Przykład Hostomla jak w soczewce pokazuje poświęcenie Ukraińców, ale i problemy, które w znacznie większej skali pojawią się, gdy reszta kraju przystąpi do odbudowy

W Hostomlu ukraińscy obrońcy osiągnęli pierwszy sukces w wojnie obronnej z Rosją. Zwycięstwo, które pomogło ocalić Kijów przed wkroczeniem wojsk agresora. Teraz są tu wypracowywane mechanizmy odbudowy zniszczonych w wyniku okupacji i działań wojennych miejscowości. Przykład tego kilkunastotysięcznego miasteczka jak w soczewce pokazuje poświęcenie Ukraińców, ale i problemy, które w znacznie większej skali pojawią się, gdy reszta kraju przystąpi do odbudowy.

Nieudany desant

Losy obrony Kijowa rozstrzygnęły się w pierwszych trzech dobach najazdu. Rosjanie przekroczyli ukraińskie granice na kilku kierunkach - a jednym z nich było natarcie na stolicę od strony Białorusi. Równocześnie elitarne wojska powietrzno-desantowe przeprowadziły desant na lotnisku Antonowa w podkijowskim Hostomlu. Komandosi - niczym podczas inwazji na Czechosłowację w 1968 r. - mieli opanować lotnisko i umożliwić pokaźnym oddziałom lądowanie, a następnie marsz na Kijów. Oporu miało nie być albo miał być względnie słaby dzięki efektowi zaskoczenia. Tak zakładał plan, o którym otwarcie mówili rosyjscy propagandyści - opanowania Kijowa w trzy dni, pojmania lub zmuszenia do ucieczki władz Ukrainy. Rosjanom mieli w tym pomóc obecni w mieście od tygodni dywersanci oraz zdrajcy ulokowani w elicie politycznej i wojskowej.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Desant zdołał się wysadzić w Hostomlu, ale natrafił na silny opór. Zaskoczenia nie było, bo Amerykanie jeszcze w styczniu przestrzegali, że lotnisko Antonowa będzie jednym z pierwszych celów ataku. Przez trzy doby trwały walki, po czym Rosjanie zostali częściowo wybici przez obrońców, a częściowo rozpierzchli się po okolicy. Ukraińcy zniszczyli także pasy startowe. Choć Hostomel ostatecznie trafił pod okupację, to lotnisko nie mogło już zostać użyte do sprowadzenia posiłków.
W marcu rozmawialiśmy o tym z byłym ministrem obrony Andrijem Zahorodniukiem. - Próbowali szybko dojść do Kijowa, ale wybrali niewłaściwą drogę, na której czekały na nich potężne pododdziały ukraińskiej armii. Nie zdołali zdobyć Hostomla. Potem próbowali desantować się na Wasylków, ale tam jeden samolot ze 160 komandosami został zestrzelony, a drugi wprawdzie wylądował, ale został natychmiast zaatakowany, a żołnierze zlikwidowani. Próbowali bez skutku odbić Hostomel. Miały przyjść posiłki z Białorusi, ale na tej linii ataku agresor miał problemy z logistyką i był nieustająco atakowany. Dlatego nie udało mu się stworzyć wystarczająco silnego zgrupowania, by możliwy był szturm na Kijów - punktował.
Kilka dni po naszej rozmowie Rosjanie wycofali się spod stolicy. Zostawili zrujnowane miasteczka, setki ofiar cywilnych, straumatyzowaną okrucieństwem okupantów ludność. Świat obiegły relacje z Buczy i Irpienia mówiące o masowej skali zbrodni na cywilach. Nad dokumentacją przestępstw wciąż pracują ukraińscy prokuratorzy, do pomocy którym skierowano m.in. francuskich żandarmów. W Hostomlu skala zbrodni była nieco mniejsza, choć i tam ich nie brakowało. Zdaniem naszych rozmówców zdecydowała charakterystyka miejscowości. W Buczy i Irpieniu mieszka głównie klasa średnia, dysponująca niezłymi samochodami i dobrze wyposażonymi domami. Sąsiedni Hostomel to miejscowość przemysłowa, o niższym poziomie życia i gorszej infrastrukturze. Doświadczenia tej wojny wskazują, że okupanci z największą nienawiścią podchodzą do tych Ukraińców, którzy żyją w znacząco lepszych warunkach niż oni sami.

