To nie wybory prezydenckie, tylko parlamentarne pokażą, za kim jest większość Francuzów – przekonuje lewica, która ma nadzieję na wygraną w czerwcu

Nie masz prawa mnie tknąć. Moja osoba jest święta – krzyczy Jean-Luc Mélenchon do policjanta, który pojawił się w siedzibie jego partii, żeby zabezpieczyć dowody we wstępnym postępowaniu w sprawie podejrzenia korupcji. – To ja jestem Republiką!
Ta scena z 16 października 2018 r. – utrzymana w klimacie „Niemcy mnie biją” w wykonaniu znanego polskiego polityka – podbiła cztery lata temu internet i różnego kalibru programy publicystyczne we Francji. Jej główny bohater, nie po raz pierwszy zresztą, wydawał się politycznie i wizerunkowo skończony. To ten sam człowiek, który według Thierry’ego Ardissona, producenta i przez dwie dekady króla telewizyjnych talk-show, odwołał umówiony wywiad i śmiertelnie się obraził, gdy Ardisson napisał, że to komunardzi spalili Pałac Tuileries. To prawda, lecz niemiła ówczesnemu posłowi Partii Socjalistycznej, który identyfikował się z dziedzictwem Komuny Paryskiej. Może i jest to nieistotna anegdota, ale dobrze pokazuje temperament Mélenchona, który dziś sam siebie namaszcza na przyszłego premiera i – z niezłym skutkiem – jednoczy francuską lewicę.
W nocy z 1 na 2 maja jego La France Insoumise (Francja Nieujarzmiona lub – jak najczęściej tłumaczy się na polski tę nazwę – Niepokorna) i Europe Écologie-Les Verts (Europa Ekologia – Zieloni) dogadały się i stworzyły Nową Unię Ludową Ekologiczną i Społeczną (la Nupes). W poniedziałek, 2 maja dołączyli do niej komuniści. Najdłużej aliansowi opierali się socjaliści z PS, którzy jeszcze niedawno liczyli się we francuskiej polityce najbardziej. Ale w końcu i oni ulegli.
– Spędziliśmy pięć lat na zastanawianiu się, roztrząsaniu wątpliwości i nic nie robiliśmy – stwierdził Mélenchon w sobotę w późnowieczornym show „En est en directe” na antenie France 2, głównej stacji publicznej. – Jeśli jest jakiś punkt niezgody, można się okopać na swoich pozycjach, ale ja wolę tłumaczyć. Czego się boisz? Że jeśli zostanę premierem, wyjdziemy z UE? Odpowiadam: nie wyjdziemy, gwarantuję, ale jeśli będzie nam narzucać rzeczy, z którymi się nie zgadzamy, nie podporządkujemy się. W ten sposób można dojść do zgody, nieważne, czy rozmawiamy z zielonymi, czy z socjalistami – mówił.
Mélenchon, który z uzyskanymi 22 proc. o włos (o 421 308 głosów) przegrał w I turze wyborów prezydenckich z Marine Le Pen (23,15 proc.), chce lewicę zjednoczyć, by – jak podkreśla – „odwrócić bieg historii”. I przeciwstawić się „znęcaniu się nad społeczeństwem przez Emmanuela Macrona”, które ma polegać na podniesieniu wieku emerytalnego i narzuceniu obowiązku pracy beneficjentom RSA, dopłaty solidarnościowej do najniższych dochodów.
Nieprzerwana kampania
Tuż po II turze lider Niepokornych skomentował: – Le Pen uzyskała głosy zaledwie jednej trzeciej uprawnionych. Została pokonana i jest to bardzo dobra wiadomość dla wszystkich obywateli. Macron jest jednak najgorzej wybranym (fr. le plus mal élu) spośród wszystkich prezydentów V Republiki. Jego prezydencka monarchia przetrwała na zasadzie inercji (...). Demokracja daje nam jeszcze możliwość zmiany tego stanu rzeczy. Wzywam was do wybrania mnie na premiera 12 i 19 czerwca.
