Tu chodzi o niewiarygodnie dużo miejsc pracy – mówił kanclerz Olaf Scholz w niedzielny wieczór w telewizji ARD. Właśnie w ten sposób tłumaczył, dlaczego nie popiera embarga na rosyjski gaz. Choć jednocześnie zapewniał, że odejście od surowców importowanych ze Wchodu nastąpi szybko. A już następnego dnia ambasador niemiecki w Polsce Arndt Freytag von Loringhoven informował, że „do końca roku Berlin przestanie importować węgiel i ropę naftową z Rosji”. Z kolei w raporcie Ministerstwa Gospodarki i Ochrony Klimatu można przeczytać, że „do połowy 2024 r. Niemcy praktycznie uniezależnią się od rosyjskiego gazu”, co będzie możliwe m.in. dzięki rozwojowi OZE oraz dywersyfikacji dostaw. Dla porównania – Polska porzuci rosyjski gaz do końca roku, zaś proces rezygnacji z ropy i węgla będzie przebiegać podobnie w obu krajach.
O tym, że Berlin zbyt mocno surowcowo uzależnił się od Kremla, można obecnie usłyszeć nad Sprewą dość często – tak mówi m.in. minister gospodarki Robert Habeck. Bo generalnie przyznawanie przez tamtejszą klasę polityczną, że się w polityce wschodniej pomyliła, jest teraz popularne; robi to nawet będąca dziś w opozycji chadecja. Ale z drugiej strony warto pamiętać, że do zablokowania
gazociągu Nord Stream 2 doszło zaledwie dzień przed rosyjskim atakiem na Ukrainę, zaś decyzję o jego budowie Niemcy podjęły już po nielegalnej aneksji Krymu przez Rosję w 2014 r.
– Dziś żadne państwo Zachodu nie powinno czuć większej odpowiedzialności za bezpieczeństwo Kijowa niż Niemcy. Dlatego to my powinniśmy pomagać jej więcej niż jakikolwiek inny kraj. Robiliśmy też dobre rzeczy, ale ewidentnie osłabiliśmy pozycję Ukrainy: ciężko pracowaliśmy, by nie weszła do NATO, odmawialiśmy dostaw broni, współpracowaliśmy militarnie z Rosją do 2014 r. i pomogliśmy Moskwie ominąć Ukrainę przy przesyle gazu, budując Nord Stream – twierdzi Janis Kluge, ekspert think tanku Stiftung fur Wissenschaft und Politik.
Postawę rządu w Berlinie można odebrać tak: „Zaszły duże zmiany w porządku międzynarodowym. Dostosujemy się, lecz zrobimy to na zasadach, które będą dla nas korzystne”. Taką zresztą diagnozę stawia ukraiński
prezydent. – Niemcy starają się zachować równowagę. Mają długotrwałe stosunki z Rosją i patrzą na sytuację przez pryzmat gospodarki. (…) Myślę, że starają się dostosować do rozwoju sytuacji. Patrzą również na to, jak sytuacja wpływa na ich kraj. Mogą pomagać, jeśli w kraju jest presja, by to robić. I mogą przestać, gdy uznają, że to, co zrobiły, już wystarczy. Myślę, że wśród krajów, które mogą naprawdę pomóc, Niemcy są bardziej pragmatyczne niż ktokolwiek inny – przekonywał Wołodymyr Zełenski na łamach brytyjskiego tygodnika „The Economist”.
Zachowawcze stanowisko rządu Scholza w kwestii rezygnacji z rosyjskich surowców energetycznych krytykują także eksperci. – Zakładamy poważny kryzys, ale nie będzie tak źle, bo gospodarka ma wiele opcji dostosowania, które wykraczają daleko poza to, co jest produkcją przemysłową – wyjaśniał prof. Christian Bayer z Uniwersytetu w Bonn w programie „Tagesschau”. W odpowiedzi kanclerz stwierdził, że nieodpowiedzialne jest zawierzanie modelom matematycznym, które się później nie sprawdzają. Ale nie wyjaśnił już, dlaczego miałyby się nie sprawdzić.
– To było niebywałe zachowanie, bo Scholz otwarcie zakwestionował wyliczenia naukowców, uznał je za abstrakcję odległą od życia przedsiębiorców – komentuje dr hab. Sebastian Płóciennik z Zespołu Niemiec i Europy Północnej Ośrodka Studiów Wschodnich. – Niemcy obawiają się gospodarczych skutków wojny oraz tego, że
sankcje uderzą mocniej w Zachód niż w Rosję. Ostrożna retoryka nie oznacza jednak, że będzie bronił on status quo. Gdy Scholz kwestionuje sens embarga, to jednocześnie minister gospodarki Robert Habeck na Bliskim Wschodzie negocjuje dostawy gazu, które mają zastąpić import z Rosji. Kolejna obawa Niemców dotyczy globalizacji i możliwego rozpadu świata na dwa bloki: zachodni i ten pod wodzą Chin, z udziałem Rosji – tłumaczy ekonomista. Rywalizacja polityczna i ograniczenie handlu dla nastawionych na eksport przedsiębiorstw niemieckich może oznaczać olbrzymie trudności. – Największe firmy ujęte w niemieckim indeksie giełdowym DAX osiągają aż 16 proc. obrotów na rynku chińskim. U producentów samochodów jest to nawet więcej. Koszty takiego globalnego pęknięcia byłyby więc dla Niemiec bardzo wysokie – dodaje Płóciennik.
