmę w 2003 w Pawliwce/Porycku. 11 lipca 1943 UPA otoczyła tam kościół, w którym modliło się 200 osób. Najpierw do zebranych na mszy strzelano a następnie obrzucono ich granatami, aby na końcu podpalić. Kuczma zobowiązał się wówczas, że na tablicy pamiątkowej w tej miejscowości zostanie wyryty napis „Pamięć, Żal, Pojednanie”. Ostatecznie było: „Pamięć, Żałoba, Jedność”. Ukraiński prezydent, manipulację wyjaśniał błędem w tłumaczeniu. Strona polska przekonywała, że komunikat rozmyto celowo. Niezależnie od tego jaka była prawda, Kwaśniewski zbudował wówczas podwaliny pod coś znacznie bardziej trwałego.

Tamte gesty – nawet jeśli rozmyte i z podkolorowaną trawą (w rzeczy samej w Pawliwce na przyjazd Kwaśniewskiego sadzono nowe trawniki i bielono krawężniki) – pozwoliły rok później polskiemu prezydentowi odegrać kluczową rolę w kompromisie pomarańczowej rewolucji. Wypracowany kapitał zaufania spowodował, że udało mu się przekonać Kuczmę aby powtórzyć sfałszowaną przez ekipę Wiktora Janukowycza drugą turę wyborów prezydenckich w 2004 roku. W efekcie tamtego porozumienia zwyciężył prozachodni Wiktor Juszczenko. A w szerokim kontekście – rozpoczął się marsz Ukrainy na Zachód i przesuwanie zasięgu ukraińskiego narodu politycznego na Wschód.

Ekipa Juszczenki była wielce niedoskonała, podatna na korupcję i niekonsekwentna. W polityce historycznej nie zawsze była przyjazna Polsce, a raczej Polskę rozczarowywała. Niemniej jednak to postkomunista Kwaśniewski i były nomenklaturowy dyrektor z Dniepropietrowska - Kuczma - dali początek wielkiej zmianie. Władimir Putin w 2004 roku, podczas pomarańczowej rewolucji - po raz pierwszy dostał po zębach. I to od polityków, których nie doceniał. Najpewniej to wtedy – widząc jak Ukraina odpływa - zdecydował o rozpoczęciu z nią wojny. Najpierw za pomocą służb wywiadowczych (infekowanie Krymu i Donbasu organizacjami prorosyjskimi czy organizowanie prowokacji w czasie manewrów NATO na Morzu Czarnym), później separatystów i zielonych ludzików a na końcu regularnej armii pod trikołorem. Obaj politycy – i Kuczma i Kwaśniewski - najpewniej nie zdawali sobie nawet sprawy ze stawki jaka była w tej grze. Ich polityczna mądrość i instynkt zmieniły jednak historię. Najpierw w Pawliwce a później na Majdanie Niezałeżnosti w Kijowie.

Po rewolucji Putin nawet nie próbował ukrywać, że nienawidzi Kwaśniewskiego a Kuczmą gardzi. Z jednej strony jego propagandyści sączyli przekaz, że Polska jest nieważna i mają ją w poważaniu. A z drugiej Kreml leczył kompleks Majdanu i przeklinał dyplomatyczne cwaniactwo polskiego postkomunisty. Rosyjskie klany oligarchiczne do dziś są przekonane, że Kwaśniewski zaszantażował w 2004 przeciwników Juszczenki, przekazując im od CIA i polskich służb wywiadowczych komunikat, że USA i Polska wiedzą, w których rajach podatkowych przechowują swoje fortuny i jeśli nie ustąpią to te fortuny znikną. Zresztą taka wersja wydarzeń nie musi być wcale daleka od prawdy.

