Największą zagadką w Polsce jest to, dlaczego komukolwiek chce się jeszcze coś nowego tworzyć. Przecież i tak za kilka lat zostanie to zdemontowane.
Pewnego letniego popołudnia komik Andy Kaufman wraz ze swoim przyjacielem Bobem Zmudą jak oszaleli biegli przez Lincoln Park w Chicago, wrzeszcząc: „Lew!”, „Lew uciekł!”. Dla spacerowiczów szybko stało się jasne, że z ogrodu zoologicznego, znajdującego się w centrum parku, zwiał lew. Wkrótce tłum ogarniętych paniką ludzi gnał co sił w nogach ku bramom. Staruszki o laskach, matki z wózkami, zakochane pary, panowie w garniturach, którzy dopiero co wyszli z biur – wszyscy pędzili ku miastu. A dwaj dowcipnisie mieli cały park dla siebie. Zrozpaczony kolejnym wyczynem swojego podopiecznego menedżer Kaufmana zadał mu proste pytanie: „Ale kogo bawią twoje dowcipy?”. Niepomiernie zdziwionym takim postawieniem sprawy dowcipniś odparł: „No przecież mnie”.
O nieżyjącym od dawna legendarnym amerykańskim komiku genialny film nakręcił Miloš Forman. Ale „Człowiek z księżyca” przeszedł w Polsce bez echa. Być może dlatego, że czeski reżyser nie wspomniał w nim, że Kafuman i Zmuda na pewno musieli być Polakami. Nic bowiem ich bardziej nie bawiło niż wkurzanie pobratymców, robienie z nich głupków i doprowadzanie tym do szalonej, bezsilnej wściekłości. Mieli dzięki temu tak dobrą, acz ryzykowną rozrywkę. Ofiary żartów o niczym bowiem mocniej nie marzyły niż o tym, by dorwać w swoje ręce komików i z nawiązką odpłacić za wszelkie upokorzenia. Zupełnie jak w Polsce. Choć tu gra w to cały naród. Nawet jeśli miewa momenty przesytu, i tak rządząca elita go do tego przymusi.
Podstawowa zasada gry sprowadza się do tego, że należy zdemontować wszystko, co zbudują poprzednicy. Choć stopień mistrzowski osiąga się wtedy, gdy uda się ich wprawić przy tym w jak największy dygot. Jeśli demontaż przebiega bezboleśnie, wszyscy są rozczarowani i rozgrywkę należy powtórzyć.
Prosty przykład z minionych dwóch dekad. Jak funkcjonuje system opieki zdrowotnej w III RP, każdy widzi i szkoda czasu na wchodzenie w szczegóły, by rytualnie kopać leżącego. Jednym ze sztandarowych programów rządu Jerzego Buzka stało się zdemontowanie pozostałości PRL i zaprzestanie finansowania służby zdrowia z budżetu państwa. W zamian wprowadzono składkę ubezpieczeniową odprowadzaną od pensji i regionalne kasy chorych, wzorowane jakoby na przedwojennych. Nim cała konstrukcja okrzepła, do władzy doszli postkomuniści z SLD. Leszek Miller za punkt honoru postawił sobie dopiec „solidaruchom”, więc zdemontował kasy chorych. Na ich miejsce powstał scentralizowany Narodowy Fundusz Zdrowia, który następnie decentralizować zaczął platformerski rząd Donalda Tuska. Przy okazji komercjalizował szpitale. Samą ustawę o NFZ nowelizowano już bodajże 25 razy. Po czym do władzy doszedł PiS i wiadomo, że Narodowy Fundusz Zdrowia zostanie zlikwidowany, a cały system scentralizowany i najprawdopodobniej finansowany bezpośrednio z budżetu. Jednym słowem po 20 latach wrócimy do punktu wyjścia. „Ale kogo bawią takie dowcipy?” – zapytałby niepomiernie zdziwiony menedżer Andy'ego Kaufmana. Otóż w Polsce wszystkich.
