Wybory w maju mogły się odbyć, sondaże nie kłamią, frekwencja była wysoka, a sprawy światopoglądowe dalej są ważne – to kilka nauk, które płyną z tej walki o prezydenturę.

Wybory w maju nie mogły się odbyć

Choć jeszcze w kwietniu mało kto wyobrażał sobie możliwość przeprowadzenia głosowania 10 maja, dzisiejsza perspektywa jest nieco inna. Już na początku czerwca Łukasz Schreiber z kancelarii premiera w wywiadzie dla DGP przyznał, że 10 maja trzeba było zorganizować tradycyjne wybory. – Ale widzimy to dopiero dziś, na podstawie aktualnej wiedzy. Myśmy od początku robili wszystko, by wybory mogły się odbyć w konstytucyjnym terminie – mówił minister.
W pierwszej połowie czerwca dzienne statystyki zakażeń koronawirusem były nawet gorsze niż w maju. Wygląda na to, że standardowe zabezpieczenie lokali wyborczych (środki ochrony dla członków komisji, wymóg maseczek, płyny do dezynfekcji, wietrzenie pomieszczeń) przygniatająca większość wyborców uznała za wystarczające, by przyjść i zagłosować w lokalu wyborczym. Ale znów – dziś nasza wiedza o koronawirusie jest inna niż dwa, trzy miesiące temu, gdy w grę wchodził jeszcze strach przed nieznanym. Ten strach spowodował zresztą, że PiS zapędziło się w ślepą uliczkę. Gdy w kwietniu forsowano ustawę o głosowaniu korespondencyjnym, jednocześnie wyłączono inne bezpieczniki, przede wszystkim pozbawiono Państwową Komisję Wyborczą kompetencji, co skomplikowało przygotowania do wyborów na gruncie legislacyjnym.
– Wybory w maju mogły się odbyć, choć nie jako korespondencyjne. Wówczas kontrkandydatem Andrzeja Dudy byłby Szymon Hołownia, chyba że prezydent wygrałby w I turze – ocenia Marcin Duma z IBRiS. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że realnym wyjściem było zorganizowanie wyborów 10 maja zgodnie z zasadami, według których głosowaliśmy w minioną niedzielę. – Wizyta w lokalu wyborczym była znacznie bardziej zabezpieczona niż wizyta w sklepie czy innym budynku użyteczności publicznej – ocenił wczoraj wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński.

Frekwencja będzie dramatycznie mała

Jedną z największych obaw w kampanii było to, że z powodu epidemii – zgodnie z majowymi deklaracjami – do urn pójdzie wyjątkowo mało wyborców. Tymczasem przy urnach pojawiło się 64 proc. uprawnionych. – Najliczniej poszli mieszkańcy wsi i małych miejscowości, choć obecność przy urnach rosła w każdej kategorii. Wyższa frekwencja przełożyła się na 350 tys. głosów więcej na kandydata PiS niż partia zyskała jesienią – mówi Marcin Palade, układający wyborcze prognozy.
Zdaniem Marcina Dumy obawy przed COVID-19 były mitem. – Badanie jakościowe pokazuje, że ludzie nie boją się COVID-19. W maju obawiali się natomiast fałszerstw i powiązania ich nazwiska z oddaniem głosu przy głosowaniu korespondencyjnym – podkreśla Duma. Rekordowa frekwencja w I turze wskazuje, że realny jest scenariusz, w którym jeszcze więcej wyborców pójdzie do urn w II turze. Pytanie, czy pobijemy rekord z II tury w 1995 r., gdy wyboru między Aleksandrem Kwaśniewskim a Lechem Wałęsą dokonywało 68 proc. uprawnionych.

Sprawy światopoglądowe nie mają znaczenia

To kolejny mit, który runął. W dobie pandemii i widma największego od lat kryzysu gospodarczego mało kto się spodziewał, że którekolwiek z ugrupowań sięgnie po tematy natury światopoglądowej, które istotnie się zużyły w poprzednich kampaniach. Stało się jednak inaczej. Odkąd do wyścigu dołączył Rafał Trzaskowski, PiS ruszyło z ofensywą dotyczącą środowisk LGBT i tradycyjnego modelu rodziny. Do tego zaczęło stosować znane chwyty, np. pięć pytań do kontrkandydatów Dudy w sprawie uchodźców czy przyjęcia euro. – Pojawienie się tematyki LGBT było jedną z konsekwencji dziwaczności tej kampanii w postaci pandemii i zmiany kandydata PO – ocenia Rafał Chwedoruk, politolog z UW.
– Pojawienie się Trzaskowskiego, znokautowanie pozostałych kandydatów i doprowadzenie do bezpośredniego starcia z Dudą wywołało te tematy już w I turze. Przy Małgorzacie Kidawie-Błońskiej byłyby one mniej nośne, a wchodzenie w tematy światopoglądowe w sytuacji, gdy przeciwnikiem była kobieta, dawałoby jej przewagę już na starcie – zwraca uwagę profesor. Jego zdaniem pomysł PiS ze sprawami światopoglądowymi, wbrew pozorom, miał ręce i nogi w sytuacji, gdy obaj kandydaci będą ubiegać się o głosy elektoratu Konfederacji, a Duda ma się jawić jako obrońca status quo. – Tyle że ten pomysł został skutecznie pogrzebany przez wypowiedzi takich posłów, jak Przemysław Czarnek czy Jacek Żalek – dodaje Chwedoruk.

