Fakt, że Moskwa przeszarżowała, nie powinien być wymówką. Zasada masowego i długotrwałego działania nie jest obliczona na natychmiastowy efekt.
Rosja nie zaatakowała nas znienacka: ani tezy przez nią głoszone, ani stopień koordynacji działań aktorów państwowych i pozapaństwowych, ani termin nie są przypadkowe. To można było przewidzieć. Cel jest taki sam, jak zwykle – skoro Rosja wstaje z kolan, to musi zadbać o nieskazitelny wizerunek. Poczuciu wyższości nierzadko towarzyszy kompleks niższości, więc każde przyznanie, że poprzedni władcy Rosji czy ZSRR popełnili błędy, tworzy na tym nieskazitelnym wizerunku rysę.
Nie ma w nim więc miejsca na Katyń, na współpracę z III Rzeszą czy terror w podbijanych państwach Europy Środkowej. Kto o tym przypomina, staje się wrogiem. Wymierzona w Polskę i inne państwa Zachodu kampania czarnego PR niewiele się różni od tej, która była wymierzona w Ukrainę w trakcie rewolucji 2013–2014 i tuż po niej. Kampanii, która stanowiła tło dla zagarnięcia Krymu i próby rozpętania wojny domowej na Ukrainie.

Wtłoczyć i przyzwyczaić

To nie oznacza, że nasilona w grudniu 2019 r. kampania PR jest wstępem do czegokolwiek poważniejszego i większego. Nie, walka o wizerunek bywa dla Rosji celem samym w sobie. O ile na początku swoich rządów – ba, jeszcze dekadę temu – prezydent Władimir Putin nie miał oporów, by przypominać o ofiarach stalinowskich represji, a nawet brać odpowiedzialność za zbrodnię katyńską, o tyle z biegiem lat jego (a)historyczny dogmatyzm zaczynał coraz wyraźniej dominować nad innymi rysami polityki pamięci.
Putina nie obchodzą dziś dyskusje o komunizmie czy caracie. On zaczytuje się w konserwatywnym filozofie Iwanie Iljinie, piszącym głównie w latach 20. i 30. XX w. „Iljin nawołuje do budowy nowej «rosyjskiej idei». Nie ma to być «idea ludowa», «demokratyczna», «socjalistyczna», «imperialistyczna», «totalitarna». Potrzeba idei nowej, religijnej u źródła i narodowej w znaczeniu duchowym” – pisze Michel Eltchaninoff w książce „Co ma Putin w głowie?”. Eklektyzm w służbie państwa, w którym jest miejsce i na cara batiuszkę, i na bolszewików, którzy go zabili.
Jolanta Darczewska z Ośrodka Studiów Wschodnich, która przeanalizowała kampanię propagandową poprzedzającą aneksję ukraińskiego półwyspu, w raporcie „Anatomia rosyjskiej wojny informacyjnej. Operacja krymska – studium przypadku” z 2014 r. wyodrębniła pięć zasad, którymi kierowała się propaganda demonizująca Kijów w oczach Rosjan, i które sprawiły, że rosyjskie społeczeństwo gremialnie zaakceptowało płynące z telewizora tezy o „ponownym przyłączeniu Krymu” i pomocy dla „walczącego z faszystami narodu Donbasu”. Zasady te doskonale pasują i do kampanii antypolskiej.
Po pierwsze – zasada informacji pożądanej. W 2014 r., pisała Darczewska, „Rosjanie i ludność rosyjskojęzyczna oczekują obrony ich praw, uwierzyli w zmanipulowaną informację o zakazie używania języka rosyjskiego” na Ukrainie. Wówczas Rosjanie mogli wczuć się w rolę starszego brata, który bije szkolnych łobuzów dręczących jego młodszą siostrę. W przypadku Polski informacja pożądana dotyczy roli ZSRR w zwycięstwie nad III Rzeszą, najważniejszym święcie w politycznym kalendarzu Rosji. Dień Pobiedy (Dzień Zwycięstwa) to coś więcej niż tylko pamiątka dawnego triumfu. Kult wyrażający się w haśle „diedy wojewali” (dziadkowie walczyli) jest autentyczny, naturalny dla większości rosyjskich rodzin, które albo straciły bliskich na froncie, albo w wyniku niemieckich represji, albo pracowały na tyłach frontu, albo wreszcie wycierpiały swoje przez (po)wojenny głód i poniewierkę. Te emocje, umiejętnie podgrzewane przez popkulturę, łatwo skierować przeciwko każdemu, kto doszukuje się niuansów w wojennym manicheizmie.
