Od Lincolna i Douglasa, przez Nixona i Kennedy’ego po Michnika, Tuska i Kaczyńskiego aż do Zandberga przeciw reszcie świata… każda generacja pamięta najważniejsze debaty polityczne swoich czasów i związane z nimi mity. A to, że jeden kandydat się pocił, a to, że inny za często spoglądał w notatki albo patrzył nie w tę kamerę ‒ i przegrał. Dzięki temu interpretujemy wyniki wyborów jako rezultat jednego potknięcia i tworzymy legendy powtarzane później przez pokolenia. Lubimy też debaty, bo to formuła, dzięki której polityka zbliża się najbardziej do sportu ‒ polityczni kibice mogą rozsiąść się wygodnie w fotelach, trzymać kciuki i liczyć punkty w opartej na czytelnych zasadach rozgrywce. Wreszcie: debaty pozwalają nam raz na jakiś czas ożywić nadzieję, że słowa zmieniają rzeczywistość, a wolny rynek idei choć czasem jest czymś więcej niż sloganem z czytanki.

To więc warte odnotowania, że ostatnia dekada, która przyniosła rewolucyjny rozwój komunikacji online i bezprecedensowo zdemokratyzowała udział w dyskusji, nie dała nam chyba żadnej doniosłej debaty między politykami. Warte odnotowania, choć wcale nie dziwne. Platformy cyfrowe pomogły zamknąć się w bańkach własnych poglądów. Media w dużej części wybrały tożsamość ponad dystans. Wojny kulturowe nie tylko pozwalają różnym stronom politycznego sporu niszczyć się nawzajem, lecz także mordują pluralizm. Kultura masowa uczy nas, że z innymi poglądami nie można debatować, tylko należy od nich uciekać, penalizować je lub poddawać cenzurze. Tryumf najkrótszych form komunikacji ‒ tweet, rolka, short czy tiktok ‒ utrudnia rozwinięcie argumentów i wyklucza niuans. Czy może więc naprawdę dziwić, że w tych warunkach trudno o poważne i ożywcze debaty?

Debaty Clinton z Trumpem z 2016 r. zostały zapamiętane już tylko z ich wulgarności i głupoty. Debaty Bidena z Trumpem nie zapadły w pamięć już wcale, a w całym cyklu wyborczym kandydaci zderzyli się poglądami w tym formacie zaledwie dwa razy. To i tak więcej niż w tym samym czasie w Polsce. U nas debaty były również dwie, ale na obydwu kandydaci spierali się z pustym krzesłem, bo oponent nie przyszedł. W amerykańskiej kampanii 2024 r., która już trwa, Trump bojkotuje debaty Partii Republikańskiej. Zaś obóz Bidena w ogóle nie chce, by odbywały się demokratyczne prawybory i prezydent miał jakichś konkurentów. Choć przecież obiecywał, że kandyduje na jedną kadencję. Wszystko to daje dobry obraz polaryzacji i niechęci do dyskusji, tak charakterystyczny dla dzisiejszych czasów.

W tym kontekście tym ważniejsze jest, żeby w Polsce odbyła się telewizyjna debata przed wyborami parlamentarnymi i by była fair. Debata zaplanowana jest na poniedziałek, ale w momencie gdy ten tekst trafi do czytelników, i tak nie będziemy wciąż wiedzieć, czy dojdzie do skutku, zostanie wyemitowana zgodnie z obietnicami, a kandydaci naprawdę się stawią. I czy to, co ewentualnie obejrzymy na antenie państwowej stacji, będzie w ogóle debatę przypominać. Życzenie sobie, aby starcie polityków w TVP odbyło się na uczciwych i jasnych zasadach, jest zaś wielką naiwnością, wiem. Tym bardziej po doświadczeniach kampanii 2020 r. i podejrzeniach używania oprogramowania szpiegowskiego do infiltrowania sztabu opozycji i sabotowania jego działań.

Jednak nawet w warunkach tak niekorzystnych jakaś debata jest niezbędnie potrzebna. Właśnie dlatego, że zjawiska ostatnich lat zniszczyły jeden z niezbędnych elementów demokratycznego porządku ‒ możliwość porównania i skonfrontowania ze sobą politycznych liderów, ich programów i propozycji. Winę za tę sytuację ponoszą nie tylko rządzący z ich kompletnym zawłaszczeniem państwowych kanałów, lecz także cyfrowe monopole z ich algorytmami nienawiści i niemała część prywatnych mediów, które weszły w role kibicowskich fanzine’ów. Efekty są takie, że duża część społeczeństwa nie zna Donalda Tuska z czegokolwiek innego niż diabolicznej karykatury. Podobnie po drugiej stronie, miliony ludzi nie dostają choćby skrawka rzetelnej informacji na temat tego, co robi rząd RP. A sympatyków opozycji czy choćby ludzi zwyczajnie niechętnych obozowi PiS próbuje zamknąć się w matriksie, gdzie Polska 2023 r. nie różni się zasadniczo od tej z roku 1983.

Dlatego to kluczowe, żeby jednak na ten tydzień przed wyborami Polacy mieli szansę zobaczyć polityków innych opcji, nie tylko PO i PiS, ale Lewicy, Trzeciej Drogi i Konfederacji również, mówiących ludzkim głosem i starających się o ich głosy. Tak, jest to marzenie pięknoducha i politycznego idealisty. Ale przekonaliśmy się już ‒ nie tylko w Polsce ‒ jak wygląda polityka bez dyskusji, bez pluralizmu, bez perswazji, polegająca na „ubijaniu twardych elektoratów”, zamiast kampanii. Kaczyński może platformersów wyłącznie obrażać i pomawiać, Tusk do PiS-owców nie mówi wcale, Lewica zamyka się w swojej bańce, Konfederacja sączy jad paranoi i egoizmu. Można tak dalej, ale na odkręceniu tego toksycznego trendu zyskamy wszyscy. ©℗