Przywódców rządzącej partii bawi widok bezsilnych protestów opozycji. Przywódców opozycji bawi myśl o tym, że gdy zdobędą władzę, będą mogli się napawać demontowaniem tego, co stworzą obecnie rządzący. Media są zachwycone koleją odsłoną dramatu, dzięki któremu rośnie oglądalność i klikalność. Zwłaszcza gdy trafi się okazja sfilmować konanie jakiegoś pacjenta (najlepiej dziecka, bo to zawsze wzruszy). Z kolei chorzy są szczęśliwi, jeśli udaje im się mimo wszystko przeżyć. I nawet kierownictwo ZUS jest zadowolone, ponieważ kolejny demontaż daje nadzieję na zejście z tego świata większej liczby starszych osób, stanowiących obciążenie dla systemu ubezpieczeń.
Przykład igraszek ze służbą zdrowia (choć jej właściwa nazwa powinna brzmieć „posługa przedagonalna”) to tylko drobny wycinek ogólnonarodowej gry w demontowanie. Nie wiadomo, dlaczego nazywanej potocznie reformowaniem. W sumie jest ona tak nieustająca, że wystarczy tylko rzucać nazwy, a od razu pojawiają się setki skojarzeń. Ot, pierwsze ze brzegu – reforma edukacji. Albo reforma szkolnictwa wyższego. A może tak: reforma samorządów. Lub, na drugą nóżkę, reforma systemu sprawiedliwości, a wieczorem opera mydlana o Trybunale Konstytucyjnym. A potem reforma górnictwa i rolnictwa, policji albo generalicji itd., itp. Można budować tak rymowanki, poematy, fraszki lub przenosić rzecz na płótno jako dzieło kubistyczne. Cały zaś schemat zmian ma strukturę cykliczną i sprowadza się do prostej sekwencji wydarzeń: demontaż – wkurzenie – demontaż – wkurzenie. Aż po 20 latach jesteśmy w punkcie wyjścia i oczywiście zaczynamy od demontowania punktu wyjścia.
W tym wszystkim tylko jedna rzeczy jawi się jako niezrozumiała. Dlaczego PiS tak bardzo chce się coś nowego budować? Dzika radość, jaką rządzący okazują przy okazji demontowania absolutnie wszystkiego, co zostawili przednicy, jest zrozumiała. Wreszcie po latach czekania i upokorzeń to oni mogą pędzić przez park z okrzykiem „lew!”, a potem patrzeć, jak spanikowana tłuszcza depcze się przy wejściowej bramie. Jak po leżących staruszkach przejeżdżają w pędzie wózkami dziecięcymi ogarnięte histerią matki. Ubaw jest przedni. Ale po co potem w pocie czoła tworzą strategie dla Polski, wypruwają sobie żyły, by napisać codziennie minimum dziesięć nikomu niepotrzebnych ustaw? W jakim celu posłowie przegłosowują to wszystko w Sejmie do piątej na ranem, psując sobie zdrowie i nerwy? Cała ta mobilizacja, ofiarne produkowanie zarządzeń i ogólników ze ślepą wiarą, że morderczy wysiłek ma sens. Tymczasem sensu nie ma on żadnego, bo wszystko, co rząd PiS wprowadza, wcześniej czy później zostanie zdemontowane.
Wystarczy pójść na spotkanie dowolnej partii opozycyjnej lub sięgnąć po „Gazetę Wyborczą”, aby się dowiedzieć, że programem dla Polski na przyszłość jest jak zawsze rozbiórka. Ostatnio tygodnik „Polityka” rozpoczął debatę, drukując kolejne teksty publicystów, które obracają się wokół jednego prostego zagadnienia – jak szybko demontować, kiedy PiS straci władzę. A że wcześniej czy później straci, to rzecz pewna. Stan spoistości tej partii jest bowiem wprost proporcjonalny do stanu zdrowia Jarosława Kaczyńskiego. I to on jest ostatecznym wyznacznikiem maksymalnie możliwej długości rządów obecnej ekipy.