Czyli choćby przeciwko Polakom albo Bałtom, którzy najgłośniej przypominają w Europie o pakcie Ribbentrop-Mołotow, 17 września, wspólnej defiladzie Wehrmachtu i Armii Czerwonej w Brześciu, zbrodni w Katyniu, wywózkach na Syberię czy aneksji państw bałtyckich. W dzisiejszej Rosji, jeśli nie liczyć garstki intelektualistów, mało komu ta pamięć jest potrzebna. Najlepszym sposobem obrony przed pamięcią jest atak na przypominających. A gra na rodzinnych traumach sprawia, że ten atak staje się pożądany.
Po drugie – zasada emocjonalnego pobudzenia, którą Darczewska opisała jako „doprowadzenie odbiorców do takiego stanu, by działali bez większego namysłu, wręcz – irracjonalnie”. Temu służy podbijanie bębenka w oglądanych na masową skalę programach propagandowo-publicystycznych Dmitrija Kisielowa czy Władimira Sołowjowa. Pobudzanie z jednej strony polega na wywoływaniu dumy z „Pobiedy”, z drugiej – pogardy dla tych, którzy faktycznie lub rzekomo szli na pasku Hitlera, z trzeciej – oburzenia na rusofobów.
Rosyjska telewizja wychowała sobie nawet własnych Polaków, którzy w karykaturalnej formie wypowiadają pretensje wobec ZSRR, by służyć za figurę rusofoba, oburzać publikę, a czasem dostać w łeb od rozmówcy, zostać zwyzywanym albo wyrzuconym ze studia. Przykładem polskiego uczestnika takich show jest mieszkający na stałe w Moskwie politolog Jakub Korejba.
Po trzecie – zasada zrozumiałości: „Przekaz jest uproszczony, podawany w czarno-białych barwach, pełen oceniających słów-kluczy, np. rusofob” – pisała analityczka OSW. W ten sposób wyglądają tezy, które Rosjanie usiłują lansować przy okazji obecnej kampanii. Jej autorzy doskonale zdają sobie sprawę, że przeciętny odbiorca nie jest specjalistą i niechętnie zagłębia się w niuanse historii.
Jeśli więc słyszy od usprawiedliwiającego pakt Ribbentrop-Mołotow, że był to ostatni z całej serii układów zawieranych przez państwa europejskie z III Rzeszą, może wziąć to za dobrą monetę. Znaczna część odbiorców nie wie, że układ z 23 sierpnia 1939 r. tym się różnił od polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy z 1934 r., że ta ostatnia nie zakładała podziału połowy kontynentu na strefy wpływów. Albo że zajęcie Zaolzia – za co polski prezydent przepraszał – od rozbitej Czechosłowacji nie skończyło się wywózkami czeskiej inteligencji. Albo że przytaczane przez Putina, niemożliwe do zaakceptowania, słowa polskiego przedstawiciela w Berlinie Józefa Lipskiego z września 1938 r. o pomniku dla Hitlera za wysiedlenie Żydów z Europy, inaczej się ocenia po Holokauście, a i tak trudno je porównać do wydawania przez NKWD w ręce Gestapo żydowskich uciekinierów z Generalnego Gubernatorstwa.
Zasada zrozumiałości przenika się z numerem cztery, czyli zasadą rzekomej oczywistości. „Wywołanie skojarzenia propagandowej tezy z kreowanymi mitami politycznymi: rosyjska wiosna – patriotyzm, banderowcy – faszyzm, Majdan – chaos itp.” – analizowała Jolanta Darczewska kampanię sprzed zajęcia Krymu. Jaką rzekomą oczywistość ma poczuć odbiorca rosyjskiej agresji propagandowej? Skoro każdy podpisał z Hitlerem jakiś pakt, to trudno za to winić akurat ZSRR, a innych nie, bo byłby to przejaw rusofobii, a odbiorca nie lubi myśleć o sobie w kategoriach ksenofoba.
Skoro Lipski pozwolił sobie na idiotyczną uwagę o Żydach, a w przedwojennej Polsce panował znaczny antysemityzm, to Polacy zapewne współodpowiadają za Holokaust, Niemcy przez to wybrali akurat polskie ziemie pod budowę obozów zagłady, a na jednego gestapowca przypadało kilkunastu mordujących Żydów naszych rodaków. Skoro w Polsce prawie nie ma mniejszości, a przed wojną były, to pewnie wymordowała je Armia Krajowa przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Rzekoma oczywistość. Każda z tych krzywdzących tez pojawiła się w rosyjskiej dyskusji w ostatnich tygodniach.
