Problemem Polski jest deficyt. Ale nie budżetowy. Nowy rząd nie przedstawił dotąd spójnego pomysłu na to, jak kraj ma się rozwijać.
„Skalibrujmy się. Ważniejsze dla Polski jest: a) dowalenie PIS-owcom b) budowa atomówki?”. To ankieta, którą na X przeprowadziła moja redakcyjna koleżanka Barbara Kasprzycka. 75 proc. z 315 osób, które wzięły w niej udział, wskazało odpowiedź b. Oczywiście, sondaż był żartobliwym komentarzem do sytuacji politycznej, gdy próbom rozliczania poprzedniej ekipy rządzącej towarzyszy zamrożenie inwestycji strategicznych.
Ale kwestia, której Kasprzycka dotknęła, jest wyjątkowo poważna. Sprowadza się do pytania, czy władza ma się zajmować przede wszystkim sobą, czy jednak państwem. Polityka „ciepłej wody w kranie”, symbol pierwszych rządów PO w latach 2007–2014, to za mało. Problemy, które już wtedy zaczynały być palące, dziś stanowią olbrzymie obciążenie rozwojowe, by wymienić choćby starzejące się społeczeństwo czy popsute oraz skomplikowane do imentu prawo. Do tego pojawiły się zupełnie nowe zagrożenia, jak ryzyko agresji Rosji. To wszystko na tle przetasowań światowego układu sił czy napięć w UE, zmuszających Polskę do aktywniejszej polityki zagranicznej.
Tymczasem nowy rząd dotąd nie przedstawił jasnego pomysłu na to, czym i jak chce się zajmować. W exposé usłyszeliśmy frazesy, a 100 konkretów z kampanii poszło w zapomnienie. Mamy do czynienia z sytuacją, w której pozornie dzieje się wszędzie wszystko naraz, a w rzeczywistości nie dzieje się nic godnego uwagi z punktu widzenia dbałości o długofalowy rozwój kraju. Brakuje wizji.
Zagubiony czempion
W pewnym sensie wizja jest najważniejsza. Taka, którą można sformułować w kilku zdaniach, wskazujących cel i narzędzia jego realizacji. Spójrzmy na kraje z czołówki Indeksu Wolności Gospodarczej Instytutu Frasera, który koreluje z ich zamożnością. Nazwa każdego przywodzi na myśl idee polityczne, na których w sposób trwały opiera się wzrost – wizję rozwoju, którą wypracowano przez lata w procesie politycznym.
Szwajcaria to rozsądek decyzyjny osiągany poprzez konsensus społeczny demokracji bezpośredniej, domyślna neutralność wobec sporów innych państw i skoncentrowanie gospodarki na finansach, zaawansowanej nauce i nowych technologiach. Nowa Zelandia to upatrywanie siły w prostocie rozwiązań, a także wyspiarska bezkompromisowość decyzyjna i sprawność działania, przekładająca się na śmiałe posunięcia w politykach gospodarczych, jak zerwanie z dopłatami dla rolnictwa w latach 80. XX w. i deregulacja, które przyniosły niebywały rozkwit tego sektora. Dania to przykład budowania polityki gospodarczej na dowodach, co pozwala jej na utrzymanie statusu jednego z najbogatszych oraz najlepszych do życia państw Europy, przy jednocześnie niewielkim zainteresowaniu rozgrywaniem wielkiej polityki. Irlandia wyznaczyła kurs na kapitał i od lat 80. XX w. robi wszystko, żeby go przyciągać. Skutecznie – ma najwyższy PKB w UE. Estonia. Albo lepiej E-stonia. Malutki kraj z premedytacją budujący siłę w oparciu o technologie cyfrowe i mądre sojusze międzynarodowe. Obywatele potwierdzają słuszność kierunku w kolejnych wyborach, swoją drogą, w ponad 50 proc. głosując w internecie.
Mógłbym wymieniać dalej, aż doszlibyśmy do 47. miejsca, które zajmuje Polska.
