Epidemia to test nie tylko dla rządzących i służb medycznych. To również sprawdzian dla tego, czym Polska przez lata stała: rodziny. Lęk przed byciem razem pod jednym dachem bywa niemal tak silny, jak strach przed wirusem.
Gdy skończy się epidemia, wyjedziemy na długi urlop, najlepiej gdzieś daleko, gdzie jest ciepło i świeci słońce. Będziemy kąpać się w basenie, pić drinki z palemką i chodzić na długie spacery wzdłuż egzotycznej plaży – mówi Joanna Wiśniewska. Razem z mężem Pawłem snują takie plany od tygodni. Jest tylko jeden warunek: spędzą wakacje osobno.
– To nie jest tak, że przeżywamy kryzys – deklarują. Są małżeństwem z 10-letnim stażem, bez dzieci, na dorobku. Kupili kilka lat temu mieszkanie na kredyt, by w końcu mieć coś swojego. Paweł jest informatykiem, Joanna pracuje w branży reklamowej. Teraz przeszli, jak większość rodaków, na telepracę. Trenują nową rutynę: poranek – słanie łóżek, wspólna kawa, śniadanie, kilka skłonów i przysiadów dla rozprostowania kości; potem każdy otwiera swojego laptopa i zagłębia się w pisanie e-maili, telekonferencje, telemeetingi, czaty. Oboje są przyzwyczajeni do bezwzględnych deadline'ów czy sytuacji kryzysowych, ale i wieczornych spotkań w knajpach, długich wypadów rowerowych. Teraz z dnia na dzień ograniczyli swoje aktywności do minimum. – Nie spodziewałam się, że wyprawa do sklepu po podstawowe zakupy może być czymś atrakcyjnym – przyznaje Joanna. A tak właśnie się stało. Ustalili, że wychodzą na zmianę. Jednego dnia Joanna, drugiego Paweł. Nawet to, że muszą czekać przed spożywczym w kolejce do wejścia, jest urozmaiceniem. – Stoję dwa metry od sąsiada, za mną w przepisowej odległości ktoś inny. I zaczyna się dialog na dystans: co słychać, czy może mi pan zająć miejsce, to skoczę do piekarni. Jestem socjologiem z wykształcenia i taka sytuacja aż nadto pokazuje, jak bardzo jesteśmy zwierzętami stadnymi – ocenia Joanna.
Na pytanie, czego się boi, poważnieje. – Koronawirusa, to oczywiste. Ale też tego, że odosobnienie będzie trwało i trwało, że w pewnym momencie pojawi się pomysł, by jeszcze bardziej zaostrzyć obecne ograniczenia – odpowiada. Zrobili zapas oleju, mąki, puszek i konserw. Tak, papieru toaletowego również. Wyjście do sklepu co drugi dzień jest dla nich umową kompromisową, jaką podpisali z rzeczywistością. – Wracam, myję i dezynfekuję ręce, odmierzając czas śpiewaniem „sto lat”, jak to ktoś pokazał w mediach społecznościowych – opowiada Joanna.
– Lęk przed zachorowaniem jest najmniejszy. Największą karą jest izolacja – potwierdza psycholog Marta Mauer-Włodarczak. – Do tego nie wiadomo, co przyniesienie następny dzień. Obserwujemy za to, co robi sąsiad. Kupuje paletę papieru toaletowego? Robimy to samo, bo musimy być przynajmniej tak dobrze przygotowani, jak on. Tak się nakręca spirala lęku.
A potem nastają wieczory. W czasach przed epidemią Joanna i Paweł marzyli, by po całym dniu pracy, przy lampce czegoś dobrego obejrzeć ulubiony serial czy filmową premierę. Przez pierwsze dni nadrobili zaległości, potem przeszli do najlepszych nowości. Przeczytali książki, które dawno kupili, ściągnęli kilka kolejnych w wersji elektronicznej. – Myślę, że dopadła nas nuda. Tematów do rozmów dostarczało dotąd życie, obserwowanie innych. Teraz lista spraw do przegadania się skurczyła. Telewizji nie oglądamy, by nie ulec zbiorowej panice, w którą wpędzają informacje o kolejnych zakażonych i zmarłych – mówi Joanna. To dlatego, jak przekonuje, chcą po wszystkim złapać chwilę oddechu, również od siebie. By móc dzielić się wrażeniami i wrócić do dyskusji, kogo spotkali, co zobaczyli.