Jest miejsce na trzecią siłę

Kolejny raz w trakcie kampanii pojawiły się nadzieje na odblokowanie sceny politycznej. Miał tego dokonać kandydat spoza układu partyjnego, do czego aspirował Szymon Hołownia, lub politycy PSL i Lewicy, którzy mówili o przełamaniu duopolu PO‒PiS. Dopóki w kampanii nie pojawił się Trzaskowski, wydawało się, że są szanse na realizację takiego scenariusza. Skończyło się jak w 2015 r. Choć będący debiutantem w polityce Hołownia odniósł sukces, to nie jest on tak duży jak Pawła Kukiza pięć lat temu. Wówczas „ten trzeci” otrzymał 20 proc. głosów, a Hołownia – nieco ponad 13 proc.
Jednak w liczbach bezwzględnych różnica nie jest aż tak duża, gdyż frekwencja w tych wyborach była znacznie wyższa. Kukizowi jego wynik dały 3 mln wyborców, a Hołowni – 2,6 mln. Tyle że w porównaniu z Kukizem Hołownia ma jeden kłopot. Wówczas kolejne wybory do parlamentu były już jesienią, co dawało muzykowi szansę na szybkie polityczne zdyskontowanie sukcesu. Obecnie do wyborów są jeszcze trzy lata, co może utrudnić Hołowni udany start ugrupowania.

Sondaże zawsze kłamią

Tegoroczny exit poll dość dobrze odzwierciedlił wynik, który podała PKW w oparciu o dane z niemal 100 proc. obwodów. Patrząc na ostatnie elekcje, pierwsze prognozy po ubiegłorocznych wyborach do Sejmu właściwie oszacowały ostateczny wynik. Gorzej było z wcześniejszymi wyborami do europarlamentu; tam exit poll sugerował 3,3 pkt. proc. różnicy między PiS a Koalicją Europejską (odpowiednio 42,4 i 39,1 proc.), a skończyło się na niemal 7-pkt. różnicy na korzyść PiS (45,4 i 38,5 proc.). Tym razem sondażownie nie zawiodły. – Wybory były proste do oszacowania, a emocje – w miarę stałe. Dzięki temu kierunek zmian był łatwy do wychwycenia – ocenia Marcin Duma.
Z kolei Palade zwraca uwagę, że nieliczni wskazywali na tak dobry wynik Hołowni. – To efekt tego, że pozabierał wyborców Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi i Robertowi Biedroniowi. To wyborcy nieakceptujący podziału na PO‒PiS, którzy zagłosowali na trzeciego z najlepszymi szansami na wynik – uważa Palade. – Jak się spojrzy na średnią sondażową, to z reguły badania te oscylowały wokół rzeczywistych wyników. Niektóre były przeszacowane, zwłaszcza na rzecz Kosiniaka-Kamysza, co wynikało z tego, że elektorat opozycji poszukiwał zwycięzcy. Dlatego na końcu nastąpiła ucieczka wyborców od Kosiniaka-Kamysza czy Biedronia. Niedoszacowany okazał się Duda, ale w granicach tolerancji – podsumowuje Jarosław Flis, socjolog polityki z UJ.
Nie wszyscy mogli zagłosować
– Zostałem pozbawiony prawa głosu – mówi Wojtek Wdowiak z Malmö. Opisuje, że dwa tygodnie temu zarejestrował chęć głosowania korespondencyjnego. – Gdybym wiedział, że pakiet nie dotrze, zaplanowałbym podróż do Polski, żeby głosować osobiście. A tak ciągle widzę, że mam statut paczki „wysłano z konsulatu”, ale koperta do mnie nie dotarła – mówi.
Małgorzata Broda mieszka w Holandii. W Hadze zostały utworzone dwa obwody głosowania. – Na adres jednego z nich 22 czerwca wysłaliśmy karty. Jednak ostatni status na stronie jest z 24 czerwca i mówi, że przesyłka nie została dostarczona – twierdzi. Polaków z zagranicy zaskoczyło też, że kartę trzeba odesłać na koszt własny. – Wysyłka za poręczeniem kosztuje 6,70 funta (33 zł), a w wydaniu priorytetowym aż 23 funty (112 zł) – wylicza mieszkająca pod Londynem Emilia Targońska. Krzysztof Lorentz z Państwowej Komisji Wyborczej wskazuje, że w prawie wyborczym nie ma zagwarantowanego zwrotu kosztów przesyłki.
Także w kraju nie każdy miał możliwość głosować. Komisje powstały nie we wszystkich placówkach medycznych czy domach pomocy społecznej. – Była taka możliwość, ale powinniśmy być wcześniej o tym powiadomieni, by chorzy mogli np. wybrać tryb korespondencyjny – mówi lekarz ze szpitala przy Banacha w Warszawie. W efekcie, jak przyznaje, miał pacjentów, którzy wypisywali się na własne życzenie, by pojechać do komisji i oddać głos. Dyrektor Robert Krawczyk mówi, że decyzję podjął z powodów epidemicznych. Szpital przyjmuje pacjentów z podejrzeniem COVID-19, a ostatnio wykryto ogniska na kilku oddziałach. Ze względu na bezpieczeństwo nie chciał podejmować ryzyka głosowania. Problem z oddaniem głosu miało kilkaset osób.
Kłopotem okazał się też brak pieczątek. – Spostrzegłyśmy, że na karcie brakuje stempla Obwodowej Komisji Wyborczej. Zostało to uzupełnione na miejscu, ale w urnie było wiele wybrakowanych kart – mówi Iza, która głosowała w Gdańsku. Także w mediach społecznościowych pojawiały się zdjęcia urn, na których widać karty bez stempli. Taka karta jest nieważna, podobnie jak głosy, które z powodu opóźnień wynikających z pracy poczty nie dotarły na czas. – Każdy obywatel ma możliwość wniesienia protestu wyborczego do Sądu Najwyższego. Ten rozstrzyga, czy doszło do naruszeń, a jeżeli tak, to czy mogły mieć wpływ na wynik wyborów – podkreśla Lorentz.