A co jest symbolem naszego rozwoju? Głównie to, że w 1989 r. porzuciliśmy socjalizm, dołączyliśmy do UE i pozwoliliśmy działać ludziom. Nasza gospodarka została otwarta na świat i uwolniona z krępujących ją więzów. Ale wprawienie mechanizmu w ruch i obserwowanie, jak się zachowuje, nie jest wizją rozwoju. Dla jasności: chodzi mi o poukładany, dobrze uargumentowany plan budowy instytucji i prowadzenia polityk, dzięki któremu Polska na trwałe pozostanie na ścieżce rozwoju, służącego jej obywatelom. To coś więcej niż program wyborczy – to trwały kurs, który spaja działania kolejnych rządów. Odpowiedź na pytanie, dokąd nasz okręt płynie, czytelna także dla obserwatorów z zewnątrz. Czytelna, bo poparta realnymi posunięciami.
Zazdrość i konkurencja
Żeby wypracować taką wizję, konieczne ze strony rządzących jest wzniesienie się ponad bieżący spór polityczny oraz zrozumienie współczesnego świata. W przypadku gospodarki chodzi o odpowiedź na pytanie: czy żyjemy w świecie gry o sumie zerowej, czy dodatniej?
Historyk gospodarki David S. Landes w „Biedzie i bogactwie narodów” wskazuje na odwieczną rywalizację między państwami o zasoby. Państwa po zdobyciu przewagi najchętniej zacementowałyby taki układ na wieki. Podejście to było szczególnie silne w czasach przedkapitalistycznych, gdy przewagę zdobywano za pomocą grabieży i wyzysku. Państwa postrzegały się w kategoriach wzajemnej eksploatacji mającej służyć głównie wzmocnieniu pozycji samego państwa. Poprawa bytu obywateli nie była priorytetem. Był to świat rozumiany jako gra o sumie zerowej: ja zyskuję, ty tracisz. Ów merkantylizm, pisze Landes, „był ogólnym przepisem na polityczno-ekonomiczne zarządzanie: cokolwiek wzmacniało państwo, było słuszne. Nawet Adam Smith miał swoje merkantylne momenty: akty nawigacyjne (chroniły handel Anglii i jej kolonii przed konkurencją, głównie Niderlandów – red.), jak zauważył, mogły kosztować brytyjskiego konsumenta, ale świetnie sprawdziły się w obniżeniu potęgi morskiej Holandii”.
Merkantylne myślenie nie wygasło i wciąż wszyscy chcą zdobywać i zachowywać dla siebie, ale na szczęście wskutek globalizacji pozostaje to marzeniem nie do zrealizowania. „Obecność konkurentów nakłada obowiązek nieustannych starań”, a „zazdrość (że inni rozwijają się szybciej – red.) sygnalizuje ambicje”, czyli te starania napędza – pisze Landes. Zazdrość staje się więc pod pewnymi warunkami konstruktywnym elementem nowego świata, w którym konkurencja nie wyklucza, a wręcz domaga się współpracy z innymi; w tym ujęciu świat rozumiany jest jako gra o sumie dodatniej: ja zyskuję, ty też zyskujesz. (Swoją drogą teoria ekonomii, z której taka perspektywa się wywodzi, m.in. teoria przewag komparatywnych, wskazuje, że świat gry o sumie zerowej istniał wyłącznie w umysłach polityków. Więcej, w długim terminie, walcząc o zasoby, tracili wszyscy, nawet tymczasowi zwycięzcy. Była to więc gra o sumie ujemnej. Świadczy o tym brak wzrostu gospodarczego w okresie przed 1800 r.).
Międzypaństwowa zazdrość może (ale nie musi) motywować do doskonalenia polityk gospodarczych. W żadnym państwie nie są one przecież optymalne, można je doskonalić, zwiększając szansę na wygraną w globalnym wyścigu o miano najszybciej rozwijającej się gospodarki. Chodzi właściwie o to, by być mniej głupim niż inni.
Łatwo wskazać tych liderów, którzy w wyniku swojej ignorancji, a często też złej woli, ponieśli klęskę. Przywódcy państw takich, jak Wenezuela, Korea Północna, Rosja czy przez dekady rządów peronistów Argentyna, to przykłady ekstremalne. Ale czy gdyby ich liderzy nagle uznali swoją ignorancję i zechcieli swoje państwa uzdrowić, mogliby sięgnąć po łatwe i oczywiste recepty?