Przedstawiciele rządu oraz zdecydowana część społeczeństwa niemieckiego potępiają rosyjską agresję na Ukrainę. Poza marginesem politycznym, na czele z mającą reprezentację parlamentarną lewicową Die Linke, nikt poważny zbrodni rosyjskich nie stara się relatywizować. Ale nie zmienia to tego, że zdumiewać może język, który jest używany w debacie publicznej. W prestiżowym tygodniku „Der Spiegel” można przeczytać o „wojnie Putina”, a znacznie trudniej znaleźć sformułowanie „inwazja Rosji”. W podobnym tonie wypowiada się też kanclerz Scholz. Ta próba oddzielenia autokraty Putina od społeczeństwa rosyjskiego może zaskakiwać, bo według wszelkich dostępnych badań społecznych, które są uznawane za wiarygodne, ogromna część społeczeństwa rosyjskiego popiera „specjalną operację”. Warto także pamiętać o tym, że zbrodnie wojenne w Ukrainie popełniają rosyjscy żołnierze, a nie ich polityczny lider. W Polsce jest to oczywiste, w Niemczech – nie.
Dobrym przykładem różnicy w podejściu w Polsce oraz Niemczech do wojny ukraińsko-rosyjskiej jest sfera kultury. I tak grupa Kult koncerty gra z ukraińską flagą w tle i kończy je kawałkiem „Sowieci”: „A ja myślałem, że to śmieci/ że to gówno z nieba leci/ a to sowieci, sowieci”. Przekaz nie pozostawia miejsca na interpretację. Tymczasem u naszych sąsiadów urządzono w ramach solidarności z Ukrainą koncert Filharmoników Berlińskich, na który zapraszał prezydent Frank-Walter Steinmeier. Skandal wybuchł po tym, gdy ukraiński ambasador Andrij Melnyk oznajmił, że na koncercie się nie pojawi, bo jako soliści występują Rosjanie. Tak na Twitterze dyplomata skomentował późniejsze tłumaczenia rzeczniczki prezydenta: „Boże drogi, dlaczego prezydentowi federalnemu tak trudno jest uświadomić sobie, że dopóki rosyjskie bomby spadają na miasta i dzień i noc mordowane są tysiące cywilów, my, Ukraińcy, nie mamy ochoty na «wielką kulturę rosyjską». Basta”.
– Sprawa koncertu pokazała dwie rzeczy. Po pierwsze Niemcy myślą o sobie jako o mediatorze, który kierując się moralną, antywojenną perswazją, chce doprowadzić zwaśnione strony do zgody. Czy ofiara ma na to ochotę, to już inna kwestia. Po drugie pokazuje specyficzny sposób myślenia o wschodniej Europie. Część elit wciąż nie widzi tam niezależnych nacji, tożsamości i państw, lecz „postsowiecką” przestrzeń, w której Rosja to jedyny trwały punkt odniesienia. W ten sposób mimowolnie odmawiają Ukraińcom podmiotowości – mówi Płóciennik. – Ta wojna przyniosła jednak ważną zmianę. Ukraińcy, pokazując swoją sprawność wojskową i dyplomatyczną w obliczu agresji, zaistnieli jako dojrzałe państwo, z którym trzeba się liczyć – dodaje.
Melnyk w ostatnich tygodniach stał się w Niemczech postacią znaną też z tego powodu, że wprost wytyka Berlinowi opieszałość w działaniu; i używa do tego, jak na dyplomatę, sformułowań niekonwencjonalnych. – Ważne jest to, że pomaga się nam bronią defensywną, a nie tylko pięknymi słowami czy radami – mówił w wywiadzie dla Deutschlandfunk.
