Być może o tym, że Niemcy przegrywają kolejny europejski kryzys, decyduje coś więcej niż zwykła pycha i nieliczenie zamiarów na siły. Być może błąd tkwi gdzieś głęboko w niemieckim sposobie myślenia o politycznych ideach i politycznej praktyce. Wydaje się wręcz, że to, co łączy wielkie historyczne wzloty i upadki Niemiec co najmniej od XVIII w., można nazwać terrorem idei lub też – używając terminologii nieco kantowskiej – terrorem formy.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
OPINIA
By dokonać takiej analizy, należy jednak zerwać z pewnym europejskim tabu, a konkretniej założeniem, że w dziedzinie myśli politycznej nie ma istotnej ciągłości pomiędzy Niemcami współczesnymi, III Rzeszą i Niemcami przedwojennymi. Przy czym należy zastrzec, że faktycznie nie jest to ciągłość oczywista, chodzi raczej o permanentne powtarzanie pewnych schematów w bardzo różnych przecież kontekstach.
Warto przy tym zauważyć, jak inna jest cała niemiecka droga do nowoczesności od drogi ich wielkich konkurentów, Anglosasów. Anglosaski umysł polityczny działa bowiem w oparciu o „common sense”. Pojęcie to spopularyzował Thomas Paine, ale w tej czy innej formie jest ono widoczne u właściwie wszystkich znaczniejszych brytyjskich i amerykańskich myślicieli. Anglosaski „rozsądek” (jak niezbyt dokładnie się ten termin tłumaczy) tworzy doskonałe ramy ogólnie rozumianego dobra wspólnego, w których może się toczyć otwarta debata publiczna, a chwilowo dominujące argumenty są przekładane na bieżąco na decyzje polityczne.
„Common sense” różni się wyraźnie zarówno od polskiej anarchiczności, która daje obywatelom swobodę, ale nie zważa na dobro wspólne, jak i od niemieckiego politycznego idealizmu, który domaga się żelaznej konsekwencji wobec z dawna ustalonej przez elity koncepcji. Różni się też wyraźnie od rosyjskiego politycznego despotyzmu, który działanie polityczne uzależnia od autonomicznej i niczym niezwiązanej woli centrum władzy.
W efekcie anglosaska polityka jest z jednej strony mniej spójna, może się wręcz wydawać dwulicowa, ale równocześnie bardziej elastyczna. To właśnie takie rozsądkowe podejście pozwala Barackowi Obamie z jednej strony chwalić Angelę Merkel za jej politykę i wygłaszać poruszające prouchodźcze przemówienia, a z drugiej godzić się na to, że USA przyjmują jedynie 3 tys. Syryjczyków, a dalsze relokacje blokuje Kongres. Ani też prezydentowi w głowie próbować ulżyć uchodźcom mocą postanowień egzekutywy, tak jak uczyniła Merkel, kiedy samodzielnie zawiesiła działanie traktatu dublińskiego.
Niemiecka wizja polityki jest zasadniczo inna. Zasadza się ona na prymacie idei, która podlega dosłownemu wcieleniu w życie, co filozofowie polityki ujmują czasami technicznym terminem immanentyzacji. Znany krytyk niemieckiej myśli politycznej Eric Voegelin w serii wykładów opublikowanych później pod tytułem „Hitler i Niemcy” pisze wprost, że Kant, a za nim Hegel, Weber i cały niemiecki polityczny główny nurt, opiera się na pewnej duchowej wrażliwości, która jest przeczulona na wszelki fałsz, czyli rozdźwięk pomiędzy teorią i praktyką.
Niemiecka polityka pragnie więc za wszelką cenę usunąć tę sprzeczność mocą zorganizowanych działań zbiorowych. W efekcie, zdaniem Voegelina, w niemieckiej myśli politycznej klasyczna koncepcja ładu społecznego zostaje zastąpiona tzw. racjonalnością immanentyzmu, co w wielkim uproszczeniu można nazwać właśnie terrorem idei nad praktyką. Można naliczyć wiele wcieleń takiego terroru idei. Słynne słowa o „niebie gwiaździstym” i „prawie moralnym” wciąż rozbrzmiewają w historii, podobnie jak słynne heglowskie „tym gorzej dla faktów”.
Zdaniem historyka Daniela Bella to właśnie idea wiecznego pokoju i uniwersalnej republiki Immanuela Kanta miała decydujący wpływ na późniejsze wizje wojny czy rewolucji, która położy kres wszystkim nowym walkom i przewrotom. Terror idei wyraźnie widać w odbiorze literatury epoki Sturm und Drang, kiedy to pewien intelektualny niepokój był wyczuwalny w całej Europie, ale tylko w Niemczech ten niepokój potraktowano na tyle serio, że publikacja „Cierpień młodego Wertera” wywołała falę samobójstw.