Duda i Zełenski mają szansę odegrać rolę nawet większą niż Kwaśniewski i Kuczma. W stosunkach między nimi nadal jest wiele nieufności, czego przykładem był incydent w Przewodowie i nerwowe reakcje Kijowa i Warszawy. Obaj politycy – używając młodzieżowego języka – sfoszyli się po upadku ukraińskiej rakiety. Zdaje się jednak, że obydwaj rozumieją, że wydarzenie to nie może mieć wpływu na znacznie ważniejszy proces, który zachodzi pomiędzy obydwoma państwami. Tak, jak na finale prezydentury Kwaśniewskiego i Kuczmy Ukraina dokonała wyboru cywilizacyjnego (prozachodniego), tak dziś Polska i Ukraina mogą zbudować zasady współpracy, które doprowadzą do ponownego podziału władzy w Europie. Bo aspirująca i stowarzyszona z UE Ukraina i blisko współpracująca z nią Polska (plus Litwa) to format, który po wojnie stanie się dawcą bezpieczeństwa i centrum siły liczącym 80 mln. mieszkańców. Polska za kilka lat będzie miała jedną z najpotężniejszych armii w NATO, Ukraina najbardziej doświadczoną siłę zbrojną w wojnie z tyranią a Litwa - z racji roli w konflikcie – zlewarowany potencjał polityczny, o którym przed 24 lutego 2022 mogła tylko pomarzyć.

Tak, jak stara Europa legitymizuje swoją władzę na kontynencie bogactwem i przewagami gospodarczymi, tak Europa Środkowa będzie mogła czerpać profity w UE poprzez rolę gwaranta bezpieczeństwa. Wojna zmieniła wszystko i należy region postrzegać właśnie w takich kategoriach. Niemcy skompromitowały się swoją postawą i nie zmieni tego nawet milion Marderów dostarczonych pod Bachmut. Francja jest niewiarygodna z powodu kunktatorstwa i „biliarda” telefonów Macrona na Kreml niczym z mema, na którym francuski prezydent biegnie i krzyczy: „O k…wa, Putin dzwoni”. Stany Zjednoczone skupione na Pacyfiku, po wojnie będą musiały przekazać odpowiedzialność za bezpieczeństwo w regionie lokalnym graczom. Będą nimi Polska, Ukraina i Litwa a nie Francja i Niemcy. W tym układzie Ukraina będzie jedną wielką bazą wojskową nasyconą sprzętem wszelkiej maści o znaczeniu większym niż jakiekolwiek wzmocnienie Sojuszu na wschodniej flance. Bazy USA w Polsce czy w Rumunii mogą zniknąć. Uzbrojona i współpracująca z Polską Ukraina nie zniknie. Ta współpraca systemowo nie zaistnieje jednak bez uregulowania kwestii historycznych i zbudowania wspólnych mitów założycielskich. Tym mitem założycielskim było spotkanie w Wiśle, był wyjazd do Buczy i są wczorajsze uroczystości we Lwowie.

Część ludzi z otoczenia Andrzeja Dudy nazywa tę współpracę Sarmacją. Termin ten nie ma dobrych notowań (słusznie zresztą). Nie on jest jednak istotny tylko fakty. Tymi faktami są: polityka historyczna oparta na kompromisie, prawdzie i pełnej równoprawności, polityka bezpieczeństwa – oparta na dostawach broni i wypełnianiu przez Polskę roli zaplecza logistycznego dla Ukrainy oraz szykowany traktat między Polską a Ukrainą regulujący współpracę między obydwoma państwami i powodujący, że zmiany ekip politycznych czy to w Kijowie czy w Warszawie nie będą mogły tej współpracy łatwo zakwestionować (np. pod wpływem koalicjantów z Konfederacji czy mitycznej Swobody).

Taki jest sens wczorajszego spotkania we Lwowie. Tak, jak Francja i Niemcy zbudowały unijny motor integracji europejskiej na pojednaniu i traktacie elizejskim. Tak Polska, Ukraina i Litwa mają szansę zbudować format współpracy regionalnej, który zdecentralizuje system władzy w Europie. Wojna wymusza nowe definicje i nowe role. Mogą się one nazywać Sarmacją albo i nie. Ważne żeby przynosiły korzyść regionowi, postrzeganemu do wojny jako peryferie, z którymi nie trzeba się liczyć. Mimo wszystko tzw. Sarmacja rodzi znacznie więcej dobrych skojarzeń niż Dzikie Pola. Taki jest sens tej gry. To nie jest drobnica tylko budowanie powojennego bezpieczeństwa na kolejne 77 lat, bo tyle trwał pokój w Europie od zakończenia drugiej wojny światowej do lutego 2022. Stawką jest podmiotowość Europy Środkowej. Po raz pierwszy od przystąpienia do UE i NATO kraje takie jak Polska i Litwa plus pozostająca - póki co - poza tymi organizacjami Ukraina mają prawdziwą szansę na wyjście z roli aktywa i zamienienie roli składnika w menu na zasiadanie przy stole.