Muzeum Fryderyka Chopina stało się dochodowe – ta wiadomość postawiła na nogi środowisko rodzimych muzealników. Jedni przyjęli tę wieść jako oczywistość, inni z niepokojem – czy to znaczy, że nadeszły czasy, kiedy szacowne instytucje kultury będą musiały zarabiać pieniądze?
Już wiadomo, że przykład otwartego w marcu Muzeum Chopina stanie się sztandarowym dowodem na to, iż można sobie poradzić nawet w trudnych dla kultury czasach. Minister Bogdan Zdrojewski podaje liczby z wielką satysfakcją: – Miesięczne koszty funkcjonowania tej placówki to 200 tys. złotych, a dochody są większe o 100 tys. A więc można!
I w ten sposób nafaszerowana elektroniką placówka, z zaledwie jedną wystawą i salą koncertową, której stworzenie kosztowało ponad 80 mln złotych, stała się wzorem do naśladowania i kartą przetargową w dyskusji o tym, czy można wyciągać muzea z finansowych tarapatów. Na drugim krańcu pozostaje Muzeum Narodowe, które z innego powodu zelektryzowało środowisko – reprezentacyjna galeria, sztandarowy obiekt naszego muzealnictwa, wielki moloch z milionem eksponatów, zamknęła w październiku na jeden dzień wszystkie ekspozycje, by zwrócić uwagę na rosnące długi. Pomysłodawca tego manifestu nie kieruje już placówką, ale problem pozostał – Muzeum Narodowe cierpi potworną biedę.
Czy żeby zarabiać na kulturze wystarczą nowoczesna technika, atrakcyjne opakowanie i wyczucie rynku? Nie wystarczą – wyniki Muzeum Chopina są nieosiągalne dla wszystkich większych instytucji. Krakowskie Sukiennice (wyremontowane za 41 mln zł), które od trzech miesięcy szturmują zwiedzający, przynoszą 100 tys. zł miesięcznie. Koszty eksploatacji (wraz z działem naukowym i konserwatorskim) to 180 tys. zł, a i tak te proporcje dyrekcja uważa za fantastyczny wynik.
– Bo to nie takie proste – zastrzega Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, a więc jeden z tych, którym się udało. Niechętnie porównuje sukces swej instytucji do Narodowego, bo grają w innych ligach, ale fakty są takie, że do MPW rocznie zagląda pół miliona zwiedzających, a do narodowej galerii zaledwie 300 tys.
– Wiele naszych muzeów proponuje kolekcje skrojone w sposób tradycyjny, więc trudno dziwić się, że nie są w stanie odciągnąć ludzi od Facebooka czy iPada. Ogromna frekwencja w czasie Nocy Muzeów pokazuje tymczasem, że niewiele trzeba – przypomina Ołdakowski i na własnym przykładzie dowodzi, że muzealne atrakcje mogą napędzać turystykę. Gdy postanowił, że przyszłoroczne wakacje spędzi z rodziną w Stanach Zjednoczonych, najstarszy syn zażądał wizyty w Muzeum Historii Naturalnej. Chce tam na własne oczy zobaczyć dinozaura, którego widział w jednym z filmów.