Są też inne czynniki, jak choćby stopień wkurzenia obywateli, mogący przynieść dużo szybciej polityczną zmianę, otwierającą możność demontowania tego, co obecnie powstaje. „To oczywista oczywistość” – mawia o oczywistych wnioskach płynących z przeszłości Kaczyński. Czy zatem gorliwość PiS we wprowadzaniu rozlicznych reform jest największym z dowcipów prezesa, który tak funduje sobie nieustannie dobrą zabawę, na miarę rodeo na byku? Najpierw będzie obserwował z rozbawieniem dygot opozycji na widok zachodzących zmian. Potem natomiast będzie mógł oglądać dygot własnych stronników, gdy nadejdzie czas zmieniania zmian. Tym sposobem można sobie zapewnić całkiem rozrywkową starość.
Ale to tylko teoria. Tworzenie innych należy pozostawić w rękach dziesiątków publicystów z prawej i lewej strony, na co dzień starających się przeniknąć kolejny z napoleońskich planów prezesa. Czyniących to z równym powodzeniem, jak obcokrajowcy próbujący zrozumieć polski nawyk demontowania. Choć przecież ta sztuka nie udała się nawet geniuszowi dyplomacji, którym był Charles-Mauricede Talleyrand. Ów biskup Autun przez całą swoją długą karierę potrafił porozumieć się z każdym. Z szatańską wręcz zręcznością odgadywał potrzeby i cele polityczne partnera. Dzięki temu cenił go król Ludwik XVI, potem docenili rewolucjoniści, którzy ścięli monarchę. Prowadzenie polityki zagranicznej Francji powierzył Talleyrandowi Dyrektoriat, po tym jak zakończył rewolucję, następnie zaufaniem obdarzył go Napoleon, kiedy obalił Dyrektoriat. Wysoko byłego biskupa oceniali wszyscy władcy Europy walczący z Napoleonem oraz Burbonowie po restauracji monarchii we Francji. Jednym słowem nie było na Starym Kontynencie przywódcy ani reżimu, którego Talleyrand nie potrafiłby okręcić sobie wokół palca. Czego też miał świadomość. Aż w styczniu 1807 r. zjawił się w Warszawie. Napoleon powierzył mu nadzorowanie budowania pod egidą Francji Księstwa Warszawskiego. Mogącego stać się zalążkiem niepodległej Polski.
Ten jeden raz minister spraw zagranicznych Francji stracił wiarę w swoje talenty. Towarzyszący mu gen. Anne-Jean-Marie Savary notował w dzienniku, że minister miał początkowo wiele sympatii do Polaków. Rozbiory Rzeczypospolitej uznawał za wielki błąd, który zdestabilizował Europę. Potem jednak popadał tylko w coraz większą desperację. „Z tymi ludźmi nic się nie da zrobić. Z Polkami można tylko narobić bałaganu” – wykrzykiwał do Savary'ego, próbując wspólnie z lokalną elitą wypracować ustrój Księstwa. „Polakami nie da się kierować zgodnie z jakikolwiek systemem” – oznajmił generałowi, kiedy się poddał. Potem popadł w depresję i już tylko słał do Napoleona prośby o zgodę na wyjazd do Paryża. Aż wreszcie w ogóle podał do dymisji.
Miejscowi przyjęli cierpienia wielkiego dyplomaty ze współczuciem, uznając, że skuteczniej odbudują Polskę, wsadzając do łoża Napoleona panią Walewską. Plan ten, jak każdy inny konstruktywny pomysł w kraju nad Wisłą, wypalił połowicznie. Cesarz miał frajdę, ale Rzeczpospolita z tego się nie narodziła. Musiano więc potem demontować mocarstwa zaborcze od środka. Co ciekawe, po stu latach wszystkie trzy wyglądały na całkowicie zdemontowane. Osiągnięty sukces jasno pokazywał, do czego Polacy mają wrodzony talent. Konsekwentnie jest on rozwijany do dziś. Dając narodowi wciąż nowe powody do dumy ze skutecznie przeprowadzonej destrukcji.
Przywódców rządzącej partii bawi widok bezsilnych protestów opozycji. Przywódców opozycji bawi myśl o tym, że gdy zdobędą władzę, będą mogli się napawać demontowaniem tego, co stworzą obecnie rządzący