W tym miejscu przechodzimy do piątej zasady, najważniejszej – zasady masowego i długotrwałego działania. „Stereotyp propagandowy «pomarańczowej dżumy» i «banderowców» jest powtarzany nieustannie od 2003 r.” – pisała Darczewska. Żeby wbić coś do głów odbiorców jako pewnik, by później działały zasady rzekomej oczywistości i zrozumiałości, nie wystarczą programy Sołowjowa. Przekaz musi być regularny i trwały. Stąd sinusoida z pikiem oscylującym wokół okrągłych rocznic. Stąd teza, o której w DGP piszemy od sierpnia 2019 r., że kulminacją fali ataków na Polskę będzie 9 maja 2020 r., 75. rocznica zakończenia wojny (według czasu moskiewskiego). Która tym razem, po raz pierwszy od zagarnięcia Krymu, zgromadzi na moskiewskim placu Czerwonym zachodnich przywódców (na razie zapowiedział się prezydent Francji Emmanuel Macron), a wraz z nimi – większe zainteresowanie światowych mediów.

Konflikt jest nieunikniony

Genezy obecnej fali ataków można szukać w 2018 r., gdy przypadała okrągła rocznica konferencji monachijskiej, na której przywódcy Francji i Wielkiej Brytanii próbowali ratować pokój w Europie, rzucając Adolfowi Hitlerowi Czechosłowację na pożarcie. ZSRR na tę konferencję nie był zaproszony, dzięki czemu jego prawnomiędzynarodowi spadkobiercy mogą dziś udawać jedynego obrońcę pokoju i porządku, choć w rzeczywistości Stalinowi długofalowo też chodziło o jego zburzenie.
Później przyszedł 2019 r. i swoiste uczczenie paktu Ribbentrop-Mołotow. W Moskwie otwarto wystawę – notabene z udziałem szefa Służby Wywiadu Zagranicznego (SWR), co symbolicznie podkreśla funkcję, jaką służby pełnią w tej machinie – usprawiedliwiającej układ, który dał Hitlerowi wolną rękę do ataku na Polskę, a Stalinowi – do agresji na sześć państw regionu (oprócz Polski ZSRR przed agresją niemiecką zaatakował lub zmusił do ustępstw także państwa bałtyckie, Finlandię i Rumunię).
W międzyczasie Rosjanie demonstracyjnie świętowali okrągłe rocznice wkroczenia do kolejnych ważnych punktów na mapie Europy (17 stycznia pokaz fajerwerków uczcił 75-lecie zajęcia ruin Warszawy). Ważnym elementem było czwartkowe, zorganizowane przez rosyjsko-izraelskiego oligarchę Wiaczesława Kantora Światowe Forum Holokaustu w Jerozolimie, przypadające mniej więcej w rocznicę wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau, a kulminacją – jak już powiedzieliśmy – będzie 9 maja w Moskwie.
W trakcie tej akcji dostanie się nie tylko Polakom. Z tweetów i programów propagandowych różne prawdziwe i domniemane grzechy Rosjanie wytykali już narodom bałtyckim, Amerykanom, Brytyjczykom, Francuzom, nawet Czechom (za niewystarczający entuzjazm związany z rocznicą stłumienia praskiej wiosny w 1968 r.) i zwykle prorosyjskim Bułgarom. My też możemy się spodziewać recydywy – na rocznicę bitwy warszawskiej Kreml pewnie przypomni nam pretensje dotyczące losu bolszewickich jeńców wojennych, z którego Rosjanie od lat 90. próbują zrobić kontr-Katyń.
Skąd ta pewność? Bo tego typu ataki to nic nowego. Poprzednio ich falę obserwowaliśmy w latach 2004–2005 i w 2009 r. W tym drugim przypadku nie przeszkodziło nam to – nie bez presji amerykańskiej – zabrnąć w próbę resetu relacji z Moskwą, z którego musieliśmy się wycofywać, gdy Kreml zaatakował Ukrainę. Tymczasem na 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej SWR – a więc znów wywiad cywilny – wydała tomik dokumentów pod tytułem „Sekrety polskiej polityki zagranicznej 1935–1945”, które miały dowodzić, że Polska aż do września 1939 r. była bliskim sojusznikiem III Rzeszy. Równolegle na stronie SWR pojawiła się notatka, w której określano przedwojennego szefa polskiej dyplomacji Józefa Becka mianem niemieckiego agenta. Telewizyjny kanał Rossija puścił film, w którym rosyjscy oficerowie opowiadali, jakoby Polska zamierzała razem z III Rzeszą zaatakować ZSRR, nie wyjaśniając przy tym, dlaczego tak się nie stało.
