Rzym z niepokojem patrzy w gospodarczą przyszłość. Z pandemicznego dołka kraj może nie wyjść do 2023 r.
Chociaż dzięki lockdownowi nad Tybrem i Padem udało się opanować drugą falę, to zbliżające się święta sprawiają, że rząd obawia się trzeciej. Wczoraj premier Giuseppe Conte spotkał się z przedstawicielami władz regionalnych, aby omówić obostrzenia w sezonie świąteczno-noworocznym. Wśród nich znalazła się m.in. kwestia alpejskich stoków dla narciarzy. Rząd patrzy na to niechętnym okiem pomny pierwszej fali, która rozpoczęła się na północy kraju i związana była z białym szaleństwem. Władze lokalne przekonują, by stoki otworzyć choćby w minimalnym zakresie, bo to ułatwi życie biznesowi.
Ten argument będzie wybrzmiewał coraz częściej, bo dzięki pojawieniu się na horyzoncie szczepionki władze w Rzymie mogą zacząć myśleć o przyszłości. Ta jednak na razie rysuje się raczej w czarnych barwach. Według wyliczeń Komisji Europejskiej włoski PKB skurczy się w tym roku o 9,9 proc. To wynik słabszy niż w większości krajów Unii – gorzej ma być tylko w Hiszpanii, której gospodarka zmaleje o 12,4 proc. I chociaż w przyszłym roku Rzym może liczyć na odbicie, to nadganianie pandemicznych strat może trwać aż do 2023 r.
Co szczególnie niepokojące, walka z koronawirusem zostawi we włoskich finansach jeszcze większą dziurę niż dotychczas. Rzym uchwalił właśnie czwarty pakiet pomocowy dla gospodarki o wartości 8 mld euro (ok. 35 mld zł). Pandemiczne wydatki sprawiły, że deficyt budżetowy wyniesie w tym roku 10,4 proc. PKB i dołoży się do góry wierzytelności, jakie na swoich barkach już niesie Rzym. Komisja prognozuje, że na koniec tego roku dług publiczny sięgnie 159,6 proc. PKB – w porównaniu do 134,7 proc. na koniec 2019 r.
Jakby tego było mało, szef włoskiego urzędu statystycznego (ISTAT) Gian Carlo Blangiardo poinformował niedawno parlamentarzystów, że pandemia może negatywnie odbić się na przyroście naturalnym. We Włoszech i tak jest z tym problem – w ub.r. urodziło się 420 tys. dzieci, najmniej od 150 lat – a może być jeszcze gorzej. Z szacunków przeprowadzonych przez ISTAT wynika bowiem, że w tym roku wartość ta może spaść do 408 tys., a w 2021 r. – nawet do 393 tys.
Nie wszystkie jednak wiatry są niepomyślne dla Italii. Na czele Europejskiego Banku Centralnego (EBC) stoi Christine Lagarde. Francuzka zarządziła, że bank w swoim programie luzowania ilościowego, w ramach którego skupuje papiery dłużne firm i rządów (de facto drukując w ten sposób pieniądze), nie będzie kierował się parytetem wielkości danej gospodarki. Skoro więc Hiszpania i Włochy potrzebują z powodu pandemii większej pomocy niż inni, to EBC na tych rynkach kupuje więcej.
Nadzieje na rozwojowy impuls władze w Rzymie wiążą również z unijnym Funduszem Odbudowy, który na razie padł ofiarą politycznego pata za sprawą Polski i Węgier. Niemniej jednak kiedy widmo pandemii opadnie w przyszłym roku, w Rzymie tematem numer jeden znów staną się stare dylematy: co zrobić, żeby rozruszać włoską gospodarkę?
Przykrą diagnozę w tym względzie opublikował niedawno tygodnik „The Economist”, przypominając, że włoski biznes nie ma się najlepiej. Z Italii pochodzi zaledwie siedem z tysiąca największych firm na świecie – niewiele, jak na kraj z pierwszej dziesiątki największych gospodarek. Największą firmą na lokalnej giełdzie pod względem kapitalizacji jest koncern energetyczny Enel, co bardziej przypomina gospodarczy fakt z kraju Europy Środkowej, a nie jednej z czołowych gospodarek świata. Przyczyn tego stanu rzeczy nie brakuje: od awersji do ryzyka, przez problemy z finansowaniem, po rodzinną strukturę wielu biznesów.
Strukturalne problemy oznaczają również niezakończoną walkę z przestępczością. Południowe regiony nie mogły skutecznie leczyć pacjentów, ponieważ mafie doprowadziły do bankructwa wiele tamtejszych szpitali, wyprowadzając z nich pieniądze. Wirus obszedł się z Włochami okrutnie, ale kraj wciąż będą gnębić choroby towarzyszące.