Kolacja pod bombowcem

Jedną trzecią ubiegłorocznego budżetu MPW wypracowało samo (bilety, sponsorzy), bo szuka każdych pieniędzy – zdarzało mu się już, wzorem zachodnich muzeów, wynajmować sale na ekskluzywne przyjęcia. To tu na czteroosobowej kolacji pod repliką Liberatora podejmowany był Hans-Gert Poettering, ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Problem w tym, że nawet najbardziej atrakcyjny program nie jest receptą dla wszystkich. – MPW zatrudnia trzy razy mniej pracowników niż Narodowe, nie ma związków zawodowych, nie potrzebuje armii konserwatorów, wielkich archiwów – przyznaje Ołdakowski.
Bez restrukturyzacji i wsparcia finansowego, które pozwoli sięgnąć po marketingowe chwyty, molochom trudno jest ścigać się młodymi instytucjami. Nawet by przeprowadzić zwolnienia, potrzebne są dodatkowe pieniądze na odprawy i ewentualne procesy przed sądem pracy. Potrzebna też polityczna decyzja i odwaga, by ogłosić zwolnienia grupowe w sztandarowej muzealnej placówce, jeśli okażą się konieczne.
Kłopoty w Muzeum Narodowym pojawiły się w okolicach czerwca, gdy zaczęto spłacać jedynie podstawowe zobowiązania: wynagrodzenia, podatki, ZUS. Pod koniec roku dług sięgnie 4 mln zł, w kolejce już ustawiają się wierzyciele i najpewniej, jak przed rokiem, ministerstwo ostatecznie ureguluje długi. Ale problem pozostanie, bo od kilku lat budżet państwa daje narodowej galerii taką samą pulę – 29 milionów złotych.
O 10 milionów za mało – przekonują w Narodowym i dodają z sarkazmem, że dokładnie tyle kosztować będzie show na otwarcie Stadionu Narodowego. Dowodzą, że też zacisnęli pasa. W ciągu pięciu lat koszty funkcjonowania obniżyli o osiem milionów. Na lekcjach muzealnych, wynajmie sal, biletach zarabiają pięć, sześć kolejnych. Chętnie powalczyliby o dodatkowe środki, ale by wziąć udział w wyścigach o dotacje, muszą wykazać się wkładem własnym. – Ale jak można odłożyć, skoro zaczyna brakować na prąd? – pytają. Blisko milion skarbów zalega w ciasnawych magazynach, budynek ma 150 lat i czeka na generalny remont. Wymiana dachu trwała całą dekadę; kładziono tyle, na ile starczyło pieniędzy. Stojąca w holu prześwietlarka do bagażu to darowizna sprzed dziesięciu lat, gdy pod bramami muzeum stały tłumy ciekawych wystawy „Impresjoniści”. Cudowne czasy, wtedy zapraszano i na piętnaście dodatkowych ekspozycji, teraz na trzy, cztery.
Prof. Jack Lohman, dyrektor Muzeum Londyńskiego, który stoi na czele Rady Powierniczej Muzeum Narodowego, przyznaje, że muzea zawsze narzekają na brak pieniędzy, bo jest ich mało i – zgodnie ze światowymi trendami – będzie coraz mniej. – Ale też prawda jest taka, że instytucje te są w Polsce mocno niedofinansowane. Państwo powinno zrozumieć, jak bardzo ważna jest ochrona takich obiektów dla następnych pokoleń, a muzealnicy sprzymierzyć siły, tworząc na przykład wspólne wystawy i prowadząc silny lobbing na rzecz swoich placówek – radzi Lohman.
Ale muzealnicy zamierzają iść dalej. Bieżące oddłużanie nie pomoże, przekonują, finansowanie kultury wymaga zmian. – Zwłaszcza, że dziś – jak mówi wicedyrektor Muzeum Narodowego Beata Chmiel – finansuje się igrzyska, a nie wystarcza na chleb. Są pieniądze na akcje billboardowe, a na codzienną działalność instytucji kultury – brak. Zachęcie (po restrukturyzacji, bez długów) resort obiecał pieniądze na zamontowanie klimatyzacji, ale wyproszona kwota wystarczy na razie tylko na jedno piętro (są trzy). Równocześnie z wielkim rozmachem budowane są nowe obiekty i zapowiada się otwarcie kolejnych: Muzeum Historii Polski, Muzeum II Wojny Światowej, Muzeum Historii Żydów Polskich. – Stawiane są mury, które trzeba będzie ogrzać, wynająć ochronę, opłacić światło, zatrudnić ludzi, przygotować program. Skąd wziąć na to pieniądze, skoro już dziś ich nie ma? – pyta Chmiel.
Minister kultury Bogdan Zdrojewski z narzekaniami na małe finanse już się oswoił, ale ich nie podziela: – Zwiększam budżety tam, gdzie są uzasadnione potrzeby, ale niestety spora część ośrodków ogląda się za siebie, nie wie, że współczesny odbiorca potrzebuje więcej.

Duże, czyli jeszcze droższe

Dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi Jarosław Suchan zupełnie się z tym nie zgadza. Wyremontował kompletnie zrujnowany obiekt i przeniósł zasoby do zabytkowej tkalni w galerii Manufaktura. Przestrzeń ekspozycyjną wzrosła dwukrotnie, za atrakcyjnymi wnętrzami poszła atrakcyjna oferta. Przybyło też powodów do zmartwień. Dwa razy większe muzeum oznacza wyższe koszty stałe. Tymczasem ministerstwo pozostawiło budżet na dotychczasowym poziomie, co wpędza muzeum w nieustające kłopoty. Działa w zasadzie dzięki zwrotowi VAT za sumy wydane na remont.
– Skoro pieniędzy jest mało, niech państwo wprowadzi mechanizmy, które zachęcą prywatne podmioty do inwestowania w kulturę – proponuje Suchan.
To jeden z postulatów „Paktu dla kultury”, jaki w tę sobotę ogłosi ruch Obywatele Kultury. Ruch – zainicjowany przez twórców i animatorów kultury – postuluje przekazanie na kulturę 1 proc. budżetu państwa (dziś – 0,37 proc.). Proponuje też rozwiązania instytucjonalne: nowe zasady finansowania dzięki partnerstwu publiczno-prywatnemu, audyt projektów realizowanych za publiczne pieniądze, więcej możliwości wspierania kultury przez podatników. – Nie ma już na co czekać. Otwieramy publiczną debatę o kulturze, a potem wezwiemy premiera do negocjacji nad zapisami paktu – zapowiada Chmiel. Już wiadomo, że nie będzie to łatwe, zwłaszcza w dobie kryzysu finansów publicznych.
A muzea toną, i to dosłownie. W Narodowym topniejący śnieg zalewa jedno z pomieszczeń, w Zachęcie kapie do Sali Matejkowskiej. – I co teraz? – pytamy dyrektor Zachęty. – Nic. Podstawiliśmy wiaderko – uśmiecha się Hanna Wróblewska.