Ale kampanię przed wyborami parlamentarnymi zaplanowanymi na połowę przyszłego miesiąca lider LFI rozpoczął już wcześniej, tuż po I turze wyborów prezydenckich. Po debacie między Le Pen a Macronem komentował: – Dla tych, którzy kochają ten kraj, to był to straszny wieczór. Nie było ani słowa o Afryce, gdzie jesteśmy zaangażowani militarnie. Ani słowa o przewróceniu porządku geopolitycznego po agresji Rosji na Ukrainę. Nic o kryzysie wodnym, o suszach i o skażeniu wody pochodnymi pestycydów – nie znaleziono ani sekundy na tak poważny temat. Ani słowa o terytoriach zamorskich, które protestują. Uzyskałem w nich zresztą w I turze absolutną większość, ale nie zamierzam się chwalić, że to z powodu moich osobistych zalet. Wiem, że to rodzaj politycznego protestu. Weszliśmy w kampanię przed III turą. Muszę się wypowiadać w imieniu tych 7,7 mln osób, które na mnie głosowały. Przeszliśmy do III tury i walczymy, żeby wygrać i zmieniać rzeczywistość. (III tura to obecnie kluczowe hasło: Mélenchonowi wtóruje, choć używając innych słów, Marine Le Pen, która po przegranej także stwierdziła, że „nie wszystko stracone, bo niedługo odbędą się wybory parlamentarne”).
Według lidera LFI niewielkie różnice w liczbie głosów z I tury wyborów prezydenckich dają mu podstawy, by podważać głosowanie. Nie kwestionuje ich prawomocności i nie twierdzi, że je sfałszowano – nie podobają mu się wyniki. Powołuje się na 28,01-proc. absencję (co we Francji uchodzi za bardzo zły wynik), a przy tym twierdzi, że prezydent nie został wybrany na podstawie programu, tylko z obawy przed dojściem do władzy konkurentki. Dlatego mówi o wadliwości legitymacji głosowania, bo tak należałoby przetłumaczyć słowo „illegitimité” (znaczy ono też „nieprawość”).
– Jest oczywiste, że na kandydata głosują w niej (w II turze – red.) także ci, którzy nie popierają go w 100 proc. Co ma znaczyć słowo „nieprawość”? – żachnął się Rafaël Enthoven, filozof i eseista często występujący w mediach jako komentator. – Problem w tym, że prawda nie ma w oczach Mélenchona żadnego znaczenia. On sam wszedł do parlamentu (obecnej kadencji – red.) przy 64-proc. absencji w jego okręgu, podobnie jak pozostali deputowani z Francji Nieujarzmionej. Jak tacy ludzie śmią mówić o nieprawości? To żałosne – dodał.
Nowy Wersal
W jednym trudno się z Melénchonem nie zgodzić: program nie był tym, co napędziło wybranemu na drugą kadencję prezydentowi zwolenników. Tak naprawdę zaczęło się o nim mówić dopiero przed II turą, a i tak niezbyt konkretnie. Wcześniej liczyła się wojna w Ukrainie i dawanie Francuzom poczucia bezpieczeństwa. A kto mógłby je zapewnić, jeśli nie Macron, który już okrzepł na najważniejszym stanowisku w państwie i w siatce powiązań w światowej polityce? Zresztą program nie był też najważniejszy, kiedy Macron startował po raz pierwszy. Wtedy ważne było, że – jak twierdził, a ludzie to kupili – był spoza układu. Ani lewicowy, ani prawicowy. Że był nowy. (To nic, że za kadencji Françoisa Hollande’a pracował w Pałacu Elizejskim, by potem przejść na stanowisko ministra gospodarki, przemysłu i cyfryzacji, a wreszcie założyć własną partię i odejść z resortu na osiem miesięcy przed wyborami).