Powróz u szyi

– Przed pandemią miałam w gabinecie dużo rodzin w kryzysie, które deklarowały, że clou ich problemu to brak czasu i możliwości spokojnego komunikowania się. Słyszałam: przecież bawię się z dzieckiem. Owszem, rysuję, ale na SMS z firmy odpisać muszę. Zawsze mówiłam im, że liczy się jakość czasu, a nie ilość – podkreśla psychoterapeuta Marta Wiśniewska. – A teraz czasu razem mamy aż nadto i niektórym nadal trudno się zatrzymać. Dostaję pytania: co mam robić z dzieckiem? Z perspektywy psychologa to sygnał. Przeważnie oznacza brak fundamentalnej więzi. Często odpowiadam: żyć – tzn. towarzyszyć, wspierać, słuchać. Dziecko nie jest rzeczą, może uczestniczyć w tym, co robimy. W sprzątaniu, gotowaniu. Niestety, brakuje nam nawyku wspólnego działania.
Olga i Jakub mają czworo dzieci. I od początku zdecydowali się na opcję bezkompromisową – i to już w momencie, gdy pojawiły się doniesienia o pierwszych zakażeniach u naszych sąsiadów. Ich najstarszy syn chodzi do pierwszej klasy w prywatnej szkole. Ma cukrzycę i astmę. Ustalenie z nauczycielami, że przejdzie na edukację zdalną, nie stanowiło problemu. Młodsze dzieci po prostu zostały w domu. Raz dziennie wychodzą do niewielkiego ogródka przylegającego do ich mieszkania. Ale tylko wtedy, kiedy sąsiedzi są w domach. Olga nie pracuje, odkąd urodziła pierwsze dziecko. Jakub poszedł na zwolnienie, gdy ogłoszono u nas pierwszy przypadek koronawirusa. Pracuje w firmie rodzinnej z branży budowlanej, którą zarządza jego teść. A teść rozumiał, że bezpieczeństwo rodziny jest najważniejsze.
Gdy epidemia dotarła do Polski, zaostrzyli jeszcze rygor. Na dwór wychodzi tylko Jakub, śmieci wyrzuca po północy, by nikogo nie spotkać po drodze. Zakupy początkowo przynosili im pod drzwi zaprzyjaźnieni sąsiedzi, a odkąd i oni zrezygnowali z regularnych wypraw do sklepu, Kuba zaopatruje dom w najpotrzebniejsze sprawunki raz na trzy dni. – Siedzimy, czekamy, ale zaczynam mieć tego dość – mówi Olga. Przed epidemią życie w wielodzietnej rodzinie było poukładane. Punktualnie o 7.15 jej mąż w drodze do biura rozwoził dzieci do szkoły i przedszkola. Do 17.00 była sama z najmłodszą córką. Robiła obiad, wychodziła na spacer. Teraz nagle wszyscy są razem, na 60 metrach kwadratowych. – Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego. Siedzimy jak na bombie, staramy się, by nie wybuchła, ale nie zawsze się to udaje – przyznaje niechętnie. Kiedyś miała żelazną zasadę, by dzieci nie oglądały telewizji, a bajki były ściśle reglamentowane. Dziś sama je włącza, by zyskać chwilę spokoju. Ale wtedy Jakub zaczyna mieć pretensje, że idzie na łatwiznę, że powinna bardziej się starać. – Myślę, że przemawia przez niego lęk – uważa Olga.