Tak, nie i to zależy
Czy istnieje uniwersalna instrukcja gospodarczej sanacji? I tak, i nie, a raczej to zależy.
Tak, bo istnieją obiektywne prawidła ekonomiczne, z którymi walka oznacza niechybną klęskę. Kolektywizacja gospodarki skutkuje głodem, kontrola cen – niedoborami, niekontrolowany dodruk pieniądza – hiperinflacją, zamknięcie granic dla ludzi, towaru i kapitału – brakiem postępu technologicznego, konfiskata – brakiem inwestycji.
Nie, bo żyjemy w świecie, w którym grają siły sprzeczne z podręcznikami opisującymi działanie rynku w jego wyidealizowanym, niezaburzonym ujęciu – wybuchają wojny, zdarzają się kataklizmy, emocje dyktują masom ludzkim często niemal samobójcze zachowania, a jednostki skłaniają ku nieuczciwości, kłamstwu i oszustwu. Każdy kraj to też inne uwarunkowania, historia, kultura, religia, które wpływają na efektywność polityk.
Zależy, bo istnieją państwa, w których pozytywne efekty może przynieść zerwanie „nisko wiszących owoców”, ale istnieją też państwa, które, aby móc odczuć dobroczynną zmianę, muszą podjąć wyszukane działania.
Do pierwszej grupy należą owe wspomniane ekstremalne przykłady państw. Ich bieda wynika głównie z odrzucenia uniwersalnych prawideł ekonomicznych. Sama ich akceptacja niepomiernie poprawiłaby ich kondycję. Wiedzieli to nawet rosyjscy bolszewicy, gdy wprowadzali NEP, nową politykę ekonomiczną dopuszczającą działanie mechanizmów rynkowych po to, by podnieść kraj po klęsce rewolucyjnego komunizmu. Sami zresztą jesteśmy obecnie naocznymi świadkami zdroworozsądkowej wolty politycznej w Argentynie. W wyniku działań nowego prezydenta Javiera Mileia kraj zaczyna w końcu akceptować ekonomiczną rzeczywistość i dostosowywać do niej swoje instytucje.
Ale Polska nie jest takim krajem jak Argentyna. Nie jesteśmy pogrążeni w głębokim kryzysie, a stopa ubóstwa nie wynosi – jak tam – 40 proc., a 7 proc. Sytuacja ta owocuje mniejszym społecznym naciskiem na reformy. Wiemy, że sądownictwo, ochrona zdrowia, system podatkowy są dalekie od doskonałości, ale nie wychodzimy zbyt często na ulice, by manifestować niezadowolenie. Nie jest nam aż tak źle, a bywa całkiem dobrze.
Wizja głębokich reform może wręcz przerażać, gdyż mogłyby zaburzyć naszą małą stabilizację, a niektóre i dość liczne grupy społeczne musiałyby ponieść znaczne koszty. Dla polityków to wygodna sytuacja. Nie trzeba wymieniać dziurawego asfaltu na nowy, wystarczy łatać dziury – dokonać symbolicznej zmiany w przepisach, podnieść płace, dorzucić świadczenie socjalne. Można zajmować się rzeczami marginalnymi i walkę o władzę odbywać w przestrzeni powierzchownych konfliktów. Ten komfort jest jednak tylko tymczasowy. Jeśli nawarstwiające się problemy nie zostaną rozwiązane, rozwój kraju może napotkać na nieprzekraczalne bariery.
Polska stoi przed wyzwaniami, które pod pewnymi względami są zbliżone do tych, z którymi muszą sobie poradzić Japonia, Włochy czy Malezja. Grożą nam, jak Japonii, starzenie się społeczeństwa, stagnacja i utknięcie w pułapce średniego rozwoju. Podobnie jak Włochy borykamy się z niezwykle skomplikowanym prawem i patologicznym systemem podatkowym. Tak samo jak w przypadku Malezji wyczerpuje się nam paliwo wzrostu (tania siła robocza), które dotąd napędzało gospodarkę. Żeby sprostać tym wyzwaniom, nie wystarczy „jakoś to będzie”.
Wina Tuska?