Niechętni często wypominają prezydentowi monarszy styl władzy. Zgromadził w pałacu oddany – i pośredniczący w ewentualnych kontaktach – dwór, a gdy kolejni biorący na siebie niezadowolenie społeczne premierzy stawali się obciążeniem, wymieniał ich bez żalu. Z drugiej strony, jeśli był do kogoś przywiązany, posuwał się do dziwnych form wsparcia. Powiedzmy, że graniczących z kolesiostwem. Tak było z ochroniarzem z czasów kampanii Alexandrem Bennalą, który pracował w pałacu na nieistniejącym stanowisku „koordynatora ochrony”, a dla wszystkich było jasne, że jest szarą eminencją u boku prezydenta. Nawet gdy padło oskarżenie o korupcję, Macron wspierał pupila. Przestał dopiero wtedy, gdy wyszło na jaw, że ten spotykał się w prywatnych interesach z rosyjskim oligarchą Iskandrem Machmudowem w siedzibie prezydenckiej partii.
Bilans pierwszej kadencji Macrona w oczach zwykłych Francuzów wypada różnie w zależności od tego, w której grupie społecznej się znajdują. Obiektywnie jest niezły. Kandydat Macron obiecywał w 2017 r. likwidację bezrobocia, które, owszem, się zmniejszyło, ale nie spektakularnie (z 9,5 proc., gdy obejmował władzę, do 7,4 proc.). Jednocześnie nowy prezydent od początku zabrał się za „uwalnianie pracy”, czyli likwidowanie kodeksowych gwarancji praw pracowniczych (m.in. za to samo zapłacił spadkiem popularności Hollande), np. na drodze rozporządzenia wprowadzono limity odszkodowań za niesłuszne zwolnienie. W życie wszedł krytykowany nowy sposób obliczania zasiłku dla bezrobotnych, który obniżył świadczenie dla osób naprzemiennie pracujących i pozostających na bezrobociu – a więc raczej dla przedstawicieli niżej uposażonej „klasy ludowej”, a nie merytokracji. Podczas poprzedniej kampanii kandydat Macron obiecywał obciąć 50 tys. stanowisk w państwowej służbie cywilnej i 70 tys. w społecznościach lokalnych. W ciągu pięciu lat liczba pracowników wzrosła z 5,52 do prawie 5,7 mln, tyle że część jest zatrudniona nie na etat, lecz na podstawie kontraktów.
Według instytutu Observatoire français des conjonctures économiques siła nabywcza rosła w czasie pierwszej kadencji Macrona średnio o 0,9 proc. rocznie (o prawie 300 euro). To wprawdzie lepszy wynik niż za pięciolatek Françoisa Hollande’a (+0,1 proc.) i Nicolasa Sarkozy’ego (+0,2 proc.), ale mniej niż w czasach poprzedzających kryzys w 2008 r. – a to do nich porównują obecny status Francuzi. Do tego standard życia najbiedniejszych 10 proc. gospodarstw domowych w latach 2017–2021 wzrósł wprawdzie według tego samego raportu o 5,3 proc. (zyskały 600 euro), ale u 10 proc. najbogatszych 3,5-proc. wzrost dał im dodatkowe 2,6 tys. euro, co tylko pogłębiło poczucie niesprawiedliwości.
Pozostała sprawa bardzo niepopularnej reformy emerytalnej. Jedyna zapowiedź zrealizowana w tej dziedzinie to podwyższenie o 100 euro miesięcznie zasiłku solidarnościowego dla osób starszych (Aspa), który wynosi obecnie 916,78 euro. Wielki projekt ujednolicenia systemu emerytalnego nie przetrwał kryzysu COVID-19. Strajki i demonstracje zmusiły prezydenta do „zawieszenia” uchwalonej w marcu 2020 r. ustawy. Macron chce wprawdzie powrócić do ustalenia wieku emerytalnego na 65 lat (teraz 62 lata), ale w czasie ostatniej kampanii dał do zrozumienia, że nie będzie przy tym szczególnie obstawał. Jednocześnie obiecał wzrost minimalnej emerytury do 1,1 tys. euro. Na kilka miesięcy przed wyborami wprowadził zaś emeryturę dla rolników i ich „współpracujących małżonków” na poziomie 85 proc. minimalnego wynagrodzenia (przejmując propozycje legislacyjne komunistycznego deputowanego André Chassaigne’a).
