Warto się przyjrzeć patologiom, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą - tak minister w KPRM Adam Lipiński odniósł się do projektu klubu Kukiz'15 przewidującego likwidację gabinetów politycznych w ministerstwach i samorządach. Dodał, że rząd nie zajął stanowiska ws. tego projektu.

Pierwsze czytanie projektu nowelizacji ustawy o pracownikach samorządowych złożonego w lutym przez klub Kukiz'15 odbyło się na czwartkowym posiedzeniu komisji samorządu terytorialnego oraz administracji i spraw wewnętrznych. Teraz zajmie się nim powołana podkomisja.

Projekt zakłada likwidację gabinetów politycznych funkcjonujących w ministerstwach oraz na szczeblu samorządowym, przy wójtach, burmistrzach, prezydentach miast, a także przy starostach i marszałkach województwa.

Minister w kancelarii premiera Adam Lipiński odnosząc się do projektu zaznaczył, że nie powinno się "wylewać dziecka z kąpielą"; podkreślił, że rząd nie ma wobec niego stanowiska.

"W gabinetach politycznych pewnie zdarzają się patologie. Niektórzy włodarze chcą mieć więcej ludzi, jest presja zaplecza politycznego itd. Warto się temu przyjrzeć. Dlatego absolutnie nie jesteśmy przeciwnikami tego, żeby się tym problemem zająć, tylko apeluję - nie wylewajmy dziecka z kąpielą" - mówił Lipiński.

Przekonywał, że ministrowie muszą mieć ludzi zajmujących się sprawami politycznymi, do których mają "stuprocentowe zaufanie". Minister zaznaczył, że po stworzeniu rządu nowi ministrowie chcą mieć wpływ na to, kto się zajmuje sprawami politycznymi w resorcie podobnie, jak nowi prezydenci miast, którzy po wyborach obejmują władzę.

Dodał, że w KPRM w gabinecie politycznym jest zatrudnionych 17 osób, a sam zajmując się kwestiami "czysto politycznymi" jako minister w kancelarii premiera ma jednego doradcę i jedną asystentkę.

Wicemarszałek Sejmu Stanisław Tyszka (Kukiz'15) prezentując projekt przypomniał, że PiS składało taki sam projekt - likwidujący gabinety polityczne - w latach 2009 i 2012. Przytoczył też wypowiedź prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego z 2009 roku, który zapowiadał złożenie przez jego klub projektu. "Nie ma w tej chwili żadnego powodu, by zatrudniać kilkanaście tysięcy pracowników politycznych, bardzo różnie dobieranych" - cytował Tyszka wypowiedź Kaczyńskiego.

Tyszka argumentował, że "w powszechnym odbiorze gabinety polityczne, stanowiska asystentów, doradców stanowią zbędny element funkcjonowania zarówno ministerstw, jak i samorządu terytorialnego".

"Kompetencje pracowników gabinetów politycznych są niedookreślone, a w praktyce bardzo często zdarza się, że w skład gabinetów wchodzą pracownicy młodzi, nierzadko bez jakiegokolwiek doświadczenia na rynku pracy" - mówił Tyszka. Dodał, że zatrudnianie "kilkunastu tysięcy pracowników politycznych nie znajduje żadnego uzasadnienia".

Innego zdania był poseł PO Jacek Protas, który podkreślił, że w samorządach nie ma gabinetów politycznych. "Wprowadzamy w błąd opinię publiczną. Gabinety polityczne są w ministerstwach" - zaznaczył.

Protas wskazał, że w samorządach jest możliwość zatrudnienia asystenta, czy doradcy "w innym trybie, niż postępowanie konkursowe". Według posła PO projekt powinien zmierzać ku temu, by uzależniać możliwość takiego zatrudniania w zależności od wielkości danego samorządu. Również ona apelował: "Nie wylewajmy dziecka z kąpielą".

Tyszka w reakcji na te słowa podkreślił, że mówiąc o gabinetach politycznych w samorządach celowo uprościł te kwestię mając na myśli doradców i asystentów.

W uzasadnieniu projektu podkreślono, że przez odpowiednie zmiany w ustawach o pracownikach samorządowych, o Radzie Ministrów oraz o pracownikach urzędów państwowych "istniejące gabinety polityczne stracą podstawę prawną swojego istnienia".

"Według naszych ostrożnych szacunków, oszczędności dla budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego wynikające z projektowanych przepisów przekroczą 500 mln zł w skali roku. Szacujemy, że gabinety polityczne zatrudniają w samorządach ponad 10 tys. osób" - czytamy w uzasadnieniu do projektu.

Jego autorzy podkreślili też, że koszt wynagrodzeń dla członków gabinetów politycznych w ministerstwach oraz kancelarii premiera "ostrożnie" szacują na ok. 5,8 mln zł rocznie.