Wyzerowany życiorys

Łarysa Drozdowa pracowała na lotnisku Antonowa. 24 lutego jak co dzień przyszła do pracy. Kierownictwo rozpoczęło codzienną naradę, ale kiedy zaczęły się ostrzały, wszyscy zeszli do schronów. Gdy stało się jasne, że Hostomel jest celem ataku, pracownicy starali się zejść z oczu wojskom agresora. Łarysa wymknęła się w stronę niedalekiego lasu. Tam natknęła się na motorowerzystę, który wywiózł ją w bezpieczne miejsce. Do Hostomla wróciła po trwającej 35 dni okupacji.
Tymczasem w jednym z hangarów spłonął największy samolot transportowy świata, An-225 Mrija. Ten sam, którym podczas pandemii, w ramach jednego z chwytów PR-owych rządu, przywieziono do Polski chińskie maseczki. Zabrakło kilku godzin, by ewakuować maszynę w bezpieczne miejsce. 23 lutego wieczorem zakończył się remont jednego z sześciu silników, a wylot do Lipska był zaplanowany nazajutrz po południu. Za niedopilnowanie sprawy mimo ostrzeżeń o nadciągającej inwazji posadę stracił dyrektor Antonowa Serhij Byczkow. - Potem się okazało, że zdołalibyśmy odlecieć nawet bez jednego silnika - mówi Drozdowa. Ukraińcy stawiają sobie za punkt honoru rekonstrukcję maszyny, choć nikt na razie nie wie, ile to będzie kosztować. Mrija to symbol, bo jako samolot transportowy nie była specjalnie ekonomiczna. Według Drozdowej tańsze były dwa kursy mniejszym Rusłanem niż jeden Mriją. Dziś wrak rdzewieje pod pilnowanym przez wojsko hangarem.
Ołeksandr, który obwozi mnie po okolicy, nieustannie opowiada mi dramatyczne historie. O samochodzie z pasażerami rozjechanym przez czołg. O żołnierzach z Czeczenii, którzy opróżnili z ludzi jeden z domów, by przygotować w nim kwaterę. O mieszkańcach Hostomla, którzy szukali schronienia w innych miejscowościach i tam zostali zabici - kilka ciał znaleziono w Buczy.
Zginął także sołtys wsi - bo mimo kilkunastu tysięcy mieszkańców Hostomel nie ma praw miejskich. Jurij Pryłypko charakterystycznym czarnym SUV-em rozwoził pomoc humanitarną. Podczas jednego z kursów został zatrzymany i zamordowany strzałem w głowę. Jego podziurawione kulami auto stoi do dziś na parkingu na tyłach siedziby wiejskiej administracji. Pochowano go na trawniku między cerkwią a biurem. Po wyzwoleniu został ekshumowany i przeniesiony na cmentarz.
ikona lupy />
EPA/PAP
Pryłypko to przykład, że w sytuacji granicznej życiorysy się zerują. Hostomlem rządził od 2015 r. Dwukrotnie był zawieszany w obowiązkach ze względu na śledztwa dotyczące korupcji i defraudacji. Jego dom bywał przeszukiwany, ale żadna ze spraw nie znalazła finału w postaci prawomocnego wyroku. W 2014 r. pomagał schować luksusowe samochody prezydenta Wiktora Janukowycza, który uciekł w kulminacyjnym momencie rewolucji godności (rezydencję Janukowycza w Meżyhirji dzieliło od Hostomla 30 km). Pryłypko traktował miejscowość niczym prywatny folwark. Cała trójka jego dzieci była deputowanymi rady wiejskiej, jedna z córek kierowała komisją odpowiadającą za zarządzanie ziemią pozostającą we własności komunalnej. Żona miała kancelarię notarialną, wygodnie położoną naprzeciw administracji. Kum i jego syn - instytucja rodzinna ważna w ukraińskich warunkach - też byli lokalnymi deputowanymi. Gdy dodać do tego kilkanaście firm, które prowadzili Pryłypkowie, wychodzi pełen obraz patologicznego styku władzy i biznesu. A jednak, gdy nastała okupacja, sołtys nie wahał się ryzykować życia, by pomóc mieszkańcom.
Śmierć Pryłypki 7 marca wywołała próżnię władzy, tymczasem o wyborach nowego szefa administracji nie było mowy nie tylko pod okupacją, lecz także po wyzwoleniu. Na terenie Ukrainy obowiązuje stan wojenny, więc żadne głosowanie nie może się odbyć. Po 24 lutego dotychczasowe administracje obwodowe i rejonowe przekształciły się w administracje wojskowo-cywilne. Niżej raczej się ich nie tworzy, o ile nie ma takiej konieczności. Hostomel stał się pierwszą miejscowością tak niskiego szczebla, która otrzymała własną administrację wojskowo-cywilną. 21 marca prezydent Wołodymyr Zełenski mianował na jej kierownika 33-letniego Tarasa Dumenkę, dotychczasowego członka wiejskiego komitetu wykonawczego.
Początkowo Dumenko urzędował w Kijowie, by po wyzwoleniu przenieść się do Hostomla. Wyzwolenie nie oznaczało, że mieszkańcy mogą od razu wrócić do domów. Dumenko apelował, by wstrzymać się co najmniej do końca maja. Cały proces powrotu miejscowości do życia był rozpisany na kilka etapów. - Po zakończeniu okupacji nie było tu gazu, światła, wody ani kanalizacji. Łatwo traciło się łączność komórkową. Przez pierwszy miesiąc musieliśmy koordynować przywracanie mediów z pracą saperów - tłumaczy lokalny włodarz.