Przebieg kampanii propagandowych z lat 2004–2009 przeanalizowało w sierpniu 2009 r. Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. „W pierwszej (fazie – red.) następuje uruchomienie kampanii publikacją w specjalistycznej prasie, z reguły związanej ze środowiskiem służb specjalnych lub armii, prezentującą interpretację wydarzeń z przeszłości czy komentarz historyczny. W drugiej fazie do kampanii włączają się agencje informacyjne, popularne (w tym tabloidowe) rosyjskie gazety, portale i telewizja. W ten sposób niepozorne początkowo incydenty przeradzają się w dyskusję publiczną. Na tym etapie do kampanii zazwyczaj włączają się rosyjscy publicyści, politycy, ludzie kultury, a w jej trakcie okazuje się, że interpretacja historyczna, pierwotnie zaprezentowana jako kontrowersyjna, nie jest odosobniona w społeczeństwie rosyjskim, a w zasadzie utożsamia się z nią spora część, jeśli nie większość rosyjskiej opinii publicznej. Charakterystyczne jest, że zawsze w tej lub następnej fazie kampanii pojawiają się artykuły w prasie zachodniej, zazwyczaj lewicowej lub liberalnej. Prawie w każdym przypadku dyskusja historyczna unika odwoływania się do źródeł historycznych bądź wyników najnowszych badań historycznych w tym zakresie. W trzeciej fazie kampanii historycznej pojawiają się przedstawiciele rosyjskich władz bądź instytucji państwowych, którzy prezentują oficjalne stanowisko wobec toczącej się od wielu miesięcy debaty historycznej, wskazując, że państwo nie może pomijać «obiektywnej prawdy historycznej» i wykazywać niezrozumienia dla wyników «naukowej» debaty” – napisali autorzy raportu BBN.
– Rozumienie polityki pamięci zmienia się i w Europie, i w Rosji. Pomysł, że wracamy do pamięci historycznej, by przezwyciężać polityczne rozbieżności i wrogość, ustąpił miejsca zrozumieniu pamięci jako jeszcze jednej sfery, gdzie rozwiązuje się zadania polityczne. Dlatego konflikt jest nieunikniony – mówił historyk Aleksiej Miller podczas debaty zorganizowanej przez pismo „Rossija w głobalnoj politikie” w grudniu 2019 r. Nic nowego – zmarły w 1932 r. historyk Michaił Pokrowski mówił, że „historia to polityka skierowana w przeszłość”.
Z istoty rosyjskiej kampanii propagandowej rząd zdaje sobie sprawę. – Mamy do czynienia z uderzeniem mającym na celu rozbicie wspólnoty euroatlantyckiej i jedności europejskiej. Kreml chce, żebyśmy dyskutowali, kto zachował się przyzwoicie przed i w czasie wojny, kto był antysemitą, a kto nie. To jest obliczone na wywołanie sporów między nami – mówił wiceminister dyplomacji Marcin Przydacz w niedawnej rozmowie z DGP. A jednak wydaje się, że nie wyciągamy wniosków systemowych.
Nie mam tu na myśli tylko konieczności odpowiadania na rosyjskie oskarżenia. Z tym zresztą polskie władze – jak się wydaje – nieźle sobie radzą. Zupełnie ignorować się ich nie da, zwłaszcza jeśli płyną z ust najważniejszych przedstawicieli rosyjskich władz. Ale wdawanie się w regularne pyskówki skazałoby polskie władze na przekształcenie się w kolektywnego Jakuba Korejbę, karykaturę antyrosyjskiego Polaka i paradoksalne potwierdzenie kremlowskich tez. Legalizowałoby fałszywą atrybucję rusofobii, suflowaną zgodnie z zasadą rzekomej oczywistości.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
„Utrwalenie w umysłach Rosjan, ale także części Ukraińców, Białorusinów oraz mniejszości rosyjskojęzycznej w państwach bałtyckich przekonania o wrogim nastawieniu narodów środkowoeuropejskich do wszystkiego, co jest związane z tradycją i kulturą rosyjską czy wschodniosłowiańską, uznać należy za najgroźniejszy, bo potencjalnie skuteczny, zamiar autorów trwającej w Rosji kampanii medialnej z udziałem przedstawicieli państwa” – pisało BBN w 2009 r.
Ale wniosek systemowy powinien polegać także na skracaniu niepotrzebnych frontów i łagodzeniu konfliktów w ramach wspólnoty euroatlantyckiej, jeśli faktycznie uznajemy Rosję za zagrożenie. Początek roku i powrót do epopei sądowej nie wskazuje na to, by Warszawa na poważnie szukała uspokojenia w relacjach z Komisją Europejską i czołowymi unijnymi stolicami. A fakt, że Moskwa tradycyjnie przeszarżowała i miejscami odniosła skutek odwrotny od zamierzonego, nie powinien być wygodną wymówką. Zasada masowego i długotrwałego działania nie jest obliczona na natychmiastowy efekt.