Do kogo właściwie te apele? Do premiera? Całej klasy politycznej? Cóż: do wszystkich, ale ktoś musi zacząć. „Przywództwo definiuje się jako zdolność danej osoby do jednoczenia ludzi wokół wizji” – pisze ekonomista Sanders Zagabe w artykule „Impact of leadership on a country’s economic growth”. Zagabe wskazuje, że państwom Afryki Centralnej nie udało się wyplenić biedy właśnie ze względu na brak długoterminowej wizji, a brak ten wynika z niskiej jakości przywództwa. Przywództwo to jednak nie wszystko, gdyż choć, owszem, w ekonomii panuje zgoda co do tego, że się ono liczy, to z tą uwagą, że liczy się bardziej w przypadku autokracji niż demokracji. Autokrata wyznacza reguły. Demokrata podąża za regułami. Autokrata jest „wolny”, demokrata skrępowany prawem.
Polska to demokracja. Próżno oczekiwać więc, że Tusk będzie jak Lee Kuan Yew, który stoi za sukcesem Singapuru, albo Park Chung-hee, który rozpoczął odnowę gospodarczą Korei Południowej, czy jak Deng Xiaoping, twórca potęgi Chin. Suwerenność decyzyjna premiera RP jest znacznie mniejsza. Nie można dekretem skierować Polski na nową, dynamiczniejszą i pewniejszą ścieżkę wzrostu i nie jest to wina Tuska.
A jednak polskie instytucje są dzisiaj wysoce dysfunkcyjne, nie ograniczając władzy w wystarczającym stopniu, co w praktyce oznacza, że jesteśmy demokracją z cechami autokracji. W zestawieniu Worldwide Governance Indicators Banku Światowego w każdym wymiarze poza jakością regulacji Polska ma się dziś gorzej niż w 1996 r. Priorytetem rządu powinna być eliminacja tych niedemokratycznych cech. Przed rządem stoi zatem zadanie sanacji fundamentalnych instytucji państwa, ale jednocześnie stanowi to dla niego okazję do nadania im kształtu odpowiadającego długoterminowej wizji, jeśli ją w końcu wypracuje.
Po rządach PiS ekipa Tuska przejęła rozrośnięte państwo, które sygnalizowało chęć aktywnego uczestnictwa w życiu gospodarczym. Dziedzictwo PiS to także m.in. projekty inwestycji infrastrukturalnych w różnych fazach realizacji bądź konceptualizacji oraz ambitne plany rozbudowy sił wojskowych. Dziedzictwa tego nie należy odrzucać w całości. Ale wycofując się z nadmiernej obecności państwa w gospodarce, np. w drodze prywatyzacji, należy myśleć w geopolitycznym kontekście. Z kim współpracować? Komu sprzedawać? Od kogo kupować? W ramach ogólnego liberalnego konsensu można tak wysterować gospodarkę, by wpłynęła na najbardziej przyjazne jej wody.
Tropów praktycznych jest sporo. Profesor Robert Wade z London School of Economics zwraca uwagę na koncept „friendshoringu”, na koncentrowanie łańcuchów wartości w państwach o „dobrych intencjach”. To praktyka, którą już dziś stosują rządy zachodnie. Już na niej skorzystaliśmy, witając pod Wrocławiem dużą inwestycję Intela w fabrykę półprzewodników, jednak możemy skorzystać bardziej. To moment, w którym azjatyckie metody rozbudowywania rodzimych przewag konkurencyjnych w sieci globalnego handlu i inwestycji (np. wzorem Tajwanu) mogą się okazać bardzo pomocne.
Bardzo istotnym aspektem dzisiejszej gospodarki jest dostęp do kapitału ludzkiego. Jak go pozyskać? Najszybszym sposobem jest import, czyli migracja. Rząd Tuska trafia na okres pod tym względem korzystny – migrantów w Europie dostatek. Wykorzystując swój wpływ na unijną politykę i możliwość kreowania wewnętrznej polityki migracyjnej oraz polityki integracyjnej i edukacyjnej, rząd może uczynić z napływu imigrantów trwałe źródło wzmacniające jakość kapitału ludzkiego. To, czego dzisiaj się boimy, może być wskutek realizacji śmiałej wizji czymś, za co będziemy kiedyś dziękować.