Nowe plany

Pierwszym etapem przywracania miasteczka do życia była wojskowa zaczystka odbitego terytorium. W ukraińskiej terminologii oznacza ona przeczesanie terenu pod kątem obecności żołnierzy wroga. Po kilkudniowej operacji prowadzonej przez wojskowych przyszedł czas na saperów. - Sam fakt obecności wojska na danym obszarze wymusza sprawdzenie go pod kątem niebezpiecznych pozostałości. Taki teren jest potencjalnie niebezpieczny i wymaga rozminowania. Szuka się nie tylko min pozostawionych przez rosyjskich żołnierzy, lecz także niewybuchów, które też podlegają unieszkodliwieniu - opowiadał nam Tymur Pistriuha, szef Stowarzyszenia Saperów Ukrainy. Najpierw sprawdza się drogi, następnie przydomowe działki i budynki mieszkalne, potem tereny przylegające do obiektów infrastruktury, wreszcie całą resztę. - Na ulicach mieliśmy także ponad 300 zniszczonych samochodów. Nie można było ich sprzątnąć, bo każdy był dowodem rzeczowym. Przez dwa miesiące koordynowaliśmy pracę ze śledczymi i dopiero po nich mogliśmy sprzątać kolejne wraki - mówi Dumenko.
- Do tej pory saperzy nie sprawdzili okolicznych lasów, pól, dróg gruntowych. To proces na lata, o ile nie na dekady. Myśmy jeszcze w zeszłym roku znajdowali pozostałości z II wojny światowej - dodaje. - Saperzy najpierw szli głównymi ulicami, potem sprawdzili ścieżki, a potem każdy zaczął ich ciągnąć za rękaw, żeby sprawdzili mu obejście - uśmiecha się Jurij Jechanurow, doradca Dumenki.
Jechanurow to kawał historii ukraińskiej polityki. Urodzony w 1948 r. na zsyłce w Jakucji, w rodzinie z korzeniami buriacko-polskimi, był premierem niepodległej Ukrainy (2005-2006), ministrem obrony i gospodarki, czterokrotnie deputowanym, a teraz, już na politycznej emeryturze, wykłada ekonomię i doradza przy tworzeniu koncepcji odbudowy Hostomla. Chce nauczyć lokalnych urzędników zasad pisania projektów, by grantodawcom przedstawiać profesjonalnie przygotowane dokumenty. - Załóżmy, że zagraniczni donatorzy chcą dać milion euro. Ukraińcy zwykle mówią: w porządku, dajcie, a my już je sobie jakoś wydamy. Tymczasem to tak nie działa - zaznacza. Hostomel ma być eksperymentem, który będzie stanowił wzór dla innych wyzwalanych miejscowości. Byłemu premierowi marzy się wykorzystanie na szerszą skalę partnerstwa publiczno-prywatnego. - Wszystko, co robimy, jest pierwsze w kraju. Inicjowaliśmy komunikację z rządem, ze sztabem generalnym. Inni będą szli naszą drogą i korzystali z naszych doświadczeń - potwierdza Dumenko.
W Centrum Odbudowy Gminy Hostomel, któremu patronuje były premier, powstają pomysły, co zbudować na miejscu zniszczonych przedsiębiorstw. Zamiast gigantycznych magazynów na obrzeżach miejscowości mogłyby powstać stawy hodowlane. W mocno zniszczonej wsi Moszczun, położonej po drugiej stronie rzeki Irpień, przez którą przebiegała linia frontu, miałby stanąć internat dla młodzieży. Jechanurow chce ściągać zagranicznych projektantów i inwestorów. Chce, by miejscowy park Szczasływyj został przebudowany w stylu europejskim. Na razie straszą w nim ranne sosny i pustka, bo wciąż mogą być w nim niewybuchy. - Pomaga chęć mieszkańców, by jak najszybciej wrócić do życia. Pierwszy fryzjer wznowił działalność na ulicy przed zrujnowanym zakładem, gdy tylko przywrócono dostawy prądu - opowiada Jechanurow. - Jedenaście organizacji społecznych zobowiązało się pomóc przy odbudowie - dodaje. I daje do zrozumienia, że ich rolą będzie też pilnowanie, by dawne układy nie wróciły.