W pamięci gorzej sytuowanych obywateli zostały z pierwszej kadencji przede wszystkim długie protesty żółtych kamizelek i brutalne (czy nad miarę, to kwestia dyskusyjna także wśród Francuzów) reakcje policji i sił specjalnych. Potem nastała pandemia, obnażając niewydolność publicznej służby zdrowia i odcinając ludzi od cenionego nad Sekwaną ponad bezpieczeństwo życia towarzyskiego. Sposób zarządzania tym kryzysem zjednoczył w zasadzie wszystkie grupy społeczne pod hasłem „Precz z restrykcjami”. Prezydenta oskarżano o nieudolność i niesłuchanie obywateli.
Wszystkie wyciągane na pierwszy plan pretensje mają jakieś podstawy, a jednak Macron wygrał i – jak ostatnio Jacques Chirac w 2002 r. – zapewnił sobie drugą kadencję. – Wiele sił politycznych, w tym prezydent, nie zdaje sobie sprawy, w jakim stanie jest kraj, i dlatego nie potrafią zrozumieć, dlaczego ktoś taki jak ja może zostać wysłuchany – mówił Mélenchon dziennikarzom w studiu France 2 w ostatnią sobotę kwietnia. – Ludzie są przytłoczeni przez biedę, a inflacja spycha ich w przepaść – diagnozował.
Taki przekaz LFI serwuje przy każdej okazji. Choćby Manuel Bompard – francuski polityk i matematyk, koordynator LFI i poseł do Parlamentu Europejskiego IX kadencji, który komentował na antenie France Inter: – Prezydent ma zły bilans pierwszej kadencji, szczególnie z punktu widzenia społecznego. Wyborcy są rozgniewani i pełni niepokoju, jeśli chodzi o jego przyszłe projekty. Było im trudno zagłosować za Macronem, mimo że chodziło o pokonanie Le Pen.
Podzielni jak nigdy
Wyniki I tury kwietniowych wyborów prezydenckich pozwoliły Mélenchonowi – i dużej części mediów i politologów – na następujący wniosek: naród jest podzielony na trzy części. Blok liberalny to wyborcy prezydenckiej La République en marche, odwołującej się do spuścizny De Gaulle’a prawicy (Republikanów) i tradycyjnej lewicy – Partii Socjalistycznej. Można by go równie dobrze nazwać centrowym, jak i po prostu biuro- lub technokratycznym. Drugi wycinek sceny to skrajna prawica z Marine Le Pen i Érikiem Zémmourem. Wreszcie to, co sam Mélenchon nazywa blokiem ludowym: po prostu równie skrajna jak prawica, tylko ideowo po drugiej stronie, lewica (LFI, dwie odmiany zielonych, Partia Komunistyczna).
Wszystkie bloki uzyskały po mniej więcej tyle samo głosów. Według tej narracji on sam, Mélenchon, nie jest przegranym, który nie wszedł do II tury, tylko naturalnym przywódcą sporej części społeczeństwa i liderem jednej z trzech rodzin politycznych. – Nigdy w przeszłości nie widzieliśmy, by te trzy bloki były wobec siebie wzajemnie w takiej opozycji – mówił w rozmowie z Léą Salamé i Laurentem Ruqierem. – Kiedy jeden z kandydatów wygrywał w II turze, reprezentował zazwyczaj trzy czwarte narodu i wszyscy się ze sobą godzili. Teraz to niemożliwe. Ja nie pogodzę się z Macronem, Macron ze mną, a nikt się nie pogodzi z Le Pen. Czerwcowe wybory będą równie decydujące jak prezydenckie. I mówię Francuzom: jeśli mnie wybierzecie, odwrócicie kartę i będziecie mieć emeryturę w wieku 60 lat, najniższe wynagrodzenie na poziomie 1,4 tys. euro itd. Jeśli tego nie chcecie, nie ma sprawy, głosujcie na innych – przekonywał, jakby naprawdę nadal trwała kampania prezydencka.
