Właśnie minęło ćwierć wieku od premiery „Misia", po której pocięty przez cenzurę film na dwa lata powędrował na półki. Przetrwał nie tylko przymusowe leżakowanie, lecz także ustrój, który prześmiewał. Dziś cytaty z kultowego „Misia" („Łubu-dubu, łubu-dubu, niech nam żyje prezes naszego klubu...”, czy „Narodziła się nowa, świecka tradycja”) i innych filmów Barei na stałe weszły do języka potocznego. Wciąż budzą emocje i są przedmiotem dyskusji. Na blogach i forach internetowych fani jego twórczości roztrząsają tak subtelne kwestie jak treść podpisu pod tatuażem na torsie jednego z bohaterów.
Nic więc dziwnego, że na Barei można również dzisiaj zarobić
Jak zapewniają sprzedawcy w Traffic Clubie, jednej z największych warszawskich księgarń, trzypłytowa edycja jego serialu "Alternatywy 4” (1983) na DVD, sprzedaje się jak świeże bułeczki.
Trudno uwierzyć, ale jeszcze 15 lat temu w środowisku filmowym Bareja uchodził za partacza, a jego twórczość była synonimem obciachu. Gdy Krzysztof Zanussi chciał przyjąć Bareję do studia Tor, koledzy z zespołu ostro zaprotestowali. Nie chcieli pracować z tandeciarzem. I rzeczywiście, w latach 60. Bareja kręcił banalne komedie oparte na przedwojennych wzorach ("Mąż swojej żony”, "Żona dla Australijczyka”). Na początku lat 70. przeszedł metamorfozę i zajął się wyszydzaniem absurdów życia PRL. Wtedy narodził się Bareja, którego kochamy.
Po raz pierwszy jego zjadliwy dowcip mogliśmy docenić w "Poszukiwanym, poszukiwanej” (1972). Ta opowieść o historyku sztuki niesłusznie posądzonym o kradzież obrazu, który ukrywa się w kobiecym przebraniu i dorabia jako pomoc domowa, miała drugie dno. Bohater (genialny Wojciech Pokora) oprócz tego, że rozśmieszał do łez, dokonywał odkryć, które wywracały jego wiedzę o polskim społeczeństwie epoki gierkowskiej. Pokazując, że gosposia zarabia więcej niż ówczesny pracownik naukowy, Bareja wymierzył policzek ustrojowi, czego władza nigdy mu nie zapomniała. Odtąd śledzono wszystkie poczynania reżysera.
Oprócz wspomnianych tytułów do żelaznego zestawu barejowskich dzieł wymierzonych w system należą nakręcone ze Stanisławem Tymem i Jackiem Fedorowiczem: "Nie ma róży bez ognia” (1974), "Brunet wieczorową porą” (1976) oraz "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” (1978).
Bareja był opozycjonistą też poza kinem
Powielał i kolportował bibułę, w maluchu przemycił z Wiednia maszynę drukarską dla ‚"Solidarności”. Ten akt odwagi jest tym bardziej zaskakujący, że w środowisku filmowym Bareja uchodził za odszczepieńca. Realia życia w socjalizmie oglądał z perspektywy zwyczajnego obywatela, trochę uprzywilejowanego, ale nie z nadania partyjnego. Był synem znanego wędliniarza (dzięki znajomościom wśród rzeźników zaopatrywał przyjaciół w mięso) i być może właśnie dlatego, że patrzył z dołu, lepiej widział degradację systemu, który radził sobie z produkcją czołgów, ale nie potrafił zapewnić ludziom papieru toaletowego.
I te kwestie zajmowały przeciętnego obywatela PRL o wiele bardziej niż problemy etyczne, w których celowali twórcy kina moralnego niepokoju.
I prawdopodobnie dlatego, żeby się przekonać, jak wyglądało życie w PRL, młodzi ludzie chętnie sięgają dziś po filmy Barei. Nikt inny tak trafnie nie pokazał szarej strony codzienności socjalizmu. - Dopiero po latach okazało się, że jego komedie to jakby wyrywanie kawałków z muru berlińskiego - mówi dziś Andrzej Wajda.
Bareja nie doczekał tej artystycznej rehabilitacji
Zmarł na serce w 1987 r. Być może klucz do wyjaśnienia renesansu jego popularności tkwi jednak gdzie indziej. Kto wie, czy nie ma racji Maciej Łuczak, który w monografii "Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei” napisał: "Świat według Barei nie zniknął z upadkiem komunizmu (...) absurd pozostał”.
Więcej informacji - dziennik.pl