Bilans zniszczeń

Władze centralne czynią tymczasem przymiarki do wielkiego planu odbudowy kraju. Liczący 2 tys. stron dokument został zaprezentowany 5 lipca podczas konferencji w Lugano. Rząd Denysa Szmyhala ocenił same tylko straty infrastrukturalne na 104 mld dol., czyli równowartość połowy przedwojennego PKB Ukrainy, ale plan jest znacznie szerszy. Władze chcą zmodernizować i przebudować całą gospodarkę, na co w sumie planują przeznaczyć 750 mld dol. - Głównym źródłem finansowania powinno być skonfiskowane mienie Rosji i rosyjskich oligarchów - tłumaczył Szmyhal. Tyle że taki mechanizm na razie nie istnieje. - Nikt nie ukrywa, że to będzie precedens. Ale proces norymberski też był precedensem. Mogę powiedzieć tyle, że trwają rozmowy z naszymi zachodnimi partnerami nad mechanizmem prawnym, który pozwalałby przeznaczyć zamrożone na razie środki rosyjskie na odbudowę Ukrainy. Proszę nam zaufać, myśmy już udowodnili, że nie ma rzeczy niemożliwych - mówi nam jeden z doradców wicepremier ds. integracji europejskiej Olhy Stefaniszyny.
Wcześniej światowi liderzy - od premiera Wielkiej Brytanii Borisa Johnsona przez urzędników Komisji Europejskiej aż po kanclerza Niemiec Olafa Scholza - publicznie obiecywali nowy plan Marshalla. Na tym tle obietnice, które padły w Lugano, były rozczarowaniem. - W porównaniu z oczekiwaniami była mowa o groszach - komentuje członek polskiej delegacji obecny na konferencji w Szwajcarii.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
To, co w Lugano było rozczarowaniem w skali makro, w mikroskali widać na przykładzie Hostomla. Potrzeby są olbrzymie, bo poza codziennym funkcjonowaniem gminy trzeba przecież odbudować zniszczenia. Tymczasem Hostomel nie otrzymał z budżetu centralnego ani jednej dodatkowej hrywny. - Mamy trudną sytuację z budżetem. Żyjemy z tej części wpływów podatkowych, które przypadają samorządom. Gmina ma szczęście, że na jej terenie są obecne jednostki wojskowe Gwardii Narodowej, bo z podatków żołnierzy nadchodzą wpływy do lokalnej kasy - większe, niż planowano, bo na czas stanu wojennego znacznie zwiększono im pobory - przyznaje Taras Dumenko. Ale duża część firm przestała funkcjonować, w tym produkujący szklane opakowania Vetropack, jeden z największych pracodawców w okolicy.
Trochę pomaga pomoc celowa z zagranicy. Polska postawiła nieopodal lotniska miasteczko kontenerowe, które czeka już tylko na podłączenie mediów. - Są też inne organizacje pomocowe: UNICEF, Czerwony Krzyż, Rotary Club, Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju. Z Lekarzami bez Granic już wcześniej umówiliśmy się, że pomogą nam do czasu wznowienia pracy przychodni. Odkąd ją otwarto, udzielają pomocy psychologicznej - mówi Dumenko. Urzędnicy, którzy starają się przywrócić funkcjonowanie państwa, pracują na komputerach, których nie zdołali rozgrabić Rosjanie. Jednym z ich pierwszych zadań było uruchomienie gorącej linii, na którą mieszkańcy mogli zgłaszać dowolne potrzeby. - Linia służyła niczym psychoterapia - komentuje Jechanurow.
