Niechęć wobec polityki Trumpa była w Waszyngtonie i Nowym Jorku tak duża, że kompletny odwrót od jego czasów uznano za rzecz nieuchronną i oczywistą. Szybko przyjęło się założenie, że kolejny demokratyczny prezydent będzie wręcz z automatu rewersem Trumpa – Batmanem do jego Jokera – i kimś, kto zawróci ciężki kontenerowiec amerykańskiej polityki o 180 stopni.

Wielu ludzi budzi się na wielkim kacu po Trumpie i chce sobie ułożyć obraz świata na nowo, więc postrzegają Bidena jako początek zupełnie nowych czasów” – mówił mi niedawno w wywiadzie opublikowanym na łamach DGP David Dayen, redaktor naczelny magazynu „The American Prospect”. Niechęć wobec polityki Trumpa była w Waszyngtonie i Nowym Jorku tak duża, że kompletny odwrót od jego czasów uznano za rzecz nieuchronną i oczywistą. Szybko przyjęło się założenie, że kolejny demokratyczny prezydent będzie wręcz z automatu rewersem Trumpa – Batmanem do jego Jokera – i kimś, kto zawróci ciężki kontenerowiec amerykańskiej polityki o 180 stopni.
Problem z tą narracją jest oczywisty. Ani przez chwilę nie była ona prawdziwa. Oczywiście łatwo jest ją zrozumieć na psychologicznym poziomie – niechęć do Trumpa wśród amerykańskich elit była szczera i ugruntowana na całkiem realnych obawach. Ale nikt tak naprawdę ani nie chciał, ani nie mógł obiecać kompletnego odwrotu czy wycofania się ze wszystkich decyzji i frontów, jakie Trump otworzył. W niektórych przypadkach dlatego, że świat się już bezpowrotnie zmienił od czasów, kiedy demokraci po raz ostatni urzędowali w Białym Domu. W innych przypadkach zaś dlatego, że znienawidzony przez nich Trump mimo wszystko działał w interesie Ameryki i podejmował decyzje, jakie na jego miejscu w tej czy innej formie podjęliby też jego dzisiejsi krytycy.
Spójrzmy na trzy kluczowe obszary, w których demokratyczna administracja i większość w Kongresie kontynuuje dziś Trumpowską politykę. Tylko trzy, bo można ich oczywiście wymienić o wiele więcej.
Po pierwsze, świadczenia społeczne i bezpośredni transfer gotówki do amerykańskich rodzin. Dziś Biden chwali się rozszerzeniem pomocy społecznej i finansowym wsparciem dla gospodarstw domowych. Ale przełomową decyzję o przesyłaniu czeków – rewolucyjną wręcz jak na amerykańską niechęć do „socjalu” – podjął przecież Trump, a w Kongresie zatwierdzili ją także probiznesowi republikanie. Paradoksalnie to Obama w trakcie poprzedniego kryzysu – w latach 2008–2011 – był w tej sprawie dużo bardziej zachowawczy, choć historycznie to przecież demokraci byli partią opowiadającą się za rozszerzaniem pomocy społecznej.
Po drugie, polityka wobec Chin. Panuje powszechna zgoda, że Biden i jego ludzie są dziś wobec chińskiego smoka bardziej subtelni, myślą długofalowo i unikają aroganckich gestów tam, gdzie nie jest to konieczne. Ale co do zasady Biden nie tylko nie obniżył rangi globalnego konfliktu USA–Chiny, ale wręcz ją podniósł. Gdy Trump doszedł do władzy w 2016 r., przedstawiał rywalizację z Chinami przede wszystkim jako kwestie handlu i miejsc pracy. Teraz zmieniło się to o tyle, że administracja Bidena interpretuje tę rywalizację w sposób totalny. Nie chodzi już tylko o handel czy technologie, ale demokrację, wielostronne sojusze, relacje z Europą, media i wolność słowa, zieloną transformację i tuzin innych obszarów. Administracja Bidena nawet bardziej niż poprzednicy wyciąga rękę do Tajwanu, mocniej angażuje europejskie stolice i sygnalizuje wielostronne podejście do budowania antychińskich koalicji i sojuszy. W tej kwestii nie ma więc prostej alternatywy – ostrzy republikanie albo łagodni demokraci. Przeciwnie, Biden wyłącznie kontynuuje politykę Trumpa nieco bardziej zróżnicowanymi środkami.
Po trzecie, wycofywanie się z „wiecznych wojen”, których najbardziej tragicznym teatrem był i jest Afganistan. Joe Biden zapowiedział i realizuje błyskawiczne wycofanie się z Afganistanu, które rozpoczął Trump. Ta sytuacja zresztą najlepiej obrazuje też podwójne standardy, jakie wobec prezydenta stosują dziś amerykańskie media. Trump był krytykowany za rzekomy izolacjonizm i pośpiech w wycofywaniu się z Afganistanu. Jednak gdy Biden opakował tę samą politykę w język demokracji i prawa do samostanowienia narodów, krytyka ucichła. Choć między prezydenturą jednego i drugiego jest ciągłość – aktualny prezydent po prostu kończy to, co poprzedni zaczął. Wszystkie bolesne i tragiczne skutki szybkiego odwrotu – powrót talibów do władzy i wywołany tym masowy exodus przerażonych Afgańczyków – zmaterializują się tak czy inaczej. Różnica między jednym i drugim polega zaś chyba tylko na tym, że Biden zapowiedział rozszerzony program przyjmowania wybranych uchodźców z Kabulu, a Trump być może nie zdecydowałby się nawet i na taki skromny gest. Ale także w szerszym sensie wycofanie się z obecności zbrojnej w regionie ma związek z przesunięciem ciężaru geopolitycznej rywalizacji w stronę Chin – co również jest kontynuacją, a nie zaprzeczeniem, dogmatów poprzedniej kadencji.
Tę wyliczankę można by kontynuować długo. Polityka imigracyjna i ochrona granic, relacje z Izraelem, stosunek wobec Wenezueli i Kuby, utrzymywanie pewnych „protekcjonistycznych” polityk handlowych – lista obszarów, w których między Trumpem i Bidenem mamy do czynienia z kontynuacją, jest długa. Nie znaczy to, że w którejkolwiek z dziedzin jeden albo drugi ma monopol na rację. Ale tyle wiadomo na pewno: nie było mowy, że Biden odwróci wszystkie decyzje poprzednika. Nawet jeśli wielu jego wyborców i fanów właśnie tego oczekiwało, a te oczekiwania bezpodstawnie jeszcze podsycano w trakcie kampanii wyborczej. Uczciwe postawienie sprawy pokazuje bowiem, że Biden jest – w wielu znaczeniach tego pojęcia – następcą, a nie tylko rywalem Trumpa.