Na początek fakty. Do wyborów zostało ok. 100 dni. By w Polsce utworzyć rząd większościowy, potrzeba 231 posłów. Konfederacja to w uproszczeniu sojusz trzech środowisk: Nowej Nadziei Sławomira Mentzena, która ma mieć 20 jedynek na listach, Ruchu Narodowego (15 jedynek) oraz Konfederacji Korony Polskiej Grzegorza Brauna (6 jedynek).

Według sondaży i wyliczeń mandatów, rozkład sił w przyszłym parlamencie kształtuje się mniej więcej tak: obóz rządzący będzie miał nieco mniej niż 200 posłów, zaś Koalicja Obywatelska wraz z Lewicą, PSL i partią Szymona Hołowni – nieco powyżej 200 posłów. Pozostałe miejsca zajmie Konfederacja, która może liczyć na 30–50 posłów. Kto więc utworzy rząd? Tego dziś nie wiemy. Ale z historii transferów przy ul. Wiejskiej wiadomo, że stanowisko wiceministra bądź dobrze opłacana posada w państwowej spółce potrafi zdziałać cuda i spowodować niewyobrażalne – zdawałoby się – zmiany barw partyjnych. W tej kadencji wciąż robi na mnie wrażenie kariera Moniki Pawłowskiej, która dostała się do Sejmu z listy SLD, a obecnie jest w klubie PiS. Wydaje się jednak, że nawet jeśli któryś z dwóch największych klubów po wyborach zastosuje strategię masowego zaciągu konkurencji popartego fruktami, to z osiągnięciem progu 231 posłów problem mogą mieć zarówno PiS, jak i anty-PiS.

I tutaj dochodzimy do Konfederacji. W debacie publicznej wielu obserwatorów i komentatorów jako pewnik przyjęło, że jeśli pozwoli na to sejmowa arytmetyka, to po wyborach Prawo i Sprawiedliwość utworzy rząd większościowy właśnie z nią. Według mnie wcale nie jest to oczywiste.

Po pierwsze, warto zwrócić uwagę na zapowiedzi polityków Konfederacji. Wiadomo, że nie jest to grupa zawodowa, której publiczne słowa należy traktować zbyt poważnie, ale czasem jest w nich ziarno prawdy. – Jeśli obie partie, czy to PiS, czy PO, zgodzą się realizować nasz program, to wszystko jest na stole – mówił niedawno Sławomir Mentzen w wywiadzie dla „Super Expressu”. Wielu komentatorów odnotowało to jako zmianę stanowiska, ale ja traktuję tę wypowiedź dosłownie. Wszystko jest na stole. Niewejście Konfederacji do rządu również.

Niedawno rozmawiałem z jednym z liderów Ruchu Narodowego i na moje pytanie, do jakiej funkcji w nowym rządzie się przygotowuje, spytał, skąd założenie, że Konfederacja utworzy rząd z PiS. Argumentacja, jaką przedstawił, jest z punktu widzenia tego ugrupowania roztropna. – W przyszłej kadencji wprowadzimy do Sejmu wielu nowych posłów, którzy nie będą mieli żadnego doświadczenia w dużej polityce. Potrzebujemy czasu, by je zdobyć, by się tego nauczyć – wyjaśniał. Biorąc pod uwagę, jak się skończyła historia Ligi Polskich Rodzin, która współtworzyła rząd PiS w latach 2006–2007 (ministrem był wówczas także Roman Giertych, dziś ponoć liberał), jest to argument ważki.

Uciąłem sobie również pogawędkę z jednym ze współpracowników Sławomira Mentzena, lidera Nowej Nadziei, który niczym Donald Tusk albo Jarosław Kaczyński w najlepszych latach już teraz wycina partyjnych konkurentów. – Myślę, że nie wejdziemy do rządu, bo w naszym interesie będą przyspieszone wybory. Jeśli teraz dostaniemy 40 mandatów, to za rok będzie ich 80 – przedstawia tok myślenia, który w Konfederacji nie jest odosobniony.

Warto więc przeprowadzić eksperyment myślowy dotyczący sytuacji po wyborach i zastanowić się, co się zdarzy, jeśli Konfederacja faktycznie nie będzie chciała wejść do jakiegokolwiek rządu. Oczywiście najpierw będziemy świadkami wspomnianych prób transferowych, ale – jak pisałem – uzyskanie kilkunastu czy kilkudziesięciu posłów w ten sposób może być trudne. Kolejną opcją jest to, że Konfederacja się rozpadnie, i np. Ruch Narodowy będzie chciał współtworzyć rząd, a Nowa Nadzieja już nie. Ale to także wydaje się mało prawdopodobne – przez ostatnie lata konfederaci nieco dojrzeli politycznie i dziś legendarne wolty z czasów Janusza Korwin-Mikkego wydają się mniej prawdopodobne, choć oczywiście nie niemożliwe. Być może będzie więc tak, że po czterech kadencjach burzliwej stabilności politycznej i rządów większościowych – najpierw PO, a potem PiS – wrócimy do czasów, gdy rządzi gabinet mniejszościowy, który popiera np. 217 posłów.

To z kolei będzie oznaczać, że przy każdym ważniejszym głosowaniu potrzebne będzie kooptowanie posłów z opozycji, a raz do roku, przy okazji uchwalania budżetu, będziemy się zastanawiać, czy tym razem rząd przepchnie swój plan finansowy, czy jednak nie. A wtedy przedterminowe wybory wydają się scenariuszem bardzo prawdopodobnym. Snując różne rozważania i prognozy, warto wziąć pod uwagę też taką, że po wyborach parlamentarnych jesienią 2023 r. możemy mieć wybory parlamentarne wiosną 2025 r. Zostały nam jeszcze ponad trzy miesiące kampanii wyborczej, a to jak wiadomo cała wieczność. Ale znajdujemy się dziś na etapie, gdy politycznie może się wydarzyć wszystko. Także rząd mniejszościowy i przyspieszone wybory parlamentarne. ©℗