Wielkie wyzwania energetyczne, wiążące się z politykami klimatycznymi EU, ale też z zaniedbaniami po naszej stronie, również można przekuć na strategiczne atuty, pod warunkiem podjęcia i sprawnego wyegzekwowania inwestycji w nowe, zwłaszcza atomowe źródła energii. Jestem w stanie wyobrazić sobie Polskę jako eksportera netto energii elektrycznej w ciągu dwóch dekad.
Wizja niepewności
W tekście „Niezły model” (DGP Magazyn na Weekend nr 101 z 26 maja 2023 r.) wskazywałem, że polski sposób na zarządzanie państwem wciąż całkiem nieźle się sprawdza. Dzisiaj jednak rośnie we mnie sceptycyzm co do tego, jak długo tak będzie. Jeśli ten model się wyczerpie, brak alternatywy będzie kolektywną winą i Tuska, i Kaczyńskiego, i wszystkich, którzy ich wybierają.
Wypracowanie i jasne zakomunikowanie wizji rozwoju – nawet niedoskonałej – jest lepsze niż jej brak. Jest ona znakiem orientacyjnym.
Jednym z największych grzechów przywództwa, wynikających z braku wizji, jest zwiększanie niepewności systemowej. Wówczas państwo podejmuje doraźne, nieprzemyślane i chaotyczne działania w często sprzecznych kierunkach, co skutkuje najpierw spowolnieniem, a potem stagnacją gospodarczą. Ludzie zaczynają się koncentrować na tym, co tu i teraz, i przestają planować przyszłość.
Ekonomista Robert Higgs wskazuje, że to właśnie silna niepewność systemowa była przyczyną bardzo powolnego wychodzenia Ameryki z Wielkiego Kryzysu. Niepewność wprowadził prezydent Roosevelt w wyniku implementacji New Dealu, programu mającego gospodarkę uzdrowić. New Deal jako luźne ramy dla wprowadzania polityk interwencjonistycznych miał efekt przeciwny do zamierzonego. Amerykańskie firmy szczerze obawiały się, że USA są spychane w stronę komunizmu, i zaczęły ograniczać aktywność. Bez New Dealu do końca lat 30 XX w. gospodarka kraju mogła działać na pełnych obrotach, tymczasem USA żegnały dekadę z 17-proc. bezrobociem. New Deal okazał się kiepskim ersatzem wizji rozwoju.
Polityki gospodarcze prowadzone przez rząd PiS podobnie jak New Deal wprowadzały niepewność systemową. Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, przedstawiona przez Mateusza Morawieckiego, zasygnalizowała, że państwo zamierza się zająć każdym aspektem gospodarki, wzmagając niepokój zarówno konsumentów, jak i producentów. Podejmowane następnie w jej ramach działania nie były ani uporządkowane, ani przewidywalne, ani klarowne, co niepewność tylko wzmacniało. Gdy rząd PiS zabrał się do repolonizacji gospodarki, wykupując banki czy spółki energetyczne, a nawet ponownie nacjonalizując Polskie Koleje Linowe, wiadomo już było, że nikt nie zna dnia ani godziny, gdy do jego drzwi zapuka urzędnik z zakazem, nakazem albo inną ofertą nie do odrzucenia. Nie może więc dziwić, że dzisiaj poziom inwestycji do PKB w Polsce wynosi zaledwie ok. 17 proc. (dane za 2022 r.), co plasuje nas niemal na samym końcu stawki wśród państw UE. Niższe wskaźniki mają tylko Bułgaria i Grecja, średnia dla UE wynosi 22,7 proc., a rekordziści Węgry, Czechy, Szwecja i Irlandia notują po 27–28 proc.
Brak wystarczających inwestycji to druga strona braku wystarczających oszczędności. Oszczędności Polaków mają wartość zaledwie 20 proc. PKB, przy średniej europejskiej 25 proc., a wskaźnik oszczędności jest ujemny, co oznacza, że wydajemy więcej, niż mamy rozporządzalnego dochodu. Podobnie jest tylko w Grecji. Czy te niepokojące podobieństwa do najbiedniejszych państw Unii Europejskiej będą dla rządu Donalda Tuska wystarczającym powodem, by w końcu wyjść do ludzi z prawdziwym konkretem? ©Ⓟ