W indyjskim Kaszmirze od trzech miesięcy trwają zamieszki. W protestach straciło życie kilkadziesiąt osób, rannych są tysiące. Co gorsza, po zamachu w Uri, gdzie zginęło 19 indyjskich żołnierzy, doszło do eskalacji konfliktu między atomowymi mocarstwami.

„Smakuje? To może dokładkę? U mnie zawsze jedzenia jest dużo, nawet gdy ogłaszają godziny policyjne od świtu do nocy” - pani Farooq, nie czekając na odpowiedź, ładuje ogromną chochlę ryżu na talerz gościa oraz jej syna, Abdula. „A on z ojcem się zawsze ze mnie śmieją, pytają, po co stara matka kupuje tyle worków ryżu i soczewicy? I oleju na beczułki?” - pani Farooq bierze się pod boki i patrzy na syna wyzywająco.

„Mama zawsze robi zapasy jak na wypadek wojny" - potwierdza Abdul i uszczypliwie dodaje: "całkiem jak wojsko”. „To przecież jak wojna, a przynajmniej stan wojenny” - odparowuje kobieta.

Gospodynie w Kaszmirze nigdy nie kupują ryżu na kilogramy, lecz na worki, nie wysyłają syna po sól lub olej do sklepu, bo w spiżarni czeka żelazny zapas. Tak robiły ich matki i babcie. Krwawe protesty i godziny policyjne zdarzają się tu regularnie od kilkudziesięciu lat.

Zaczęło się od końca lat 40., gdy wbrew nastrojom mieszkańców odmówiono referendum i Kaszmir wcielono do Indii. Drugą wojnę w połowie lat 60. wywołał Pakistan, licząc, że Indie osłabione wojną z Chinami oddadzą region. Znów, tym razem Pakistan, nie pytał Kaszmirczyków, czy chcą być wyzwoleni. Większość nie chciała i wciąż nie chce zostać obywatelami Pakistanu. Kaszmirczycy pragną niepodległości. O to Pakistan ani Indie nie myślą ich pytać.

„Mamy pecha, Allah rzucił nas między te dwa kraje” - pani Farooq powtarza kaszmirskie powiedzenie. Trzecia wojna, pod koniec stulecia, nie miała już wymiaru lokalnego. Oba kraje miały już wtedy broń atomową.

„Wojny jeszcze nie ma” - mówią sąsiedzi, którzy zajrzeli właśnie do Farooqów. „Pewnie wcale nie będzie, ale i tak jak zwykle my przy okazji oberwiemy” - dodają. Konflikt pochłonął już około 50 tys. ofiar. Giną, z ręki armii i rebeliantów, młodzieńcy idący do partyzantki i zwykli ludzie. Organizacja Lekarze bez Granic szacuje, że 10 proc. kaszmirskich kobiet doświadczyło przemocy seksualnej ze strony armii.

W Delhi uważają, że za wszystkim stoi Pakistan, który wspiera partyzantkę. Lub że Kaszmirczycy są sami sobie winni. Co jakiś czas Kaszmir wychodzi na ulice i protestuje. Ostatnio w 2010 roku przez trzy miesiące, po niewyjaśnionym morderstwie i gwałcie na kobietach w miasteczku Shopian, w pobliżu koszar policji. Śledztwo było farsą.

Obecne protesty młodzieży, potyczki na ulicach z armią, godziny policyjne i blokada informacyjna Kaszmiru (nie działał internet i telefonia komórkowa) również przekroczyły już 90 dni. Znów napięta sytuacja wypadła w czasie ramadanu - okresie, który muzułmanie powinni przeznaczyć na wyciszenie się i kontemplację wiary.

Zamiast tego z Maisumy, dzielnicy Śrinagaru, gdzie mieszkają Farooqowie, wciąż idą demonstracje na główny plac miasta. Maisuma jest matecznikiem rebelii. Tutaj mieszka m.in. Yasin Malik, były dowódca górskiego oddziału, który wszedł w politykę. Kilkadziesiąt metrów od jego domu, na skrzyżowaniu, stoją bunkry i niemal wrośnięty w ziemię wóz opancerzony do rozpędzania tłumów.

Tym razem miało być inaczej niż sześć lat temu. Mniej ofiar i rannych, szybko stłumione protesty. Rząd w Delhi kupił specjalne karabinki na plastikowe kulki, których w Europie używa się najczęściej do pacyfikowania krewkich kibiców. Tylko że ten rodzaj kulek, wystrzelonych z bliskiej odległości, potrafi zabić. Już ponad 70 osób nie żyje, setki ludzi straciły oczy.

„Chcemy niepodległości, czy to tak trudno Indiom zrozumieć?” - pyta osiemnastoletni Abdul.

„Jak można wspierać terrorystę?” - nie może zrozumieć Rajesh. Mówi o Burhanie Wanimie, który zginął podczas potyczki z armią. Miał 22 lata i był już dowódcą. Oprócz tego mocno udzielał się na Facebooku. Młodzi Kaszmirczycy widzą w nim swojego Che Guevarę. „Kaszmir od zawsze należał do Indii. Jest perłą w koronie. Naprawdę tego nie rozumiem” - wzrusza ramionami Rajesh.

Pochodzi z Biharu, uwielbia złego chłopca Bollywoodu, aktora Salmana Khana i najchętniej siedziałby cały dzień w siłowni. „W armii trzeba być wysportowanym” - pręży bicepsy, rozglądając się po przedziale pełnym żołnierzy.

Jadą do Kaszmiru. Jest Tenzin z Sikkimu, z pochodzenia Nepalczyk. Pokazuje nóż kukri, nieustraszonych wojowników Gurkhów. Kiedy jednak mówi o rodzinnych stronach, o Himalajach, łagodnieje na twarzy. Zaciągnął się, bo nie ma alternatywy. Nie chce pracować w ukropie na budowach w Katarze.

Z kolei Abhishek z Zachodniego Bengalu ma liczną rodzinę i służba wojskowa jest szansą, by wydać trzy siostry za mąż. To przecież kosztuje. A Harish z Tamilnadu, stanu na południu kraju, poszedł do wojska przypadkiem. Jakoś się do wszystkiego przyzwyczaił. No może poza zimnem w górach.

„Kiedy terroryści zabili naszych w Uri, przebrała się miarka” - przekrzykują się nawzajem. W bazie wojskowej na granicy z Pakistanem zginęło 19 żołnierzy.

Harish stacjonował już na tzw. Linii Kontroli, umownej granicy między krajami w Kaszmirze. „Nienawidzą nas. Kaszmirczycy nas nienawidzą - opowiada, dodając, że jest ciężko. - Każdy może być terrorystą, nie można ufać nikomu”. Mówi, że lepiej pierwszemu strzelać, niż dać się zabić.

Współpasażerowie kiwają głowami. Indie właśnie rozpoczęły tzw. chirurgiczne bombardowania baz rebeliantów po pakistańskiej stronie granicy.

„Czy chcą wojny?” - w głośnym przedziale nagle zapada cisza.

Ze Śrinagaru Paweł Skawiński