W jego programie poczesne miejsce zajmują: blokada reformy emerytalnej, wprowadzenie cen regulowanych na podstawowe produkty, podniesienie płacy minimalnej do 1,4 tys. euro i wprowadzenie bezwarunkowego dochodu dla młodych (18–24 lata), aby mogli się rozwijać i nie brać jakiejkolwiek pracy, byleby przetrwać. Poza tym społecznym planem LFI podkreśla konieczność regulacji ekologicznych (to zresztą główny punkt sporny w relacjach z komunistami). Jest za przejściem w 100 proc. na odnawialne źródła energii oraz całkowitą rezygnacją z silnej we Francji energetyki jądrowej. Do tego domaga się zakazu stosowaniu glifosatu (herbicyd totalny wprowadzony na rynek przez koncern Monsanto) w uprawach. I popiera prawa mniejszości, także seksualnych.
To postulaty z dość dużym rozrzutem i można by się obawiać, czy jedne nie odstraszają zwolenników drugich. Kto więc głosował na Mélenchona? Wygrał I turę w 31 okręgach wyborczych w miastach powyżej 100 tys. mieszkańców. Osiągnął świetny wynik (ponad 30 proc.) w regionie paryskim. Zdecydowanie wygrał w Marsylii, Montpellier czy Tuluzie. W innych dużych miastach było podobnie. Sam Mélenchon protestuje jednak przeciwko łatwemu przyjęciu, że to tam ma największe poparcie (i że jest kandydatem zielono-feministycznej inteligencji). Wskazuje na wysokie wyniki na zachodzie, południowym zachodzie i południu Heksagonu (jak często nazywa się we Francji jej europejskie terytorium w odróżnieniu od zamorskich), gdzie dominują tradycyjne gminy z miasteczkiem i otaczającymi je wsiami. Według niego ich mieszkańcy świetnie rozumieją jego program, bo poznali problemy ekologiczne (szczególnie z wodą) w praktyce. Nie mówiąc już o problemach lokalnej gospodarki i po prostu poczuciu ubożenia.
Niektórzy dorzucają jeszcze jeden powód, dla którego Mélenchon zyskał tam spore poparcie. W klasycznych miejsko-wiejskich gminach nie ma „problemu islamskiego” – co nie znaczy, że nie ma tam muzułmanów, ale nie tworzą oni enklaw jak w Paryżu i innych wielkich miastach, a w związku z tym nie są traktowani jak zagrożenie. A islamofobia to jedna z płacht na Mélenchona. Od dawna broni tej mniejszości. Możliwe, że zdecydowały o tym względy osobiste – wywodzi się z hiszpańskiej rodziny od dawna mieszkającej w Afryce Północnej; jak sam wspomina, kiedy trafił jako dziecko na północ Francji, nie pozwolono mu zapomnieć, że nie jest u siebie, co naznaczyło go poczuciem niesprawiedliwości. Teraz chce bronić przed tym innych (ta szlachetna postawa nie obejmowała jednakowoż Żydów, wypowiedzi lidera Nieujarzmionych często klasyfikowano jako mniej lub bardziej otwarcie antysemickie). Może jednak być i tak, że Mélenchon postanowił gromadzić wokół siebie różne mniejszości, by na koniec uzbierać z nich większość.