Jej mężowi skończyło się zwolnienie, przeszedł na telepracę. Głównie na prośbę teścia, który ma coraz większe wątpliwości, czy uda się utrzymać firmę budowlaną. Realizowane są stare, rozpoczęte zlecenia, ale nowych nie ma. Ludzie boją się inwestować w niepewnych czasach, część pracowników nie chce wychodzić z domu, a dwóch, z Ukrainy, wróciło do kraju. – Mamy trochę oszczędności, ale na ile starczy? To wszystko powoduje, że czasem jest u nas głośno. Padają gorzkie słowa – opowiada Olga. Ostatnio usłyszała od Kuby, że nie rozumie pewnych spraw, że nie jest dla niego wsparciem. Zabolało. – Ta sytuacja nie wywołała nowych problemów w rodzinie. One były i wcześniej. Straciliśmy natomiast możliwość unikania rozmów na ich temat. Bo generalnie nie potrafimy ze sobą rozmawiać, a w związkach brakuje więzi. On i ona to często ludzie, którzy mają plan na wychowanie dzieci, na zrobienie zakupów, urządzenie domu. Ale funkcjonują w oparciu o wyzwania z zewnątrz, zawodowe, sportowe. Gdy je tracimy, pojawia się lęk, bo nie znamy się, nie wiemy, z kim mieszkamy – ocenia Marta Mauer-Włodarczak.
Najbardziej martwi się o nastolatków, którzy zostali odcięci od relacji z rówieśnikami, oraz o osoby, które były dotąd głównymi żywicielami rodziny. W normalnych warunkach taka funkcja sprawiała im satysfakcję. Teraz, gdy nie przynoszą tyle pieniędzy, co zwykle, gdy przyszłość firmy wisi na włosku i nie wiadomo, co dalej, napięcie rośnie w zastraszającym tempie. Na swoich barkach dźwigają ciężar odpowiedzialności za rodzinę, który staje się powrozem u szyi.

Nie schrzańmy tego

Anna i Igor Zalewscy podeszli do życia w czasach zarazy zadaniowo. On prowadzi firmę eventową, ona dotąd mu pomagała. Ich dwojgiem dzieci w wieku przedszkolnym zajmowała się teściowa, która codziennie dojeżdżała przez pół miasta. Ale kobieta dobiega siedemdziesiątki, ma problemy z sercem. Krótko mówiąc: jest w grupie ryzyka i nie powinna się narażać. Dlatego Anna i Igor przemeblowali swoje codzienne życie. Ona wzięła na siebie dzieci, on pracę. Walczy o przetrwanie firmy, bo trzy czwarte zleceniobiorców zerwało umowy, kilku zrezygnowało z podpisania tych, które były już gotowe. Zatrudnia osiem osób i niedawno przyznał im wprost, że nie wie, ile jeszcze będzie mógł im płacić. – Powiedziałem też, że jedziemy na tym samym wózku – podkreśla Igor. Mieszkanie, które wynajmują, jest własnością dobrych znajomych, którzy wyjechali za granicę. Mogą liczyć na drobne przestoje w opłatach, ale jak długo?
– Na początku narodowej kwarantanny większość z nas nie zdawała sobie sprawy z ryzyka. Nie rozumiała mikroprzedsiębiorców, którzy gorączkowo ratowali własne biznesy. Myśleliśmy, że oto trafiły nam się wakacje. Bez wizyty w centrum handlowym, ale ze spacerem po lesie. Teraz dociera do nas, co naprawdę się dzieje – wyjaśnia Mauer-Włodarczak. Do poradni, w której pracuje, zgłasza się coraz więcej osób w panice, że stracą pracę. Pytają: co robić. A lęk staje się coraz powszechniejszym odczuciem. W takim nastroju mało kto myśli o twórczym spędzaniu czasu z dziećmi, odrabianiu lekcji, wspólnym gotowaniu.
