28 dni nie wystarczyło premierowi na przekonanie partii prawicowych do współpracy z Likudem.

Marcowe wybory do Knesetu miały zakończyć trwający w Izraelu kryzys polityczny. Premierowi Binjaminowi Netanjahu nie udało się jednak stworzyć koalicji rządowej w wyznaczonym przez prezydenta Re’uwena Riwlina terminie, który upłynął we wtorek.
W takiej sytuacji prezydent ma dwie możliwości: może powierzyć zadanie zbudowania rządu przywódcy opozycji lub zwrócić się do parlamentu o wybranie na premiera jednego ze swoich kandydatów. Jeśli to również nie doprowadziłoby do wyłonienia rządu, Izrael byłby zmuszony do przeprowadzenia jesienią kolejnych – piątych w ciągu dwóch lat – wyborów parlamentarnych.
Czas na podjęcie decyzji prezydent ma do piątku rano. W środę odbył w tej sprawie telefoniczne konsultacje z szefami poszczególnych frakcji. Izraelskie media podają, że Riwlin zapewne zdecyduje o przekazaniu mandatu do utworzenia rządu Ja’irowi Lapidowi, którego centrowa partia Jest Przyszłość zajęła drugie miejsce w marcowym głosowaniu.
Nie ma jednak gwarancji, że Lapidowi taką koalicję uda się zbudować. Będzie musiał się zmierzyć z głębokimi różnicami, jakie dzielą partie, które miałyby się zjednoczyć w ramach bloku „anty-Netanjahu”. Urzędujący premier próbuje je zresztą pogłębić – Likud przyspieszył we wtorek procedowanie serii ustaw, które popierają konserwatyści pod przywództwem Naftalego Bennetta z Nowej Prawicy, a którym przeciwna jest centrowa frakcja Lapida. – Z pomocą Boga, o godzinie 17.30 wszyscy obywatele Izraela dowiedzą się, dokąd lewica chce zaprowadzić Bennetta – napisał przed głosowaniami na Twitterze poseł Likudu Miki Zohar.
Ustawy dotyczyły m.in. zainicjowania bezpośrednich wyborów na premiera (o czym pisaliśmy w DGP z 26 kwietnia w artykule „Tydzień prawdy dla Binjamina Netanjahu”), ustanowienia kary śmierci dla terrorystów czy rozszerzenia składu Sądu Najwyższego.
Na taki ruch Netanjahu zdecydował się po tym, jak Bennett odrzucił wysuniętą przez niego w poniedziałek propozycję objęcia stanowiska szefa rządu na rok w ramach umowy rotacyjnej. Matti Tuchfeld z centroprawicowej gazety „Jisra’el ha-Jom” stwierdził, że „Bibi” wyczerpał w ten sposób wszystkie możliwości, dzięki którym mógłby utrzymać się na stanowisku. – Nawet najlepszemu magikowi wszechczasów w końcu zabrakło królików – napisał.
To właśnie lidera Nowej Prawicy premier oskarżył o swoje niepowodzenie. We wtorek, kiedy upłynął wyznaczony przez prezydenta termin powołania rządu, Netanjahu wydał oświadczenie: „Ze względu na fakt, że Bennett odmówił dołączenia do koalicji z prawicą, co z pewnością doprowadziłoby do utworzenia rządu, premier zwrócił mandat prezydentowi”.
W tym samym czasie o Bennetta zabiegała opozycja. W desperackich wpisach na Twitterze były koalicjant premiera i szef partii Niebiesko-Biali Beni Ganc prosił go o dołączenie do jej szeregów. – Naftali, wiem, że jesteś osobą wartościową. Wiem, że Izrael jest dla Ciebie ważny. Musisz dziś ogłosić, że przystępujesz do rządu zmiany i popierasz mandat prezydencki przyznany Ja’irowi Lapidowi. Nie pozwól Netanjahu cię zdeptać – pisał.
Choć pozycja „Bibiego” faktycznie jest zagrożona, bo jego przeciwnicy, mimo głębokich różnic ideologicznych, od kilku tygodni prowadzą nieformalne rozmowy w nadziei na zawarcie porozumienia, zwrócenie mandatu prezydentowi niekoniecznie musi zwiastować koniec jego 12-letnich rządów.
Tak było w kwietniu 2019 r., kiedy po wyborach do Knesetu Netanjahu nie zdołał zbudować koalicji w wyznaczonym terminie. We wrześniu Izraelczycy udali się więc do urn po raz drugi. Wtedy szef Likudu ponownie nie podołał temu zadaniu, a mandat został przekazany Beniemu Gancowi, który – podobnie jak Netanjahu – poniósł porażkę. W konsekwencji „Bibi” pozostał na stanowisku jako szef rządu tymczasowego.