Po epoce napoleońskiej stało się zaś jasne, że narody, które chcą konkurować w wyścigu mocarstw, muszą stworzyć sprawną administrację i armię wraz z systemem poboru oraz systemem polityczno-socjalnym wynagradzającym składaną państwu daninę krwi. Wiedzieli to wszyscy, ale tylko w Prusach militaryzm stał się obsesją przesiąkającą całe państwo, i to poniekąd dzięki tej pruskiej obsesji Niemcy po raz pierwszy przybrały formę zjednoczonego nowoczesnego państwa w 1871 r. To przecież tylko niecałe 150 lat temu, a jakże ten okres przeorał Europę i świat.
Na tym jednak niemiecki zapał do immanentyzacji idei nie poprzestawał. Dziś przedstawiciele nauk społecznych wolą ten fakt przemilczać, ale od czasu publikacji prac Arthura de Gobineau w połowie XIX w. aż do II wojny światowej rasizm należał do ścisłego uniwersyteckiego mainstreamu. Nigdzie jednak tej z początku akademickiej idei nie potraktowano w takim stopniu jako dosłownego przepisu na budowę rzeczywistości politycznej, co w Niemczech. Do dziś jako smutne świadectwo tych czasów zachowały się pochodzące z początku lat 30. teksty amerykańskich „uczonych” rasistów i eugenicznych higienistów chwalących postępowe Niemcy, a jednocześnie ganiących „obskurantyzm” własnego rządu.
Oczywiście tak zupełne zachłyśnięcie się zgubną ideą musiało się skończyć niebywałą traumą moralną. Rzec można, że po 1933 r. Niemcy udowodniły ostatecznie, że są ideologicznym nałogowcem. Z nałogowych uzależnień zaś, jak wiadomo, nie wychodzi się nigdy, można co najwyżej odstawić używkę lub – o zgrozo – zamienić ją na inną. Co gorsza, dla raz uzależnionego często kolejną „trucizną” może stać się to, co przeciętnym konsumentom wydaje się zupełnie niegroźne lub wręcz pożyteczne.
Dziś absolutnym normatywnym mainstreamem akademickim są multikulturalizm, tolerancja i budowanie globalnej wioski. Ponownie jednak nigdzie tych idei nie próbuje się tak dosłownie wcielić w życie, jak w Niemczech, które w pewnym momencie niemal zupełnie otworzyły granice. Berlin oczywiście szybko musiał się z aż tak daleko posuniętego idealizmu wycofać, ale zło zostało już wyrządzone. Reporterzy odwiedzający bałkańskie obozy dla uchodźców wciąż spotykają tam dziesiątki tysięcy ludzi, którzy na pytanie, dlaczego przyjechali, jak jeden mąż odpowiadają: „Zaprosiła nas Merkel!”.
Günter Grass został bez mała wyśmiany, kiedy przestrzegał, że zjednoczenie Niemiec w latach 1989–1990 wcale nie musi być najszczęśliwszym pomysłem, bo stworzy państwo, które będzie zbyt duże i silne, by stać się po prostu jedną ze składowych części Wspólnoty Europejskiej. Dziś jego ponure proroctwo spełnia się w całej okazałości. Potężna gospodarka tworzy piorunujący koktajl w połączeniu z nałogowym idealizmem i powojennym okaleczeniem, które każe choćby i na siłę wszystkim pomagać, a przy okazji ich umoralniać. Chowając się za Europą, współczesne Niemcy nie wyrzekają się jednak silnego państwa, które może im służyć jako doskonałe narzędzie kolejnych ideowych immanentyzacji na skalę kontynentalną.
Widząc problemy, niemieckie elity mają tendencję, by uciekać do przodu, zamykać uszy na argumenty, krzyczeć niemal, że potrzeba tylko „więcej integracji”. Więcej integracji tymczasem już było. Traktat lizboński odbierający słabszym graczom prawo weta, Nord Stream uderzający w interesy Europy Środkowej i Wschodniej, bilateralna dyplomacja w stosunkach z Rosją, wymuszanie planów oszczędnościowych na Grecji wbrew zaleceniom MFW – to tylko kilka bardziej cierpkich owoców tej integracji. Ostatnio do listy dochodzi zaś forsowanie systemu kwotowego natychmiast po niesławnej Willkommenpolitik.
Nawet przy całej sile i niebywałej presji, jaką Niemcy wywierają na sąsiadów, brak im już dawnego potencjału ze względu na demograficzne luki, problemy z integracją przybyszów i słabą armię. Nie należy się więc Niemców przesadnie bać. Szczerze mówiąc, w dłuższej perspektywie należy się bardziej obawiać o nich. Może to brzmi butnie, ale nie podzielam powszechnego u polskich publicystów i niektórych polityków przekonania, że Niemcy i ich elity są niezniszczalne, a my w Polsce możemy co najwyżej wybierać między ich miękką a twardą dominacją. Ostatnio od Niemiec w kwestii imigrantów odwraca się nawet Francja. Niemcy, choćby niezwykle silne, nie mogą zaś po prostu walczyć w Europie ze wszystkimi, bo przegrają. A po kolejnej przegranej Europa może nie chcieć dać im następnej szansy na wielkość.
Inna jest cała niemiecka droga do nowoczesności od drogi ich wielkich konkurentów, Anglosasów