Anka skupia się na dzieciach. Zaczęła od pieczenia ciast i ciasteczek, bo to zadanie, które wypełnia kilka godzin. Potem pieczołowicie zbierała fusy po kawie. Wysuszone służą jej dzieciom do budowania, jak z piasku, babek na balkonie. Kilka dni temu urządziła w salonie tor przeszkód. Coś do przeskoczenia, przeczołgania się. To miał być sposób na rodzinną aktywność. Gdy przyszła jej kolej, potknęła się i uderzyła boleśnie w ramię. Przez kilka dni chodziła z temblakiem, choć ręka puchła, a ból promieniował do palców. Bała się pojechać do szpitala, bo dziś takich miejsc lepiej unikać. W końcu nie wytrzymała i umówiła prześwietlenie w prywatnej klinice. – To może być ostatni dzwonek, bo specjalistyczne gabinety zamykają się – zaznacza.
Nie zabarykadowali się w domu, ale do sklepów wychodzi tylko on, przemykając przez osiedle w maseczce i rękawiczkach. W tej sytuacji oknem na świat stał się Facebook. Tam Anna wypatrzyła zajęcia prowadzone przez znajomą pedagog. Codziennie od poniedziałku do piątku o ustalonej godzinie dzieci w różnych domach gromadzą się przed komputerami i uczą wspólnie piosenek, wybijania rytmów, malowania bez użycia pędzla i farb. Po zajęciach prowadząca przekazuje listę rzeczy potrzebnych na następny dzień. To są zawsze drobiazgi, które można ogarnąć bez wychodzenia z domu. Pokrywki od garnków, łyżki, wykałaczki, słomki do napojów.
Wieczorem, by wyciszyć emocje, też siedzą w mediach społecznościowych i wymieniają tym, co znaleźli. – To nasze sesje czarnego humoru, by nie zwariować – mówi Anna. Ich ostatnie znaleziska? Ogłoszenie pewnej kancelarii prawnej: „Z uwagi na trwającą kwarantannę, wychodząc naprzeciw potrzebom naszych klientów, oferujemy ceny promocyjne na przygotowanie pozwu rozwodowego. Do tego dorzucamy wydziedziczenie dzieci” albo: „Nasi dziadkowie, by uratować świat, ruszali na wojnę. My, by ocalić siebie, powinniśmy siedzieć na tyłkach w domu. Nie schrzańmy tego”. – Tego się właśnie trzymamy – podkreśla Anka.

Czworo na balkonie

Katarzyna i Mirek Maciejewscy też mają swój ulubiony facebookowy obrazek. Dwa zdjęcia. Na jednym mężczyzna w stroju terminatora z zaciętym wyrazem twarzy. Na drugim nieogolony, w szlafroku i kapciach nalewa kawy do kubka. I podpis: „Myślałem, że w momencie wyzwania będę raczej nosił zbroję niż T- shirt”.
– Nie wychodzę na zewnątrz, więc nie muszę się kreować na kogoś, kim jestem w rozumieniu znajomych z pracy. To, jak wyglądam, odzwierciedla to, jak się czuję. I mam do tego prawo – oceniają takie wpisy pytani przez nas psycholodzy. Zastrzegają, że to jedna strona medalu. Druga? Zaleganie na kanapie w ogólnym poczuciu beznadziei. Skąd brak motywacji? Jeśli poczucie własnej wartości budowaliśmy na innych – ktoś mnie pochwali za wygląd, moje mieszkanie za styl – to gdy teraz tego brakuje, rodzi się pustka. Warto wtedy zastanowić się nad sobą: co my potrafimy, w czym my jesteśmy dobrzy, jak my odnajdziemy się w tej sytuacji.
– W sumie, co za różnica – rzuca Katarzyna, gdy z mężem Mirkiem usłyszeli, że władze wprowadzają kolejne ograniczenia w przemieszczaniu się, a zgromadzenie w miejscu publicznym nie może być większe niż dwie osoby. Mają dwoje dzieci w wieku szkolnym, w tym córkę przygotowującą się do egzaminu ósmoklasisty. – Spędzamy cały dzień, od rana do wieczora, usiłując pracować i zajmować się nimi. Największy nacisk kładziemy na naukę, ale… kiepsko nam idzie.
