Czasem Amerykanom czy Brytyjczykom opłaca się zostać Polakiem. Czasem Polak chce zostać szlachcicem, a czasem Żydem

Dorastałam w szarości PRL i zawsze interesowały mnie czarne mieszczańskie albumy z fotografiami, te wszystkie stare zdjęcia podpisane na odwrocie atramentem – mówi Małgorzata Nowaczyk, profesorka genetyki na kanadyjskim Uniwersytecie McMastera w Hamilton w stanie Ontario. Genealogią zaczęła zajmować się kilkanaście lat temu. – Moi przodkowie to biedota pańszczyźniana i nie zostało po nich za wiele takich burżuazyjnych pamiątek, ale trochę fotografii miałam.
Podziękujcie mormonom
Gdy jej rodzina wyemigrowała z Gliwic do Kanady, zabrała ze sobą rodzinne zdjęcia. Po latach Nowaczyk chciała je uporządkować, lecz okazało się, że nie zna osób uwiecznionych na fotografiach. Poradzono jej, żeby pierwsze kroki skierowała do mormonów. – Sfilmowali niezliczone księgi parafialne na całym świecie, w Polsce byli szczególnie aktywni w latach 60. i 70. Na dodatek dowiedziałam się, że w Hamilton udostępniają mikrofilmy. Znalazłam więc swoje polskie korzenie, nie ruszając się z Kanady – mówi Nowaczyk.
Mormoni chcą zrekonstruować drzewo genealogiczne ludzkości aż do Adama i Ewy. Wierzą też, że można ochrzcić przodków, a do tego potrzebne są ich personalia – to dlatego posiadają największe zbiory genealogiczne na świecie. Przepastne archiwa – ponad 2,4 mln rolek mikrofilmów oraz 1 mln mikrofiszy – przechowują w Granite Mountain Records Vault, olbrzymiej jaskini wykutej w skałach kanionu Little Cottonwood nieopodal Salt Lake City. Krypta jest tak skonstruowana, by przetrwać nawet wojnę nuklearną. Mormoni stopniowo digitalizują zbiory, wiele polskich ksiąg parafialnych sprzed setek lat można znaleźć w ich serwisie internetowym FamilySearch.org. – W czytelni mormonów często można usłyszeć okrzyki radości, kiedy ktoś znajduje praszczura. Poszukiwanie przodków to nałóg, łatwo się od tego uzależnić – mówi Nowaczyk.
Po kilku latach swoje doświadczenia zebrała w książkę, do dziś najpopularniejszą w tym temacie na rodzimym rynku „Poszukiwanie przodków: genealogia dla każdego”. – Wcześniej była dostępna inna, napisana dla osób szukających szlacheckich korzeni. Działa też garstka stowarzyszeń. Zainteresowałam się jednym, ale okazało się, że tam też zajmowano się tylko arystokratycznym pochodzeniem, a to były za wysokie progi na moje nogi – mówi Nowaczyk.
Genealogii sprzyjają też czasy. W połowie pierwszej dekady XXI w. Polska ma już za sobą chaos transformacji, rośnie poziom życia, powiększająca się klasa średnia ma czas i pieniądze. Jednocześnie świat staje się coraz bardziej skomplikowany, efemeryczny, wielu ma potrzebę zakorzenienia, przyjrzenia się swojej tożsamości. Pytamy, czy zainteresowanie genealogią jest dziś większe za oceanem niż w Polsce. – W Ameryce genealogia jest najpopularniejszym po filatelistyce hobby. To pasja ludzi żyjących w dostatku, napędzana dodatkowo potrzebą odpowiedzi na tożsamościowe pytania – wyjaśnia Nowaczyk.
