Obywatele decydują, czy po raz kolejny dać ugrupowaniu prezydenta pełnię władzy

Wczoraj we Francji odbyła się pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Jej wyniki nie były znane do zamknięta tego wydania DGP. Wiadomo jednak, że dopiero druga tura, zaplanowana na przyszły tydzień, pokaże realną skalę sukcesu lub porażki partii prezydenta Emmanuela Macrona La République en marche. Niezależnie od rezultatów, w polityce zagranicznej Macron będzie miał wolną rękę. Jego program wewnętrzny – obejmujący obniżenie podatków, reformę opieki społecznej i podniesienie wieku emerytalnego – zależy jednak w pełni od decyzji wyborców.
Francuzi do urn udają się zaledwie dwa miesiące po wyborach prezydenckich. Od 2002 r. kadencja Zgromadzenia Narodowego ma pięć lat – tyle samo co prezydenta (wcześniej deputowani mieli mandat na siedem lat). Jedne i drugie wybory odbywają się w niewielkim odstępie czasu. Takie rozwiązanie promuje ugrupowanie głowy państwa i pozwala na bezkonfliktową współpracę najważniejszego w kraju ośrodka prezydenckiego z zapleczem parlamentarnym.
Sytuacja, w której partia prezydencka nie wygrała wyborów parlamentarnych, miała miejsce po raz ostatni za czasów pierwszej kadencji Jacquesa Chiraca, w latach 1997–2002. W znaczący sposób ograniczało to działania prezydenta. Podobnie jak Chirac w latach 90., Macron będzie musiał stawić czoła rosnącemu poparciu dla lewicy, w tym jednemu z dwóch najpoważniejszych kontrkandydatów w niedawnych wyborach prezydenckich Jeanowi-Lucowi Mélenchonowi.
Mélenchon stoi na czele koalicji Zielonych, socjalistów i komunistów. Wzywa m.in. do obniżenia wieku emerytalnego do 60. roku życia, zamrożenia cen artykułów pierwszej potrzeby i podniesienia płacy minimalnej o 15 proc., do 1,5 tys. euro.
To właśnie kwestie gospodarcze wysunęły się na pierwszy plan w tegorocznej kampanii. Francuski Instytut Statystyki i Studiów Ekonomicznych (INSEE) podał, że w okresie od stycznia do maja inflacja w kraju się podwoiła, osiągając 5,2 proc. – najwyższy poziom od połowy lat 80. Mélenchon ma nadzieję, że obietnice lewicy dotyczące zwiększenia wydatków socjalnych i złość z powodu wywołanego wojną w Ukrainie wzrostu cen paliwa czy żywności skłonią Francuzów do zmiany kursu.
Siła lewicowego sojuszu Mélenchona zaskoczyła polityków. Sam Macron do kampanii wyborczej włączył się z opóźnieniem, potępiając protekcjonistyczny i eurosceptyczny program lewicy jako receptę na chaos i posłuszeństwo wobec Rosji. Lewicowy sojusz może się jednak okazać kruchy ze względu na głębokie różnice między partiami, które wchodzą w jego skład. Problemem jest przede wszystkim polityka wobec UE, energii jądrowej i imigracji. – Jeśli Mélenchon zostanie premierem, nie jestem pewien, czy zadzwoni do Oliviera Faure’a (lidera socjalistów – red.), aby zapytać go o zdanie, zanim zlekceważy przepisy UE – komentował niedawno Yann Guével z Partii Socjalistycznej.
Szanse, że lewicowy polityk zdobędzie fotel premiera, są stosunkowo małe. Clément Beaune, francuski sekretarz stanu ds. europejskich, uważa, że prawdziwym zamiarem lidera radykalnej lewicy nie jest wcale fotel premiera – jak deklarował – ale przyczynienie się do zlikwidowania konkurencyjnych ugrupowań.
Najnowsze sondaże (liczące obie tury wyborów) są bardzo ostrożne i dają rządzącej La République en marche od 275 do 318 mandatów (na 577 wszystkich). Na drugim miejscu jest notowana koalicja partii i ruchów lewicowych, komunistycznych, Zielonych, kierowana przez Mélenchona jako Nowa Ludowa Unia Ekologiczno-Społeczna, która może liczyć na 158–196 głosów. Zmarginalizowani Republikanie i Zjednoczenie Narodowe mogą liczyć na 25–60 mandatów każde. Do uzyskania większości potrzeba 289 mandatów. ©℗