Z całą pewnością nie ma jednego profilu wyborcy Mélenchona. Według mediów dobry wynik 10 kwietnia lidera LFI był konsekwencją „użytecznego” głosowania wyborców lewicy, którzy stwierdzili, że to on ma największe szanse wejść do II tury (i/lub pokonać Le Pen). W badaniu Opinion Way na zlecenie Europe 1 i CNews aż 50 proc. jego wyborców odpowiedziało, że „głosowało na swojego preferowanego kandydata bez względu na jego szanse wygranej”. Oddanie głosu z wzięciem pod uwagę szans zadeklarowało niemal tyle samo (49 proc.) jego wyborców. Oznacza to, że lider LFI cieszy się sporym poparciem, choć dla wielu jest „lepszą opcją”, a nie pierwszym wyborem. W każdym razie dla tych zdeterminowanych, by nie dopuścić do pełni władzy obecnego prezydenta i zmusić go do kohabitacji. Jak komentuje w „La Libération” politolog i specjalista od francuskiej lewicy Rémi Lefebvre, słowo „użyteczność” stało się w tych wyborach bardzo popularne. Posługują się nim już nie tylko komentatorzy, lecz także świadomi wyborcy. – Nawet jeśli głosowanie było „użyteczne”, nie można zaprzeczyć, że Mélenchon wygrał bitwę o program lewicy. Wielu lewicowych wyborców aprobowało jego program i głosowało na niego przede wszystkim dla jego pomysłów – stwierdza.
Według badania Ifop-fiducial dla TF1 i LCI aż 80 proc. głosujących aprobowało program Mélenchona (Macron uzyskał w tej kategorii tylko 66 proc.). Wydaje się więc, że może on liczyć na poparcie też w czerwcu. Dlatego (a nie tylko z powodu rozbuchanego ego, co mu się zarzuca) to lider LFI „firmuje” lewicową koalicję – jego twarz ma zapewnić zwycięstwo.
Nic nie jest oczywiste
– Znam tę piosenkę. Pierwsza zwrotka jest pełna werwy, ale na koniec jest słaba frekwencja, ponieważ wyborcy uznają, że wszystko już się rozegrało w wyborach prezydenckich. W 2002 r. Jacques Chirac stanął w II turze przeciwko Jean-Marie Le Penowi. Lewica z Lionelem Jospinem została wyeliminowana. Wielu miało nadzieję, że będzie „III tura”, że wyborcy zechcą „poprawić” to, co zrobili lub czego nie zrobili w wyborach prezydenckich. Lewica powinna się zjednoczyć, to podstawa. I przedstawić wiarygodną ofertę. Bez tego nie będzie większości. I przypominam, że nie można się samemu mianować na premiera – komentował strategię Mélenchona ostatni lewicowy prezydent François Hollande.
– Wmawia się nam, że nie mamy wyboru. Że możemy się tylko zlepenizować, zmelanszonować albo zmacronizować. Odpowiadam: żadna z tych opcji mnie nie interesuje – utyskuje Stéphane le Foll, socjalistyczny mer Le Mans, który sam zgłaszał gotowość startu w kwietniowych wyborach z ramienia PS, ale kierownictwo partii odrzuciło jego kandydaturę.
– Nawet jeśli zjednoczona lewica wygrałaby wybory, co wydaje się całkiem nieprawdopodobne, skąd założenie, że to Mélenchon zostałby premierem? Ta pewność wydaje mi się bardziej niebezpieczna niż nadzieja na wygraną w czerwcu, kiedy się właśnie przegrało wybory prezydenckie – dorzucał Rafaël Enthoven.
Nadzieja w świeżo zjednoczonej lewicy jednak jest. Tym większa, że – jak donosi „Le Monde” – partii prezydenta Macrona „jest daleko do jednej formacji, której życzyła sobie głowa państwa, a obecna większość jest nękana podziałami między różnymi grupami dążącymi do uzyskania okręgów wyborczych”.
Nowa Unia Ludowa zgłosiła kandydatów we wszystkich 577 okręgach. 330 wywodzi się spośród Niepokornych Mélenchona, 100 spośród Zielonych. 70 miejsc dostała Partia Socjalistyczna, a 50 komuniści. Pozostałe są dla mniejszych, lokalnych partnerów. ©℗
Postulaty lewicy i samego Mélenchona mają na tyle duży rozrzut, że jedne mogą odstraszyć zwolenników drugich