Żywe zdjęcie
Kingę Urbańską i Karolinę Szlęzak z firmy Twoje Korzenie w Polsce odwiedzamy w ich biurze na krakowskim Podgórzu. Na pomysł jej uruchomienia wpadły podczas długich i żmudnych godzin spędzonych w krakowskim archiwum, gdy przygotowywały prace magisterskie – pierwsza poświęciła się badaniu drobnej szlachty herbu Prus z okolic Łęczycy i Sieradza, druga XVII- i XVIII-wiecznym krakowskim karczmarzom. Często widziały, jak obcokrajowcy starali się dokopać do informacji o antenatach, ale odchodzili z kwitkiem: nie znali języka, nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Znalazły niszę. Wraz z dwójką znajomych założyły firmę, pomagają odnaleźć ludziom swoje korzenie. Od tego czasu badały polskie ślady w rodzinach m.in. hollywoodzkich aktorów Dustina Hoffmana i Mii Farrow czy amerykańskiego polityka Berniego Sandersa.
Ich usługi wykraczają daleko poza stworzenie drzewa genealogicznego. Można wybrać się z nimi na specjalnie przygotowaną wycieczkę śladami przodków i dzięki temu dowiedzieć się, jak żyli, czym się zajmowali i co jedli. Poznać lokalną kulturę i folklor. W trakcie podróży klientowi towarzyszą przewodnicy oraz wykwalifikowani historycy. Jeżeli ma się problem z rozpoznawaniem starych fotografii, które zachowały się w rodzinnych albumach, można powierzyć zdjęcia specjalistom i dzięki temu dowiedzieć się, w jakim miejscu je zrobiono, kogo na nich widać i co dana osoba mogła robić w tym miejscu i czasie. Ludzie bardziej niż drzewa genealogicznego pragną spójnej historii, ożywienia postaci z przeszłości. – Liczy się rozwikłanie zagadki, odpowiedź na konkretne pytanie albo rys historyczny i opisanie warunków społeczno-ekonomicznych, w jakich żyła rodzina – tłumaczą.
Motywacje do poszukiwań są różne. Właścicielki firmy dzielą je na sentymentalne i praktyczne – 60 proc. zleceń zalicza się do pierwszej kategorii, a 40 proc. do drugiej. Zgłaszają się też ludzie, którzy chcą potwierdzić swoje szlacheckie korzenie, pokrewieństwo z Wiśniowieckimi czy nawet Piastami. Jednak takich jest coraz miej. Genealogia przestała być przeznaczona dla osób, które mają lub miały herb. Stała się egalitarna. Powstały podręczniki, poradniki, strony internetowe i stowarzyszenia, które przekonują i pokazują, że warto odkrywać korzenie, jakiekolwiek by one nie były.
W związku z tym bywa i odwrotnie – człowiek nie szuka szlacheckich korzeni, a niespodziewanie je odnajduje. – Na przykład na Podlasiu są miejscowości, gdzie w dawnych dokumentach od góry do dołu widnieją sami szlachcice. Tylko że tak naprawdę z czasem zaczynali żyć z pracy na ziemi. To dawny zabór rosyjski, bieda sprawiła, że zatarła się pamięć o szlachectwie. Po rozbiorach nie było ich stać na wpisanie się do rejestru szlachty, którą stworzyła administracja rosyjska – mówi Karolina Szlęzak.
Przez jakiś czas pamięć o herbowym pochodzeniu była jeszcze przekazywana, ale znikła, gdy zatarła się różnica społeczna między chłopem a szlachcicem. Szlęzak twierdzi, że na ogół w ciągu sześciu pokoleń zapominano o szlachectwie. Dzieła dopełniła PRL. W ciążącym oficjalnie ku równości klasowej i etnicznej społeczeństwie ktoś mógł krzywym okiem patrzeć na dokopanie się do rodowego herbu czy łemkowskich przodków.
Wydziedziczone prostytutki
Pytamy Małgorzatę Nowaczyk o to, do jakiego pochodzenia aspirują Amerykanie:
– W USA nie ma arystokracji czy szlachty, tam chcą udowodnić, że pochodzą od pielgrzyma ze statku „Mayflower” (trójmasztowiec, na którym w 1620 r. przybyło do Ameryki Północnej pierwszych 102 angielskich kolonistów – red.) lub od żołnierza wojny o niepodległość.