Wiejska administracja i tak miała szczęście, bo w jej budynku usadowił się rosyjski sztab, więc duża część sprzętu ocalała. W oknie gabinetu zastępcy Dumenki, gdzie raz w tygodniu urzęduje Jechanurow, wciąż widnieje wprawdzie dziura po kuli, a pracownicy właśnie wydłubali kulę z regału, w którym utknęła, ale to jedno z niewielu uszkodzeń. Dzięki temu w jednej z sal ratusza zorganizowano prowizoryczne przedszkole. Mniej szczęścia miała biblioteka położona po drugiej stronie ulicy. Rosjanie wywieźli z niej komputery, za to nie ruszyli książek. Szefowa lokalnej opieki społecznej wylicza skatalogowane zniszczenia: 1240 w pełni zrujnowanych na terenie gminy budynków, 3586 częściowo zniszczonych. 1,5 tys. osób z 389 rodzin pozostaje bez dachu nad głową. 250 osób zgłosiło się po kontenery mieszkalne, które miałyby stanąć na ich własnych działkach nieopodal zniszczonych domów. Podczas okupacji zginęło 308 mieszkańców Hostomla, a 302 odniosło rany. Ale to nie koniec koszmaru: przez kolejne miesiące odnotowano 190 kolejnych zgonów, które można zapisać na konto skutków okupacji. To 20 razy więcej niż w analogicznych miesiącach poprzednich lat. Nadmiarowe zgony w wersji niepandemicznej.
Za tą suchą statystyką kryje się ogrom ludzkich dramatów. W najgorszym stanie jest Moszczun ostrzeliwany przez Rosjan przez miesiąc okupacji z drugiego brzegu Irpienia, a w Hostomlu - miasteczko wojskowe u bramy wjazdowej na lotnisko. Wypalone czteropiętrowe bloki, miejscami pozbawione dachu, stojące wśród brzóz, są do wyburzenia. Niekoszone od początku wiosny trawniki przypominają, że spokojne życie skończyło się tu o świcie 24 lutego. Na osiedlowym boisku straszy kilkumetrowy krater po pocisku. Obok, na parkingu, kilkanaście spalonych samochodów. Niedaleko prosto z asfaltu sterczał niewybuch Uragana, pocisku kalibru 220 mm. - Ludzie przyjeżdżali się z nim fotografować, dopóki saperzy go nie wywieźli - opowiada Ołeksandr. W ceglanym płocie okalającym lotnisko dziury wielkości dwóch pięści.
Większość miejscowych uciekła z miasta, gdy tylko zaczęto strzelać albo w późniejszych konwojach ewakuacyjnych. Przez wszystkie 35 dni pod okupacją żyły 1493 osoby - a przynajmniej tyle zarejestrowały ukraińskie władze. Jak mówi Ołeksandr, brak łączności i prądu spowodował, że jeszcze dwa tygodnie po wyzwoleniu z ukrycia wychodzili mieszkańcy nieświadomi tego, że okupacja się skończyła. - Gdyby nie Starlink od Elona Muska, nawet władze nie miałyby jak się komunikować - podsumowuje. ©℗