Przy dostawach broni widać niejednoznaczność podejścia Berlina. Przed wojną i tuż po jej wybuchu Niemcy odmawiali Ukrainie wszelkich dostaw. Sprzeciwiali się nawet temu, by wyprodukowane jeszcze w NRD haubice trafiły nad Dniepr z Estonii. A już po tym, jak się zgodzili – bo presja zewnętrzna była olbrzymia, to dostarczenie obiecanych 5 tys. hełmów zajęło im ponad tydzień, a dodatkowo okazało się, że część posowieckich przeciwlotniczych zestawów Strzała nie nadaje się do przekazania. W ubiegłym tygodniu pojawiła się
informacja, że Niemcy wysłali na Ukrainę broń o wartości prawie 40 mln dol. To dużo, ale o ok. 10 razy mniej niż USA, które zapowiedziały jeszcze więcej dostaw – w sumie na ponad miliard dolarów. Berlin wciąż też trzyma się retoryki, że może dostarczać jedynie broń defensywną, bo nie chce eskalować konfliktu z Rosją. Tymczasem Polska stała się głównym punktem przerzutowym pomocy, która do Ukrainy płynie szerokim strumieniem. Szybko przekazaliśmy również Kijowowi amunicję czy zestawy przeciwlotnicze Piorun. Ale w ostatnich dniach postawa Niemiec się nieco zmieniła – w środę niemiecka minister obrony Christine Lambrecht ogłosiła, że Berlin dostarczy Ukrainie broń za kolejne 300 mln euro. Będzie to sprzęt nowy, nie z zapasów wojska.
Także w dozbrajaniu własnych żołnierzy Niemcy są bardziej wstrzemięźliwi niż Polacy. Tuż po wybuchu wojny Scholz ogłosił zwiększenie wydatków na obronność do co najmniej 2 proc. PKB; zapowiedział również stworzenie specjalnego wojskowego funduszu o wartości 100 mld euro. Później doprecyzowano, że to właśnie z tego funduszu będą zwiększane wydatki na obronność do tych 2 proc. Scholz używał wtedy pojęcia „Zeitenwende”, czyli zmiana czasów. Dla porównania, jak wyliczył Tomasz Dmitruk z Nowej Techniki Wojskowej, w Polsce już w tym roku na obronność wydamy prawie 2,4 proc.
PKB. Zgodnie z deklaracjami rządzących w przyszłym roku będzie to co najmniej 3 proc. plus środki ze specjalnego Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych, który ma być zasilany m.in. z zysku NBP. Oczywiście nominalnie to Berlin będzie wydawał więcej, ale to my poniesiemy większy wysiłek ekonomiczny. Zapewne jednym z powodów różnic w podejściu jest geografia – Niemców od Rosji oddziela Polska.
Nieco inne podejście widać także w stosunku do ofiar wojny. Zarówno w Polsce, jak i w Niemczech Ukraińcy są przyjmowani z otwartymi ramionami. Za Odrą już ich zarejestrowano prawie 300 tys., a ta liczba jest zapewne większa, ponieważ na granicy polsko-niemieckiej nie ma kontroli. Jednak w Niemczech pojawił się inny problem – Rosjan, którzy uciekają z Rosji. Ci, którzy wjeżdżają, mają wizy pozwalające np. na turystyczny wjazd do strefy Schengen, lecz nie wiadomo, co robić z tymi ludźmi po wygaśnięciu zezwoleń na pobyt. Jak donosi „FAZ”, w tej kwestii nie ma regulacji. To nie jest problem dotyczący dużej liczby osób, ale jest poruszony, co wpisuje się w narrację oddzielania Putina od „zwyczajnych” Rosjan.
Skąd bierze się to różne reagowanie na konflikt? – Po pierwsze my, Niemcy, jesteśmy dalej. Emocjonalnie i geograficznie. Polska ma więcej powodów, by angażować się w ten konflikt, choćby dlatego, że u was jest znacznie więcej ludzi, którzy przed wojną uciekli – wyjaśnia Christoph von Marshall, komentator zagraniczny w berlińskim „Tagesspiegel”. – Po drugie dla nas nie wszystko w polityce zagranicznej jest czarno-białe. Mamy znacznie większy dystans do Zachodu i USA, szczególnie po wojnach w Iraku i Afganistanie, gdzie doszło m.in. do błędów niemieckich żołnierzy. W naszym pacyfistycznym społeczeństwie panuje przekonanie, że wojna to zło, a jeśli popełnimy błąd, to będzie to podwójnie złe. Biorąc pod uwagę, że prawda zawsze cierpi jako pierwsza, to do doniesień z wojny podchodzimy ostrożnie – mówi publicysta. – Wreszcie trzeba wskazać, że Niemcy mają romantyczny obraz Rosji i poczucie historycznej za nią odpowiedzialności. W naszej pamięci historycznej Moskwa ma nieproporcjonalnie silną pozycję, zaś Kijów i państwa bałtyckie nieproporcjonalnie słabą – tłumaczy.
Ironią losu będzie to, że oprócz radykalnych zmian w narracji polityczno-historycznej Rosji ta wojna zapewne mocno przemebluje pamięć historyczną Niemiec. Zapewne w kwestii Rosji stanowiska Polski i Niemiec będą sobie bliższe niż dotychczas. ©℗