– A chcą mieć za przodków rdzennych Amerykanów?
– Tak, ale każdy chce być potomkiem księżniczki z rodu Czejenów albo Pocahontas.
– A Kanadyjczycy kim chcą być?
– Ci pochodzenia angielskiego chcą znaleźć wśród przodków lojalistów, którzy uciekli ze Stanów Zjednoczonych po wojnie niepodległościowej i osiedlili się w Ontario lub Quebecu. Jeśli udowodni się pochodzenie od kogoś takiego, można napisać za nazwiskiem „UEL” – od United Empire Loyalists.
Z kolei Polacy coraz częściej chcą odszukać żydowskie korzenie i to staje się ich motywacją do poszukiwań. U jednych wynika to z fascynacji odradzającą się w Polsce kulturą żydowską, którą poznają podczas festiwali czy w odrestaurowanych synagogach, żydowskich dzielnicach polskich miast, u innych być może z podświadomej chęci solidarności i uczestnictwa w niezwykłej i tragicznej zarazem historii Żydów. – Ludzie mieszkający w Polsce mają ok. 7 proc. genów wspólnych z genami Żydów aszkenazyjskich. W XIX w. Warszawa była największym skupiskiem Żydów na świecie, za nią był Nowy Jork – mówi Szlęzak.
Czasem na informację o mojżeszowym przodku trafia się przy okazji. Tak było w przypadku 60-letniego Łukasza z Australii. Gdy jego matka przeniosła się do domu spokojnej starości, zaczął porządkować rzeczy. Brakowało niektórych dokumentów. Postanowił iść tym tropem, dowiedzieć się czegoś więcej o rodzinie. Pojechał do Bielska-Białej, skąd pochodziła. W urzędzie stanu cywilnego poprosił o odpis aktu urodzenia swojego dziadka. Urzędniczka wróciła z niczym. Dopiero gdy zaczęła szukać w dokumentach mojżeszowych, znalazła. Wnuk nie miał pojęcia, że dziadek był Żydem, w rodzinie nigdy się o tym nie mówiło. Jedyny ślad takich korzeni widoczny był w sposobie, w jaki zwracała się do Łukasza babcia. Często wołała do niego: „Mój ty synku Dawidowy”. Kilkuletni chłopiec nie mógł wiedzieć, co to oznacza. Jako dojrzały mężczyzna zrozumiał sens jej słów.
Czasem informacje, które przynosi genealog, są trudne. – Bywało, że odkrywałyśmy, że przodkini była prostytutką albo że przodek zabił swoją żonę – przyznają Urbańska i Szlęzak. Odnajduje się i inne smutne historie: ktoś umarł w przytułku, bo rodzina się nim nie zajmowała; pradziadek zmarł w efekcie bójki na weselu i nikt nie wie, gdzie został pochowany. Gdy wyniki poszukiwań są bardziej kontrowersyjne, zdarza się, że klient na jakiś czas milknie. Bywa, że nigdy nie godzi się z tym, czego się dowiedział. – Znamy pewną 90-letnią kobietę, zagorzałą katoliczkę. Matka nauczyła ją katolickiej wiary, zabierała do kościoła. Podczas naszych poszukiwań, gdy córka była już wiekowa, wyszło na jaw, że matka była Żydówką. Do tej pory nie chce tego przyjąć do wiadomości – tłumaczą badaczki.