Dlaczego? Po pierwsze, mimo szczerych chęci trudno wytłumaczyć dzieciom, że to nie kolejne ferie w kalendarzu. Utrzymanie codziennej rutyny wymaga ciągłego ponaglania i mobilizowania. Szkoła nie ma takiej sytuacji przećwiczonej, więc do tej pory telenauka polegała na przesyłaniu zadań i ćwiczeń do samodzielnego wykonania. – Samodzielne – to znaczy z rodzicami. Robimy, co możemy, ale ja np. po hiszpańsku nie znam słówka – opisuje Katarzyna. I jak przekonuje, w tej sytuacji panuje niepokojący dwugłos: rządzący powtarzają, że egzaminy się odbędą. Nauczyciele w korespondencji nadsyłanej przez dziennik elektroniczny coraz mocniej w to wątpią. Na pytanie, czy czuje się przygotowana do testów, jej córka odpowiada krótko: nie. – Owszem, marzę, żeby wyjść, odetchnąć pełną piersią, ale zaraz łapię się na tym, że muszę wziąć się w garść – opowiada Katarzyna. Wraz z mężem mobilizują się nawzajem. Nie kryją, że jest im ciężko, że się boją. On – handlowiec w międzynarodowej firmie, ona – specjalista ds. zatrudnienia w branży mieszkaniowej. Nie zatajają też swoich obaw przed dziećmi. – Dziewczynki są już duże, siedzą w internecie, gdzie apokalipsa goni apokalipsę. Tłumaczymy im, że wirus jest groźny, ale razem jesteśmy silni. To nie są czcze słowa, bo w każdej, nawet najgorszej sytuacji wiem, że możemy na siebie liczyć – podkreśla. Tak jak kilka lat temu, gdy walczyła z chorobą nowotworową. Mąż kursował między szpitalem a domem, w którym były malutkie dzieci.
Marta Wiśniewska uważa, że to dobre postawienie sprawy. – Świat przed epidemią wymusił na nas życie zadaniowe z dużą liczbą bodźców. Działać jak najszybciej, reagować w sekundę. To był nasz żywioł. Zapomnieliśmy o emocjach, o tym, że trzeba czuć. Że mamy przeżycia, stany emocjonalne. Że mają je również nasi bliscy – tłumaczy psychoterapeuta. Jej rada? – Nie ukrywajmy emocji przed sobą i tego, że nie wiemy, jak będzie. Wypowiadanie emocji pozwala je zrozumieć. Im głośniej o nich mówimy, tym lepiej nasze otoczenie nas rozumie – sugeruje.
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Dla Katarzyny i Mirka trudnym tematem jest lato. Mają zaplanowane wakacje, zarezerwowane urlopy w pracy, zabukowane miejsca nad polskim morzem w ulubionej kwaterze. – Co jeśli egzaminy się przesuną? Czy trzeba będzie wszystko odwołać? – pyta retorycznie kobieta.
Na razie zakupami w ich domu zajmuje się mąż. Żartuje, że jak prawdziwy zdobywca wyrusza na łowy. Wracając, mówi: upolowałem piersi z kurczaka po niezłej cenie. – Gdy rozmawiamy z rodzicami przez telefon, opowiadają, że częściowo doświadczamy tego, co oni w stanie wojennym. Ograniczanie w poruszaniu się, kontrole policji, zdobywanie produktów – mówi Katarzyna. Ich oknem na świat jest dziś balkon. Gruntownie wysprzątany, zaopatrzony w poduchy i składane krzesła, służy jako miejsce inhalacji świeżym powietrzem. – Wczoraj wyszliśmy i zaczęliśmy śpiewać. Czyli jednak Polacy mają w sobie coś z Włochów.
Siedzimy jak na bombie, staramy się, by nie wybuchła, ale nie zawsze się to udaje – przyznaje niechętnie Olga. Kiedyś miała żelazną zasadę, by dzieci nie oglądały telewizji, a bajki były ściśle reglamentowane. Dziś sama je włącza, by zyskać chwilę spokoju. Ale wtedy Kuba zaczyna mieć pretensje, że idzie na łatwiznę, że powinna bardziej się starać