Biznes oparty na świadczeniu usług „detektywów genealogicznych” rozwija się szybko. Na rodzimym rynku działa już ponad 20 firm. Pracownie genealogiczne rzadko podają cenniki, stawki zależą od rodzaju zlecenia, czasu – co innego odszukać krewnych w Brazylii, co innego sprawdzić czyjąś datę śmierci w księdze parafialnej czy zorganizować „genealogiczną wycieczkę” do krainy przodków. Czasem realizacja zlecenia może zająć kwadrans, czasem tygodnie czy miesiące podróży, bywa że i lata. Ceny potrafią szybować do kilkudziesięciu tysięcy, średnio wahają się między kilkaset a kilka tysięcy złotych. Bywa, że klient rozkłada poszukiwanie korzeni na drobne zlecenia i ciułając sumy, konsekwentnie, z przerwami inwentaryzuje kolejnych przodków. Opłacenie poszukiwań tanie nie jest, acz są to sumy dla coraz większej liczby osób wyobrażalne.
Rozważni i romantyczni
Są też tacy, którym genealogia jest potrzebna do osiągania konkretnych celów: ustalenia stanu prawnego nieruchomości czy przeprowadzenia postępowania spadkowego. Obywatele Ukrainy czy Białorusi wykazują polskie korzenie, ubiegając się o Kartę Polaka. Dla Ukraińców czy Brytyjczyków wykazanie polskich korzeni gwarantuje przynależność do Unii Europejskiej. Pierwsi do Wspólnoty nie należą, drudzy – być może niebawem ją opuszczą. Dokopanie się do polskiego przodka może być przydatne. – Amerykanie czy Brytyjczycy kompletują dokumenty i aplikują o polskie obywatelstwo. Aby je uzyskać ze względu na fakt posiadania polskich korzeni, muszą mieć co najmniej jednego z dziadków, bądź dwóch pradziadków, którzy owo polskie obywatelstwo posiadali. Wtedy, podobnie jak Polacy, mogą korzystać np. z bezpłatnej edukacji – tłumaczy Kinga Urbańska.
– Polska nie jest łatwym krajem do poszukiwań genealogicznych – twierdzą Urbańska i Szlęzak. Stan wielu dokumentów odzwierciedla historię – dramatyczną, burzliwą, z częstymi zmianami granic, frontami i wojnami. Archiwum Główne Akt Dawnych w Warszawie przed wojną posiadało zasób ok. 600 tys. ksiąg, poszytów, akt i map. We wrześniu 1939 r. większość pomieszczeń została spalona i zniszczona. Akta i poszyty ocalały w trzech miejscach, ale i tak 90 proc. z nich spłonęło w trakcie powstania warszawskiego.
Genealożki przyznają też, że w ich pracy bardzo odczuwalny jest podział Polski, który dokonał się podczas zaborów. Przez około półtora wieku funkcjonowały trzy różne systemy prawne (a lokalnie na terenach później odrodzonej Polski było ich jeszcze więcej) . Dwudziestolecie międzywojenne było zbyt krótkim czasem, żeby je wszystkie ujednolicić. – Żeby zrobić komuś genealogię z terenów Królestwa Polskiego, musimy włożyć w pracę znacznie więcej wysiłku – przyznają badaczki. – Na przykład w tamtejszych aktach urodzenia znajduje się dużo szczegółowych informacji, ale nie ma słowa o nazwiskach i imionach dziadków. Z kolei w austro-węgierskim akcie z Galicji widnieje ojciec i jego rodzice, czyli dziadkowie dziecka. Trzy pokolenia w jednym dokumencie. W akcie ślubu – małżonkowie i ich rodzice, dwa pokolenia w jednym dokumencie. Wdzięczny pod kątem aktów ślubu był też zabór pruski: tam od 1874 r. wprowadzono obowiązkowy urząd stanu cywilnego dla ludzi wszystkich wyznań. To ułatwia pracę, bo wszystko można znaleźć w jednej księdze.
Dokumenty, na których pracują badacze, mają różną jakość. Są też zapisane w różnych językach. Zespół Twoich Korzeni w Polsce łącznie zna 11 języków obcych, w tym afrikaans, białoruski, estoński, hebrajski, jidysz, litewski i łotewski. Oczywistością jest znajomość angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Prowadzi poszukiwania zarówno w Polsce, jak i poza granicami kraju, chociażby na Ukrainie, Białorusi, Litwie, Łotwie, w Rosji, Niemczech i Czechach. Sprowadza potrzebne dokumenty i informacje z dalekich zakątków świata, np. Syberii.
Gdy w swoich poszukiwaniach dojdzie się do ściany, można sięgnąć po genetykę. Ogłoszenie o badaniu Family Finder na polskiej stronie: „Odkryjesz nowych krewnych, których będziesz mógł wpisać do swojego drzewa genealogicznego, poznasz swoje pochodzenie etniczne i cofniesz się w historii rodziny nawet o 200 tys. lat”. Koszt: 79 dolarów plus wysyłka (innym badaniom, których ceny szybują do setek dolarów, towarzyszą hasła: „Odkryj swoje dziedzictwo macierzyńskie, cofając się aż do Afryki” czy „Śledź starożytne ścieżki migracji twoich przodków”). Link, trafiamy na amerykańską stronę, a na niej przykładowe wyniki: Hannah w 53 proc. wywodzi się od z przodków z Europy (w tym 34 proc. przypada na Półwysep Iberyjski, a 19 proc. na Europę Południowo-Wschodnią), w 29 proc. z Bliskiego Wschodu (głównie Maghreb, 22 proc.), a pozostałe 16 proc. to DNA Żydów aszkenazyjskich.
Niektórzy idą w tych rozważaniach dość daleko. Bryan Sykes, profesor genetyki z Oxfordu, ogłosił kilkanaście lat temu w książce „Siedem matek Europy”, że większość Europejczyków pochodzi od jednej z siedmiu „córek Ewy” – kobiet z epoki kamiennej, które dały początek siedmiu haplogrupom (to grupy genów podobnych ze względu na wspólne pochodzenie. Dzięki badaniom haplogrup można śledzić migrację populacji). Nowaczyk wyjaśnia, że genetyka pozwala poszukiwać przodków od zarania dziejów po dziś dzień lub odwrotnie – zagłębiając się w przeszłość. Jeśli podejrzewamy, że możemy mieć z kimś wspólnego praprapradziadka, wystarczy pobrać materiał genetyczny i to ustalić – rodzeństwo ma 50 proc. wspólnego DNA, kuzynostwo 25 proc. itd. Mniej więcej na poziomie sześciu pokoleń procenty stają się zbyt znikome, aby być pomocnymi w poszukiwaniach genealogicznych.
Pytamy, czy badania genetyczne będą z czasem coraz dokładniejsze i czy zapełnią kiedyś – jak chcieliby mormoni – lukę między tradycyjną genealogią na podstawie ksiąg parafialnych a Adamem i Ewą? – Nie sądzę. Może będziemy w stanie badać o jedno pokolenie więcej, ale gdzieś się zatrzymamy – tłumaczy profesor. – Gdy robimy testy na ojcostwo, mamy 99,9 proc. pewności wyniku, nigdy 100 proc. A czym dalej odsuwamy się w przeszłość, tym bardziej prawdopodobieństwo się zmniejsza. Takie rozważania jak w książce Sykesa są wyssane z palca. Luka w wiedzy, o którą pytacie, jest niemożliwa do wypełnienia.
Nowaczyk zrobiła badania chromosomu Y swojego ojca i dowiedziała się, że jest „rdzennym Polakiem”. – Jego chromosom Y należy do grupy, która najczęściej występuje na terenie Europy Środkowej, w tym w Polsce – opowiada. – Ale nie możemy dokładnie określić, stąd pochodzili jego dawni przodkowie. Polska jest tyglem, przewalało się tu z północy na południe, ze wschodu na zachód. Czytałam, że cechą naszego materiału genetycznego jest to, że nie jest charakterystyczny. Nie ma czysto polskiego DNA. ©℗
fot. Volodymyr Nikitenko/Shutterstock